czwartek, 18 grudnia 2014

DZIEŃ 33, 34

Na promie pospałem na prawdę dobrze. Nigdzie mi się nie spieszyło, w Aktau miałem być najwcześniej po 24 godzinach, ale za pewnik tego nie brałem. Na morzu Kaspijskim promy pasażerskie nie pływają, więc do Kazachstanu przeprawiałem sie promem wiozącym wagony i kontenery. Na pokładzie nie było żadnych atrakcji poza telewizją z serialami po rosyjsku, a żaden z pasażerów nie mówił po angielsku, ani trochę. Czas zabijałem słuchaniem muzyki w kajucie, gapieniem się w morze, które tak naprawdę jest największym jeziorem świata i chodzeniem po pokładzie jak zjawa. Czasem mijałem jednego Azera, mieszkającego w Rosji, którego poznałem przy odprawie paszportowej. Lubił sobie zagadać, pomimo że nie wiele rozumiałem z jego rosyjskiego. Kiedy wieczorem dowiedziałem się, że u wybrzeży Kazachstanu będziemy po 22 i do portu wpłyniemy dopiero rano postanowiłem zabić trochę czasu i pogapić się na seriale po rosyjsku. Wziąłem owoce ( w sumie moje główne jedzenie na promie, bo pani w kasie biletowej twierdziła, że wyżywienie jest wliczone, a pani na promie już była innego zdania i na dodatek chciała gotówki, której nie miałem :) ) i poszedłem do sali telewizyjnej, gdzie spotkałem koleżkę od opowieści, nie do końca pewnej treści. Położyłem owoce na stole, pokazałem, że może się częstować i zacząłem oglądać serial, którego fabuła była dla mnie nie bardziej zrozumiała niż historie starego Azera. W przerwie między odcinkami kolega zniknął, ale zaraz pojawił się znowu z torbą"pierożków", które pierogami nie były, ale te pieczone ciasto było miłą odmianą od owoców, które jadłem przez cały dzień. I tak zleciało trochę czasu zanim poszedłem tego dnia spać. Rano dopiero przed 10 prom ruszył, ale zamiast popłynąć prosto do portu kołował sobie w pobliżu, aż do 12. Później kontrola kazachskich celników, pies tropiący na pokładzie, sprawdzanie paszportów i tłumaczenie celnikom skąd, gdzie i po co? Ostatecznie z budynku służby celnej wyszedłem po 13 i oficjalnie byłem na terytorium Kazachstanu. Przed budynkiem czekał na mnie mój kolega :) i choć tego nie proponowałem postanowił iść za mną kiedy próbowałem łapać stopa do miasta. Kiedy mijaliśmy przystanek, a dwóch gości powiedziało, że do miasta daleko, też nie został. Szliśmy więc sobie, a ja dodatkowo łapałem stopa. Długo nie czekaliśmy, ale pierwsze słowo kierowcy to było "ile"? Nie miałem wielkich perspektyw idąc z moim ogonem więc zaproponowałem 3 euro, które zostało mi z Grecji i tylko zawadzało w kieszeni. I tak nigdzie, w najbliższym czasie tego nie wydam, a dzięki temu za chwilę będę w mieście. Dobiliśmy targu, pokazałem Azerowi, żeby siadł z przodu. Mówił po Rosyjsku to niech się on poprodukuje. W mieście zapytał jeszcze kobietę o swoje i moje sprawy i wyszło na to, że się rozdzielamy. Pożyczyliśmy sobie wszystkiego dobrego i ruszyliśmy, każdy w swoją stronę. Zakupiłem sim-card z internetem, bo zdecydowałem się na 3-dniowy pociąg przez cały Kazachstan i pomyślałem, że się przyda, a później owoce i orzechy do poskubania przed prawdziwym obiadem. Siadłem na ławce próbując odnaleźć stację, z której odjeżdża mój pociąg. 5 minut później podnoszę głowę, a tu mój koleżka Azer, uśmiechnięty idzie w moim kierunku. Nie pozbędę się Ciebie dzisiaj- pomyślałem :) Spytał, czy pożyczę mu dolca bo musi kartę do telefonu kupić i zadzwonić do Moskwy. Tłumaczył też po co, ale tego już nie zrozumiałem. Dalemmu dolca, a ten rzucił kolo mnie torbę i powiedział, że zaraz wraca. Poczekałem 10minut i kiedy wrócił pożegnałem go po raz kolejny, ruszyłem w kierunku dworca. Do pokonania miałem 13km więc szukałem kogoś mówiącego po angielsku, żeby pomógł mi rozwiązać problem z autobusem. Znalezienie jednak w Kazachstanie kogoś mówiącego po angielsku okazało się jeszcze większym problemem. W końcu młoda dziewczyna idąca w przeciwnym kierunku stwierdziła, że trochę mówi po angielsku, sukces! Kiedy opowiedziałem jej czego potrzebuję i jak się tu znalazłem złapała mnie za ramię i powiedziała, że mi pomoże. Wydzwoniła po kolei mamę, chłopaka i kogoś ze znajomych. Dowiedziała się, że biletu nie kupię na stacji (gdybym pojechał tam sam musiałbym jeszcze wracać do centrum), zatrzymała auto na ulicy (w Kazachstanie zatrzymuje się tak normalne auta i płaci 1/5 tego co w normalnej taksówce, dlatego darmowy autostop jest prawie niemożliwy) i pojechała ze mną do kasy biletowej. Na miejscu była moim tłumaczem i dzięki niej kupiłem bilet za pół ceny, w porównaniu do tego co znalazłem w relacjach internetowych. Może więc można było kupić bilet na stacji, ale w innej cenie, nie wiem, nie dociekałem, byłem szczęśliwy i zaskoczony jak bardzo nieznajoma mi pomaga. Mój pociąg startował następnego dnia, więc razem z Sulu połaziliśmy po Aktau, pokazała mi plażę i bulwar, wypiliśmy herbatę i usłyszałem wiele razy jak bardzo się cieszy, że może porozmawiać z kimś po angielsku. Nie dość, że zmieniła swoje plany i ustawiła mi w godzinę podróż, którą sam nie wiadomo czy zorganizowałbym do jutra, to jeszcze mi dziękowała. Czy ja śpię? Właśnie, muszę zorganizować spanie. Odpaliłem jeden z serwisów wyszukujących hostele i znalazłem tani i bardzo blisko dworca. Sulu odprowadziła mnie jeszcze na autobus i poprosiła panią konduktor (w autobusie przy wyjściu na przystanku płaci się pani konduktor, która w czasie jazdy stoi koło kierowcy) żeby powiedziała mi jak będziemy przy dworcu. Misio na pożegnanie i stałem w autobusie, ściśnięty jak sardynka w puszce. Ciekawe, że płaci się przy wyjściu i nigdy nie zauważyłem, żeby ktoś z tym kombinował. Po 40minutach byłem na dworcu, podziękowałem pani konduktor za cynk i poszedłem szukać mojej kwatery. Gps wskazywał na dom, który na hostel nie wyglądał i hostelem okazał się nie być! Pierwszy raz zawiodła mnie wyszukiwarka i zaprowadziła w złe miejsce. Sulu miała rację, koło tego dworca na przedmieściach nie ma noclegów i trzeba było zostać w centrum. Nawet proponowała, że przyjdzie po mnie rano i pojedzie ze mną na dworzec, ale ja chciałem z rana być już blisko i nie kombinować- przekombinowałem. Poszedłem na dworzec, kupiłem pieczonego kurczaka (stęskniłem się za mięsem ostatnio ;) ) i kazachski chleb z grzybami w środku, usiadłem na hali dworca i myślałem, co tu dalej robić. W międzyczasie podbił do mnie młody strażnik i zaczęliśmy sobie gadać. Za chwilę dołączyło jego dwóch kolegów, jeden strażnik, drugi zwyczajny przydupas. Klimat był dobry, śmiesznie było więc zapytałem, czy nie mają nic przeciwko jak sobie do rana poczekam na pociąg. Nie mieli i powiedzieli, że o 22 zamykają dworzec, więc mogę być spokojny, na zewnątrz podobno dużo chuliganów. Jak szedłem po coś do picia to nawet dostałem eskortę. Chwilę przed zamknięciem dworca pojawił się znajomy Azer :P Jak tylko go zobaczyłem zacząłem się głośno śmiać, z resztą odwzajemnił ubaw. Siedzieliśmy jeszcze chwile i żartowaliśmy. Przydupas strażników nie mógł wymówić mojego imienia i zapytał: Ej Borsz ile masz wzrostu?
-1,87, a co? Napiął się tak, że się bałem, aby nie padł na zawał i pyta:
-a jak myślisz ile ja mam?
-1,60. Powiedziałem tylko, żeby go zbyć, ale nie trafiłem,miał 1,50 :D Taki mały, a był najgłośniejszy i najwięcej cwaniakował. No cóż, przynajmniej nie groźny.
 Po zamknięciu dworca kazali nam przejść do końca hali, zgasili światło i kazali spać- trochę jak w przedszkolu :) Azer posłuchał, a ja byłem niegrzeczny i nie posłuchałem :P Do rana przesiedziałem i pisałem ze znajomymi, najwięcej z Sulu, która po pożegnaniu nie straciła poczucia misji i ciągle się martwiła. Na prawdę świetnie się zachowała, a to jak się okazało i tak nie był ostatni raz kiedy mnie zaskoczyła bezinteresowną pomocą, ale o tym później. Pierwszy dzień w Kazachstanie na prawdę konkretny!

wtorek, 16 grudnia 2014

DZIEŃ 30, 31 i 32

W niedzielę zaraz po pobudce ruszyłem do recepcji. Wieczorem znalazłem jakieś szczątkowe informacje w internecie i chciałem dowiedzieć się jak dojechać w okolice miejsca, o którym czytałem. Okazało się, że wczoraj szedłem w dobrym kierunku, ale powinienem iść jeszcze dalej. Tym razem wziąłem metro i pojechałem na ostatnią stację, skąd zrobiłem 2-godzinną pętlę i odwiedziłem 3 porty zanim, w końcu trafiłem do odpowiedniego. Gościu na bramie mówił po azersku i znał kilka słów po rosyjsku, więc dopiero po pół godzinie dowiedziałem się, że port dobry, ale kasa dziś zamknięta :) Miałem więc kolejne popołudnie w Baku, które spędziłem na zwiedzaniu. Miasto generalnie jest bardzo nowoczesne i nie da się ukryć, że wszystko tam jest piękne: bulwar nad morzem Kaspijskim z egzotycznymi i dziwacznie poprzycinanymi roślinami, nowoczesne budynki, drapacze chmur z najbardziej znanymi Flame Towers, czy nawet podziemne przejścia dla pieszych wyłożone marmurem (albo czymś podobnym :P ), których nie powstydziłby się nie jeden pałacowy korytarz. Mimo wszystko dla mnie miasto wydawało się sztuczne i budowane na pokaz. Starsze budynki w centrum (tzn takie, które wyglądają na 30 lat) burzy się i stawia w ich miejsce nowe, wszystko jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Do mnie to nie trafiło i chciałem jak najszybciej jechać do Kazachstanu. W poniedziałek rano znowu wycieczka do kasy biletowej i w końcu sukces- kasa otwarta i pani potwierdza, że to ta kasa, której szukam! Niestety dziś nie ma promu, rozkładu też nie ma, więc bilet sprzeda mi dopiero jak jeden ze statków będzie w pełni załadowany. Proszę przyjść jutro i pytać :) Udało mi się jednak wyprosić numer telefonu, żeby rano na darmo nie lecieć tam znowu. Kolejne popołudnie w Baku, kolejne godziny bezcelowego szwendania się po mieście, w którym nawet stare miasto nie zasługuje na nazywanie go starym. Następnego dnia wstałem z lekkim nerwem. Miasto mnie nudziło, nie czułem się w nim dobrze, a na dodatek to był 4 dzień z 5 jakie mogłem być w Azerbejdżanie. Zszedłem do recepcji i poprosiłem młodego Azera, żeby wykonał za mnie telefon. Kilka minut czekania i w końcu dobre wieści, mogę dziś płynąć, ale o 16 muszę pojechać po bilet, a o 20 być w porcie 30km za miastem (oczywiście z drugiej strony od centrum, niż kasa biletowa, żeby nie było za łatwo). Spakowałem się, wymeldowałem i do 14:30 siedziałem w stołówce hostelu pijąc kawę za kawą i pisząc swoją księgę drogi ;) Wyszedłem z zapasem czasu, odbyłem na pamięć już znaną trasę metra, na miejscu jeszcze zrobiłem zakupy na prom i kilka minut przed 16 wszedłem uśmiechnięty do kasy biletowej. Kobieta patrzy się na mnie krzywo i z wyrzutem pyta (a właściwie to drze japę, że się brzydko wyrażę): co ty tu robisz o tej godzinie? Jak teraz chcesz zdążyć? Czeka na Ciebie taksówka?
-spokojnie mam 4 godziny na zrobienie max 40km, tak powiedziała pani przez telefon.
-nie, to jest 50km za miastem, albo więcej, a prom jest o 18!
-Pisz bilet, bierz pieniądze i nie mów już do mnie proszę!
Zagotowałem się przez chwilę, ale wróciłem do siebie bo stresem promu nie zatrzymam, trzeba działać. Wyskoczyłem z kasy biletowej i zagadałem taksówkarza ile weźmie za kurs do Bayl (nie wiem czy tak się to pisze, ale to miejsce, z którego odchodzą autobusy do Alat. Też nie wiem czy tak się to pisze, ale to miejsce, z którego odpływał mój prom). Chwila negocjacji i zgodził się na 8 manat, czyli około 30zl. Namawiał mnie na kurs na prom, ale byłem mądrzejszy i zamiast płacić mu dodatkowo 200zl, uznałem że zdążę autobusem za 4zl. W Bayl autobus stał na pętli, ale odjechać miał przed 17, a odjechał ostatecznie punkt 17. Pytam się kobiety obok, czy dojedziemy w pół godziny, a ona mówi, że na pewno nie, będziemy tam za godzinę. Ja zaczynam się modlić i przeklinać, że pożałowałem na taksówkę. Pytam kilka razy kierowcy jak daleko na prom z przystanku, ale jak automat uśmiecha się i mówi, że pokaże na miejscu. Co chwila patrzę na gps jak daleko jesteśmy od miasta, a rozklekotany autobus ledwo się toczy i zatrzymuje co kilkaset metrów po więcej ludzi. Punkt 18 ciągle w autobusie, aż przysiadłem na podłodze i ukryłem twarz w dłoniach. Załamka, a kierowca patrzy na mnie i bezczelnie obrabia mi dupe z kolegą. We dwóch mają wyraźnie dobry humor i tylko babcia obok wyraźnie mnie żałuje. 18:15 zatrzymujemy się na autostradzie, a kierowca pokazuje, żebym przeciął autostradę i szedł kilometr drogą, którą pokazał. Wyskoczyłem, rozejrzałem się po drodze i szybko ją przeciąłem. 18kg na plecach, spóźniony na prom powiedziałem sobie, że jak się po drodze nie zatrzymam to bozia pomoże, zacząłem biec. Z kilometra zrobiły się dwa, tak przynajmniej czułem w nogach. Na samym końcu rozwidlenie i żadnego znaku, biegnę w prawo bo widzę ludzi za 300m. Pytam, czy tutaj prom do Kazachstanu i dowiaduje się, że tutaj, tylko muszę się cofnąć i jednak skręcić w lewo :/ Biegnę z powrotem, po drodze zatrzymuje mnie strażnik i jeszcze legitymuje. Po chwili zadyszany jak pies biegnę dalej, dobiegam w końcu do budki celników, cały mokry i prawie nie żywy. Pytam o prom do Kazachstanu, a oni na to: A gdzie Ci się tak spieszy? Ktoś umiera? Prom o 20 odpływa :D Już nawet nie denerwowałem się Krystyną z biletowej kasy, cieszyłem się, że trochę ze mnie "getto soldier" :D Wrył mi się ten tekst z numeru, który tego dnia słuchałem i przypomniał mi się kiedy zasuwałem z moim plecakiem. Odprawiłem się, na promie wykąpałem się i przeprałem rzeczy i akurat była 20. Kilka minut później prom wystartował, a ja wrzuciłem muzykę na uszy. Zeszło ze mnie całe ciśnienie ostatnich dni związane z wizą do Azerbejdżanu i tym promem. Dobra robota Bartek, przybiłem sobie piątkę i dzień się zakończył.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

DZIEŃ 29

Obudziłem się chwilę po ósmej rano i od razu zabrałem się za zbieranie namiotu, w międzyczasie jedząc śniadanie. Jako, że było już kompletnie widno, a mój namiot stał przy samej drodze byłem nie lada atrakcją dla każdego kto przejeżdżał obok. Po zapakowaniu mego tobołka przeciąłem ulicę i po kilkuset metrach dowiedziałem się co za wielka zwierzyna czyhała na moje życie kilka godzin wcześniej. Były to dwa konie, w dodatku uwiązane! No cóż, przynajmniej nie łaziłem po autostradzie po nocy i przespałem się kilka godzin. Nic złego się nie stało, a ja miałem od rana lepszy humor śmiejąc się z samego siebie :) Dobry humor się przydał bo od rana padało, a ja przez godzinę nie mogłem nic złapać. W końcu fart, zatrzymał się całkiem klawy mercedes, a w środku młody gościu pracujący jako blacharz, lakiernik. Nie jechał daleko, ale każda podwózka jest dobra w taką pogodę. Po drodze dowiedziałem się, że auta w Azerbejdżanie są kilka razy droższe niż w Polsce, niestety mój rosyjski nie był wystarczający, by dopytać się o podatki i inne formalne sprawy, inaczej już bym ustawiał biznes z nowym kolegą :) Po jakimś czasie droga się rozwidliła, a koleżka spytał, którędy chcę jechać tłumacząc, że obie drogi prowadzą do Baku. On jechał w lewo, więc i ja zdecydowałem pojechać jeszcze kawałek. Kolejny raz nieporozumienie przez brak języka, bo okazało się, że to droga przez miasto, a on zatrzymuje się na jego początku. Trochę słabo, ale odpaliłem gpsa w telefonie i ruszyłem pieszo przez całe miasto. Na samym końcu miasta, po prawej mijałem dworzec autobusowy. Ciągle padało, więc podkusiło mnie, żeby zapytać o cenę biletu do Baku. Pociąg z Tibilisi miał kosztować ok. 50 dolarów, a gość na granicy chciał 40 za taksówkę, tu miałem zapłacić 10 za autobus. Propozycja była niezła, ale najbliższy bankomat mogłem znaleźć w centrum, które minąłem dobre 20 minut wcześniej, odpuściłem. Wychodząc z dworca, jak wszędzie od wjechania do Turcji, rzuciło się kilku taksówkarzy ze świetnymi ofertami. Grzecznie odmawiałem i wtedy zagadał do mnie jeden stojący na końcu z bardzo ciekawą ofertą. Weźmie mnie za 20 dolarów (do Baku ciągle miałem ponad 300km) jeżeli nic nie powiem drugiemu pasażerowi, bo podobno on płaci więcej (tak, taksówką nie jeździ się tam samemu). Podziękowałem, więc zaproponował 15, na co ja powiedziałem, że mam ostatnie 10. Nie mogłem się nadziwić kiedy się zgodził i uznałem to za bardzo dobry interes. Co prawda nie dojadę do Baku za darmo jak powiedziałem gościowi na granicy, ale 10 dolarów za 300km w mercedesie, gdzie spokojnie mogłem pójść spać (kierowca miał rozmówcę w osobie młodego żołnierza wracającego na urlop do Baku) to oferta nie do odrzucenia. Obudziłem się dopiero na przedmieściach stolicy i porozmawiałem z wojakiem, który choć twierdził, że nie mówi po angielsku to radził sobie na prawdę dobrze. W mieście zanim kierowca wysadził nas w umówionym miejscu zostawił 6 paczek, w różnych punktach. Zrozumiałem wtedy jak taka cena może mu się opłacać, ale mi się nigdzie nie spieszyło. Wojak był mniej zadowolony, ale spokojnie wytłumaczył mi, jak dojadę do portu, gdzie kupię bilet na prom do Kazachstanu i co powinienem zobaczyć w mieście na ten prom czekając. Jechaliśmy z kolejną paczką kiedy przed nami zrobił się korek. Jak gdyby nigdy nic kierowca skręcił na pas po lewej i przejechał koło kilometra pod prąd migając tylko światłami na jadące z na przeciwka auta! Ja szczęka na podłodze, zacząłem się śmiać głośno z całej sytuacji, a wojak na to: No co? Witamy w Baku! Niewiarygodne :) Na koniec pod stacją metra poszedłem do bankomatu i przy rozliczaniu z kierowcą usłyszałem, że mam mu dać 15 dolarów. Co za ham! Nawet mi się nie chciało nic tłumaczyć, ale wojak stwierdził, że tyle to kosztuje. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że ze mną umawiał się na 10 i nie do końca z nią zgodnie, że tylko tyle wybrałem z bankomatu. Ham odpuścił, a ja poszedłem na metro. W porcie kolejna niespodzianka, nie jest to jak twierdził wojak jedyny port w mieście i zdecydowanie nie ten, którego szukam. Poszedłem do następnego, który wskazał mi gość mówiący po angielsku, ale też nie ten. Tam trójka robotników próbowała mi wytłumaczyć po rosyjsku jak trafię do następnego, zacząłem dreptać. W ten sposób z moim 18kg plecakiem przedreptałem jakieś 6km od centrum Baku zanim zrezygnowałem i postanowiłem znaleźć hostel i spróbować następnego dnia. Wróciłem do centrum wieczorem, znalazłem najtańsze spanie w stolicy, które tanie nie było i po ogarnięciu się poszedłem spać. Jutro drugi dzień w Azerbejdżanie, obym znalazł port...

wtorek, 9 grudnia 2014

DZIEŃ 27, 28

Dwa następne dni spędziłem na bieganiu do konsulatu rano i popołudniu, żeby widzieli jak mi zależy i o mnie nie zapomnieli przypadkiem :P W międzyczasie zwiedzałem stolicę Gruzji, w czwartek jeszcze z Mirvą, która jednak w nocy poleciała na spotkanie ludzi z couchsurfingu do Rygi, ale tego dnia jeszcze sporo się nałaziliśmy i zgodnie uznaliśmy, że miasto mamy ogarnięte całkiem nieźle. W piątek popołudniu, podczas mojej 6 wizyty, w końcu odebrałem paszport z 5 dniową wizą do Azerbejdżanu. Piszę, "w końcu", ale biorąc pod uwagę opinie znalezione w Internecie, a nawet standardowe procedury, dwa dni to wersja ekspres jakiej nie mogłem się spodziewać :) Była godzina 17, a ja mogłem w ciągu miesiąca wjechać na teren Azerbejdżanu i przebywać tam przez 5 dni. Postanowiłem ruszyć od razu i 3 kolejne stopy złapałem tak szybko, że na granicy byłem już o 19! Pomyślałem jednak, że nie warto od razu przejść przez granicę, bo o tej godzinie i tak nic nie złapię tylko pójdę spać, a stracę pierwszy dzień. Postanowiłem poczekać 5 godzin i odprawić się chwilę po północy. Na granicy skumplowałem się z kilkoma młodymi Gruzinami, którzy dorabiali sobie na granicy: sprzedawali owoce, papierosy, a także jakieś bardziej lewe interesy, o których jednak nie chcieli mówić. W innym kraju pewnie nie uznałbym ich za najlepszych kompanów, ale Gruzini to jedni z nielicznych ludzi, którzy Polaków bardzo lubią i szanują (to akurat zasługa s.p. Lecha Kaczyńskiego, który wstawił się za Gruzją, kiedy Rosja zaatakowała na północy tego małego zakaukaskiego kraju) więc niczego się nie obawiałem. Chłopaki poczęstowali słonecznikiem, kawą, herbatą i pogadali kiedy akurat mieli chwile wolnego od robienia interesów :) o 24 pożegnałem się i ruszyłem na granicę. Jak zwykle wzbudzając sensację swoim tobołem, ale bez większych problemów udało mi się przeprawić. Azerski celnik długo oglądał wizę i paszport i bałem się trochę, że mnie cofnie. Mógł to zrobić jako że prom z Baku do Aktau nie ma planu rejsów, jest to prom cargo i ludzi zabiera przy okazji, istniało więc spore ryzyko, że się nie wyrobię w 5 dni. Skłamałem jeszcze, że do Baku jadę autobusem i od razu do portu czekać na prom, po kilku minutach wbił pieczątkę i życzył udanego pobytu :) Po azerskiej stronie podbił do mnie gość i zaoferował tani przejazd do Baku.
-100 dolar Baku mercedes!
-dziękuję, z Polski przyjechałem za nie wiele więcej ;)
-ok promocja 40 dolarów!
-haha dzięki ja darmo tam dojadę kolego :)
Pośmiał się ze mną lub ze mnie, nie dbałem o to. Wyszedłem z budynku i miałem szukać miejsca na kemping. Nie byłem jednak śpiący więc pomyślałem czemu by nie połapać chwilę. Zatrzymały się 3 samochody w 15 minut, jednak wszyscy pytali o kasę, po czym odjeżdżali machając :) w końcu zatrzymał się gość, który podrzucił mnie jakieś 100km, a miałem już iść spać! Wysadził mnie przy głównej drodze, przy której ciągnęło się strasznie długie centrum handlowe. Nie mogłem się tam rozbić więc dreptałem na jego koniec, wzbudzając sensację, tym razem wśród nocnych stróżów. Wszystko ładnie, pięknie tzn. uśmiechy i pozdrowienia, aż do ostatniego, gdzie chciałem jeszcze przez kilka minut popróbować szczęścia bo było to ostatnie oświetlone miejsce. Przychodzi stróż i mówi coś po azerbejdżańsku. Mówię, że ja nie paniemaju ;) ale on dalej. Nie robił mi żadnej sceny, tylko znalazł poprostu kolegę i nic go to nie interesowało, że jego nowy ziom go nie rozumie. Stał buc 1metr ode mnie patrząc się jak próbuję łapać jednocześnie odstraszając potencjalną podwózkę. Starałem się być spokojny i odszedłem 20 metrów dalej na ostatnią oświetloną zatoczkę machając mu na pożegnanie. Nie minęła minuta, a gamoń przylazł i już nawet nic nie mówiąc stał metr ode mnie i patrzył się jak wół na malowane wrota. Normalnie młody gość, a tak nie jarzący, że szok. Poszedłem dalej szukać miejsca na nocleg bo na stopa już nie miałem szans. Idąc drogą na polu tuż przy drodze zauważyłem zarys dwóch dużych zwierząt, które wolnym krokiem zaczęły zbliżać się w moim kierunku, a ja nie wiedziałem czego się spodziewać: łoś, jeleń, byk? Wydygałem się nie na żarty, nie chciałem ryzykować spotkania z dzikim zwierzem, trzymając więc w ręku gaz przeciąłem jezdnie, cofnąłem się kilkaset metrów i na polu obok rozbiłem namiot. Było już po 3, a ja zasnąłem szybko po tym długim dniu, jutro Baku!

DZIEŃ 26

W środę wstaliśmy rano i już czekało na nas śniadanie przygotowane przez naszą gospodynię. Grafik na ten dzień był napięty. O 9 przyjechał po nas znajomy Tamari i zabrał do skalnego miasta, zamieszkałego przed 3 tysiącami lat. Miejsce zrobiło na nas ogromne wrażenie. Szczęki na podłogach i dziesiątki zdjęć później wciąż nie mogliśmy nacieszyć oczu. Domy, tarasy, apteka, teatr, kaplica i wiele innych, a wszystko to wykute w skałach. Z górnego tarasu zachwycił nas widok na dolinę, którą przecinała rzeka, a zaraz za nią prezentowały się nam piękne góry. Gdybym jechał w podróż latem to na miasta przeznaczyłbym może 20% czasu, a resztę spędził w takich miejscach. Niestety nie wszystko układało się po mojej myśli, kilka razy odkładałem termin wyjazdu i w końcu wyruszyłem w listopadzie. Nie żebym narzekał, w końcu"everything is good for something" i gdybym wyjechał wcześniej nie poznałbym wszystkich dobrych ludzi, których spotkałem na swojej drodze. Dlatego z rana budzę się wdzięczny za to co mnie spotyka i staram się nie tracić energii rozmyślając o problemach. Po pierwszej atrakcji tego dnia nasz kierowca zabrał nas z powrotem do Gori, do muzeum Stalina. Nie byłem nim zachwycony, chociaż bardzo lubię historie to z muzeum niczego nowego sie nie dowiedziałem, ot zbiór gratów, dupereli i prezentów od towarzyszy z komunistycznych republik. Pierwsze złe wrażenie na wejściu: bilet ma kosztować 10 lari (ok 20zl), a po kupieniu pani oznajmia, że jak chcę obejrzeć wagon Józia to mam dopłacić jeszcze połowę. Gdyby Mirva i Alex się nie nakręcili byłem gotowy wziąć pieniądze i wyjść, nie cierpię takiego sposobu wyciągania kasy od ludzi. Skoro wagon jest Stalina to dlaczego mam płacić ekstra, kiedy zapłaciliśmy już za muzeum Stalina? Mniejsza o to, jak już pisałem nic specjalnego i lepiej książkę poczytać niż łazić po tym muzeum. Na zewnątrz zobaczyliśmy jeszcze dom, w którym Stalin spędził pierwsze cztery lata życia. Cała dzielnica została wyburzona poza tym domem i w jej miejscu jest teraz park z deptakiem na około tego jednego budynku i muzeum. Nasz kierowca zabrał nas jeszcze po plecaki i odstawił na dworzec skąd marszrutką mieliśmy pojechać za 6zl do Tibilisi. Tanio, ale kierowca uparł się, że ruszy kiedy bus się wypełni do ostatniego miejsca, a nawet w przejściu między rzędami miał rozstawiane krzesełka :D Jedna kobieta siedząca za mną miała dziecko na kolanach i nawet jego miejsce wykorzystał przedsiębiorczy kierowca. Tym o to sposobem bus, który w Polsce mógłby zabrać nie więcej niż 15 osób, ruszył z 31 na pokładzie! Jak już pisałem tanio, ale z przygodami, taki folklor :) W Tibilisi wzięliśmy metro do centrum, Alex wysiadł wcześniej bo tego dnia wylatywał do Turcji i chciał przespać resztę dnia, a Mirva postanowiła pojechać ze mną do konsulatu. Na miejscu byliśmy o 14:30, strasznie się spieszyłem, a trafiliśmy na przerwę do 16. W tym czasie zjedliśmy i znaleźliśmy guest House 5 minut od konsulatu, przeczuwałem problemy i wielokrotne bieganie, więc było mi to na rękę. O 16 pod konsulatem już spora kolejka, a mi znowu zaczęły udzielać się nerwy. Kolejka jednak topniała szybko mimo, że wchodziliśmy pojedynczo, a każdy na wejściu był przeszukany i sprawdzony wykrywaczem metalu, a także pouczony aby nie używać telefonu wewnątrz budynku. W okienku podałem paszport otwarty na stronie z wizą do Kazachstanu i zapytałem niepewnym głosem o wizę tranzytową do Azerbejdżanu. Pan tak spokojny, jakby na śniadanie zjadł słuszną porcję walium podał formularz i oznajmił, żebym dołączył 2 zdjęcia i kwit z banku, że wpłaciłem 20 dolarów. To juz? Tyle problemów miało być, a poszło tak gładko? Pomyśleć, że chciałem zapłacić 5 razy więcej w Batumi. Załatwiłem wszystko w ciągu godziny: wypełniłem wniosek, zrobiłem zdjęcia na przeciwko konsulatu, gdzie także zrobiono mi kopię paszportu, a następnie złożyłem dokumenty. Jako, że udało się to zrobić w środę popołudniu miły urzędnik obiecał, że postara się wyrobić wizę do piątku! Nie muszę chyba pisać, że humor miałem momentalnie taki, że mogłem latać :) Nasz gospodarz okazał się zawodnikiem narodowej drużyny rugby, a przy okazji spoko gościem, który wraz z kumplem robili tego dnia narodowy trunek cza-czę i zaprosili nas na wieczorną degustację. Poszliśmy więc na miasto, przeszliśmy przez starówkę, pojechaliśmy kolejką linową, w której akurat trochę się dygałem. Wszystko wyglądało ok, ale kosztowała 2zl więc zastanawiałem się czy mają kasę na utrzymanie jej w odpowiednim stanie ;) piszę dziś jednak cały i zdrowy, więc chyba dają radę. Wieczorem skorzystaliśmy z zaproszenia, a chłopaki pokazali nam własną destylarnię, gdzie z domowego wina (którego też dali spróbować) destyluje się ponad 50 procentowy alkohol, który piliśmy bez popitki i było ok :) Posiedzieliśmy trochę, pośmialiśmy się i zebraliśmy wskazówki, co jeszcze powinniśmy zobaczyć w Tibilisi, które już na początku zdecydowanie przerosło nasze oczekiwania. Taki to był dobry dzień...

poniedziałek, 8 grudnia 2014

DZIEŃ 24, 25

Wstałem rano i od razu zacząłem się zbierać do konsulatu. Chciałem załatwić wszystko i mieć czas na spokojne zwiedzanie. Od poprzedniego wieczora nie wyschły mi jednak buty bo w naszym hostelu okna były pozamykane na taśmę klejąca i prawdopodobnie było trochę wilgoci, więc do południa gniłem w wyrku. Popołudniu w końcu zebrałem się do wyjścia i na samym początku źle, pada jak cholera! Poszedłem jednak dzielnie i po 15 minutach zawitałem do wrót konsulatu. Zanim jednak strażnik wpuścił mnie pod dach musiałem się przedstawić, powiedzieć skąd jestem i po co przychodzę. Kiedy tak sobie mokłem usłyszałem jeszcze: a po co jesteś w Gruzji i poszukaj paszport. Zacząłem zdejmować moje przeciwdeszczowe panczo ;) i grzebać po kieszeniach za paszportem,modląc sie o zachowanie spokoju i nie użycie gazu na tym gościu. Jak to się mówi: Nadgorliwość gorsza od faszyzmu! Załatwiając jednak cokolwiek w byłej postsowieckiej republice trzeba być cierpliwym i udawać wdzięczność hamom, bo inaczej nic się nie załatwi. Kiedy w końcu otworzył mi bramę ciśnienie zeszło, przeszedłem korytarzem i po chwili stałem na przeciwko konsula.
-dzień dobry, chciałem wyrobić wizę tranzytową do Azerbejdżanu, mam wszystkie dokumenty i...
-ja nie wydaję wiz tranzytowych, mogę Ci wyrobić turystyczną, zamiast 5 dni dostaniesz 30!
-nie potrzebuję 30, pojadę pociągiem do Baku i wsiądę tam na prom do Kazachstanu. Dlaczego mam płacić 100 dolarów zamiast 20, kiedy zobaczę Twój kraj z okna pociągu?
-nie mogę Ci pomóc.
-A ambasada w Tibilisi?
-Zapytaj w Tibilisi!
Niedowiary! Gdybym nie miał innego wyjścia niż załatwić tą wizę poszłaby wiązanka. Musiałem jednak podziękować i powiedzieć, że jeszcze wrócę. 400km do stolicy, a on mi mówi zapytaj w stolicy! Do końca dnia miałem beznadziejny humor, przybrałem straszną minę, żeby tylko nikt do mnie nie mówił i krótko mówiąc byłem w dupce. Mogę zapłacić 100 dolarów, żeby przejechać przez Azerbejdżan, albo zaryzykować i pojechać do owianego złą sławą konsulatu w Tibilisi, jeżeli tam się nie powiedzie, będę musiał wracać tu, tracić czas, pieniądze i jeszcze więcej nerwów. Wybór chyba prosty: Jadę do Tibilisi :D Teraz jest to dla mnie już śmieszne, ale przez presję chodziłem humorzasty przez następne dni.
We wtorek Mirva jechała do Borjomi, uzdrowiska w górach, słynącego z wód mineralnych, gdzie spotkać się miała z kolegą z brazylii- Alexem. Namawiała mnie, żebym dołączył, ale postanowiłem załatwić sprawę z wizą na początku. Byłem tak wkurzony, że zamiast łapać stopa poszedłem z Mirvą na busa, który jechał do Tibilisi przez Borjomi. Tak przynajmniej powiedział kierowca biorąc od nas pieniądze bo jak się później okazało nie jechał ani tu, ani tu :P w jakiejś mieścinie niedaleko Borjomi kazał wysiadać i nawet zanim to zrobił przerzucił mój plecak do innego busa. Pięść mi się normalnie zaciskała, a on mówi: go bus borjomi... Go to school bro! Wsiadłem już bezsilny do tego busa i ruszyliśmy do Borjomi, a ja zacząłem głęboko oddychać. Kiedy krajobraz zaczął szybko przechodzić w górski i pierwszy raz w tym roku poczułem taką prawdziwą polską zimę uśmiechnąłem się i pomyślałem, że muszę ochłonąć. Mam wakacje, nigdzie nie muszę się spieszyć, tzn trochę muszę, ale generalnie nikt przez to nie umiera, ani nie chodzi głodny, więc chill out. Na miejscu dołączył do nas Alex, też wykorzystujący każde wolne, żeby podróżować i razem poszliśmy szukać źródła uzdrawiającej wody. Miasteczko niczym szczególnym się nie wyróżniało, ale górski klimat i trochę mrozu służyły nam wszystkim, humory dopisywały. Same źródło znaleźliśmy, ale woda śmierdziała jajem! ;) Poszliśmy jeszcze do muzeum, gdzie trzymano wykopaliska z okolic tego miasteczka, nawet ciekawe. Po muzeum pomyślałem, że już nie chcę się dziś stresować wizą i zabrałem się z nowymi znajomymi do Gori- miasta, w którym na świat przyszedł jeden z największych paranoików jakich znała historia, Józef Stalin. Pojechaliśmy marszrutką- są to takie małe busy, które nie mają przystanków tylko jakaś trasę, na której ludzie stojąc na ulicy machają, żeby bus się zatrzymał. Jeżeli wcześniej narzekałem na polskich kierowców to po Bałkanach przestałem, natomiast nasz kierowca tego dnia sprawił, że zacząłem się modlić i zastanawiać czy powinienem dzwonić i żegnać się z bliskimi ;) Wyprzedzanie na trzeciego, albo kiedy z naprzeciwka jedzie tir, nie ma problemu! Na koniec zamiast w Gori wysadził nas na obwodnicy, zła passa trwa, ktoś tu testuje moją cierpliwość. Na obwodnicy przypałętał się typ nawalony jak szpadel, ja z Mirvą go zbyliśmy od razu, a Alex odpowiedział, na dwa pytania i już się nie mogl wywinąć :)
-skąd jesteś?
-z Brazylii
-aaa Silva!
-co Silva?
-no ty Brazylia, Silva!
I tak sobie chłopy prowadzili rozmowę, kiedy schodziliśmy z obwodnicy na drogę prowadzącą do miasta. W następnej marszrutce (jest to bardzo tani środek transportu więc przygód należy oczekiwać), Alex tłumaczył nowemu koledze, że nie każdy w Brazylii nazywa się Silva, a kierowca był zapewne czyimś prapradziadkiem i nie wiadomo, czy widział drogę, czy znał ją na pamięć z czasów kiedy na pasach przepuszczał kobietę z małym Stalinem w wózku. Było jednak wesoło i miasto też nam się szybko spodobalo. Poszlismy zjeść i korzystając z wi-fi znaleźć lokum. Podrzuciłem pomysł guest housu zamiast hostelu, bo czytałem o nich dużo dobrego. Pomysł nie został entuzjastycznie przyjęty, ale znaleźliśmy właśnie w takim miejscu, pokój 3 osobowy i była to najtańsza oferta, a to wśród niskobudżetowców, których w naszym gronie była trójka, równa się bierzemy to! Po dotarciu na miejsce mieszane uczucia. Dom z zewnątrz pozamykany wysokimi bramami, niezbyt ładnie to wyglądało, ulica rozkopana i nikt nie odpowiada na pukanie. Zaczęliśmy rozważać ucieczkę, a ja myślałem, że pomysł guest housu upadnie. Na szczęście zadzwoniliśmy pod numer ze strony internetowej i wyszła po nas Tamari- starsza Gruzinka, wlascicielka domu i zaprosiła do środka, gdzie mieliśmy wszystko czego było trzeba: miła właścicielka, wygodne łóżka, wi-fi, śniadanie w cenie, wiedza na temat wszystkiego co warto zobaczyć, znajomy, który za małe pieniądze wszędzie zawiezie i dużo więcej. Kiedy już się rozgościliśmy Tamari spytała, czy mamy ochotę spróbować domowego wina. Uśmiechnęliśmy się tylko szeroko i poszliśmy za gospodynią do piwnicy, a tam... szczęki na podłodze, ok 100 litrów wina w baniakach, wielka beczka ze 100 letniego drewna także pełna wina i specjalna wanna do ugniatania owoców! Cała piwnica wyłożona kamieniem przez męża, którego niestety nie poznaliśmy tym razem. Popróbowaliśmy domowego winka bez grama cukru i tak posmakowało, że dokupiliśmy 1,5 litra, a później jeszcze 1,5 :D My się relaksowaliśmy, a Tamari dokrajała owoce, układ idealny. Przy naszej uczcie dowiedzieliśmy się też mnóstwo ciekawych rzeczy o gruzińskiej kulturze. Piliśmy też z tradycyjnego rogu, który przez swój kształt nie pozwala odłożyć naczynia z winem, trzeba pić do dna! Chociaż nie było to najmocniejsze wino to ze spaniem nikt nie miał problemów. Ja zapomniałem też o tych z wizą. Na jutro też już zrobiliśmy plany...

piątek, 5 grudnia 2014

DZIEŃ 23

Kiedy przebudziłem się z rana szybko wyszedłem z namiotu rozejrzeć się po okolicy. Poprzedniej nocy rozbijając namiot malo co widziałem więc wypadało zobaczyć, gdzie jestem i czy umiejscowieniem namiotu nie stwarzam zagrożenia dla siebie i innych ludzi. Był to jeden z lepszych poranków, dookoła mnie piękne tureckie góry, wysokie chociaż już nie tak jak w Erzurum, nie pokrywał ich też śnieg. Dodatkowo zza jednego ze szczytów powoli wyłaniało się słońce, które w połączeniu z bezchmurnym niebem naładowało mnie pozytywną energią. Kiedy zbierałem namiot zagadał do mnie przechodzący obok starszy pan. Akurat szedł łowić ryby do pobliskiej rzeki więc po krótkiej rozmowie postanowiłem dołączyć ( tak, mam ze sobą wędkę). Łowiliśmy przez następne 2 godziny, starszy pan nie złapał nic, a mi się pofarciło :) Pochwalę się, że była to największa ryba jaką do tej pory złapałem chociaż na wędkarzach wrażenia bym nie zrobił, ja zawodowcem nie jestem i do tej pory łapałem tylko małe płotki. Miałem ruszać w dalszą drogę więc zaproponowałem rybę koledze. Zapytał, czy mogę pomóc mu rozpalić ogień na podwórku obok. Miałem jeszcze cały dzień na zrobienie 100km więc się zgodziłem. Kiedy my zajęliśmy się ogniem jego żona zajęła się rybą. Po 2 następnych godzinach najedzony i szczęśliwy poszedłem łapać stopa. Do samego Batumi jechałem dokładnie jak dzień wcześniej- kilka, kilkanaście km każdym stopem, w każdym aucie ta straszna turecka muzyka i ogrzewanie na maxa, normalnie głowa mnie rozbolała i byłem bliski choroby. Nie ma jednak co narzekać, dotarłem do Batumi popołudniu i od razu odszukałem hostel. Potrzebowałem w trybie pilnym prysznica, prania, a w dalszej kolejności witaminy c i łóżka. Byłem jednak zadowolony, podróż do Gruzji przebiegła pomyślnie, a jutro z rana pójdę do Ambasady Azerbejdżanu i złożę wniosek o wizę tranzytową , żeby móc przejechać do Baku, z którego popłynę promem do Kazachstanu. To akurat będzie czysta formalność bo wiem jakie dokumenty potrzebuję i wszystko mam przygotowane, muszę tylko wpłacić 20 dolarów do banku. Wybrałem konsulat w Batumi bo doczytałem, że wyrabia się tu wizę bardzo łatwo, inaczej niż w Tbilisi, gdzie napotyka się problem za problemem.
. Kiedy już ogarnąłem wszystkie swoje rzeczy obudziła się Mirva, dziewczyna z Finlandii, która zajmowała kolejne wyrko w hostelu. Trochę zdystansowana, ale jednak przekonałem ją do rozmowy, a chwilę później do wspólnego przejścia się po mieście. Mirva bala się dosłownie wszystkiego, łącznie z przejściem przez ulicę ;) dziękowała mi, że wyszliśmy razem i nie musi dzięki temu odzywać się do ludzi, którzy mogliby ją zaczepić na ulicy. Świetnie za to mówiła po rosyjsku, a ja tylko kilka słów, więc przydaliśmy się sobie nawzajem, a nawet nieźle się dogadywaliśmy. W czasie spaceru zaczęło padać więc zaszliśmy na obiad do restauracji. Obiady w domach gościnnych są w podobnej cenie co w restauracji, a w hostelu nie mieliśmy warunków do gotowania. Po jedzeniu wróciliśmy dłuższą drogą do hostelu wymieniając się wrażeniami z tego miasta. Dla mnie Batumi to takie postkomunistyczne Las Vegas, piękne i kolorowe budynki, o irracjonalnych kształtach i pochowane za nimi odrapane i brudne domy zwykłych ludzi. Nadmorski deptak z palmami, rzeźby i kasyna tworzą tam klimat bogatego, nadmorskiego kurortu, ale kontrast domów mieszkalnych mimo wszystko razi. Po długim spacerze wróciliśmy do hostelu i dzień się zakończył. Myślałem już nad wyprawami przez następne 4 dni, kiedy wyrabiana będzie moja wiza. Pomyślałem, że zwiedzę zachodnią i centralną Gruzję, po czym wrócę do Batumi po wizę i ruszę na wschód. To brzmiało jak całkiem dobry plan :)

czwartek, 4 grudnia 2014

DZIEŃ 21, 22

Nie miałem ostatnio, ani czasu, ani weny żeby coś napisać. Wszystko zmieniało się dość szybko. Piszę więc będąc już w stolicy Gruzji-Tbilisi. Od kiedy opuściłem bar przy dworcu w Istambule, przez następne 1500km nie miałem, ale też specjalnie nie szukałem dostępu do internetu. Odciąłem się trochę i poukładałem na spokojnie ostatnie wydarzenia. To najlepsza część podróżowania w pojedynkę- z jednej strony poznajesz co dzień nowych ludzi, a z drugiej masz wolność wyboru, co do tego gdzie jechać i kiedy zarezerwować czas tylko dla siebie. Ostatnie dni w Turcji spędziłem w pociągu, autostopie i namiocie, ale po kolei :)
O 6:15 wsiadłem w pociąg do Elskisehir, o którym wiele osób wypowiadało się, że jest to bardzo ciekawe miasto. Przed 9 byłem na miejscu i na początku spędziłem 30 minut na dworcu czytając historię tureckiej kolei przedstawioną na wystawie w przejściu podziemnym. Wspominam o tym, tylko dlatego, że często powielany jest u nas pewien mit. Podobno masa biednego, tureckiego ludu kolonizuje Niemcy, wyrządzając im wielką szkodę, zabierając ich pracę. Prawda jest taka, że sojusz niemiecko-turecki trwa ponad 115 lat, a zaczął się od wybudowania w czasie, gdy oba kraje były imperiami, tras kolejowych w Turcji. Infrastruktura kolejowa została wybudowana tam za pieniądze Niemiec, ponieważ te miały w tym duży interes. Kolej, w tym regionie pozwolić miała na przerzucanie wojska i broni w czasie wojny. Poza tym naród turecki nie jest w tej chwili, ani zacofany, ani biedny, więc nie znalazłem tam potwierdzenia utartych stereotypów. Przez tą historię i dzięki poznanym w Turcji ludziom zacząłem sobie wszystko na nowo układać w głowie. Chwilę później stałem w hali dworca i sprawdzałem dokąd mogę pojechać jeżeli pochodzę po tym małym miasteczku. 5 godzin później odchodził pociąg do Izmir, a ja pomyślałem, że ten czas mi spokojnie wystarczy. Wyszedłem na miasto, ale chociaż znalazłem kilka ciekawych miejsc to raczej nic co zapamiętam do końca życia. W zasadzie dworzec sprzedał mi najlepszą historię. Po spacerze wszedłem do piekarni i zamówiłem kawę i kanapkę, jak zwykle wzbudzając nie lada sensację swoim tobołem :)
-skąd przyjechałeś? Zapytał gość siedzący z żoną przy stoliku obok.
-ostatnio z Istambulu, a oryginalnie to z Polski :) I zacząłem rozmowę z parą wykładowców z Uniwersytetu w Ankarze (o której wtedy też dowiedziałem się, że jest stolicą Turcji- wcześniej myślałem, że jest nią Istambul, taki ze mnie ignorant :P ), którzy akurat kończyli odwiedziny u swoich znajomych. Zanim skończyliśmy nasze kawy przekonali mnie, żeby zabrać się z nimi do Ankary. W Izmirze podobno nie było i tak nic specjalnego do oglądania, a ja musiałem się już przemieszczać na wschód, ponieważ rozpoczęła się juz moja wiza do Kazachstanu. Pierwszy autostop złapany w centrum miasta i oszczędność czasu! Małżeństwo umiliło mi drogę opowieściami o kulturze, polityce i kuchni swojego kraju, a jeszcze więcej pytali się o Polskę, o której chętnie im opowiadałem. Czas zleciał szybko, a na koniec zaproponowali, że mogę się u nich zatrzymać. Świetnie, ale jako, że godzina była młoda postanowiłem ruszyć na dlugi marsz i zdążyć na nocny pociąg do Kars, miasteczka na wschodzie Turcji, do którego podróż miała mi zająć 25 godzin! Pożegnaliśmy się, a na koniec musiałem im obiecać, że zatrzymam się u nich kiedy odwiedzę miasto następnym razem. Ankara chociaż też jest dużym miastem spodobała mi się bardziej niż Istambuł, ale po raz kolejny mogła być to kwestia dobrych ludzi i dobrej pogody, która tego dnia też dopisała :) Za mało czasu w nich spędziłem, żeby mieć jakieś konkretne zdanie, ale Turcja nie była głównym punktem mojej wyprawy, więc cieszyłem się, bo i tak sporo zobaczyłem. Turcy udowodnili mi także, że głupotą jest wyrabianie sobie zdania na jakikolwiek temat, ponieważ: ludzie tak mówią. Wieczorem wsiadłem do pociągu, zmęczony i gotowy na długą podróż, całą noc przespałem jak dziecko. Kiedy obudziłem się rano za oknem przewijał się górski krajobraz. Słuchawki na uszy, szczęka na podłodze i juz wiedziałem, że dla mnie nie będzie nudno :) tym bardziej, że odkryłem kolejną muzyczną perełkę- Emily King, której gościnny udział w numerze Decisions grał mi WIELE razy przez kolejne dni. Popołudniu zacząłem myśleć nad kolejnym krokiem swojego podróżniczego freestylu. Odpaliłem mapę w telefonie i zacząłem dumać. W Kars miałem być koło 20 więc pozostałoby mi tylko szukać noclegu. Wysiadłem więc o 15 w Erzurum. 5 godzin przewagi i max 50km więcej do Batumi w Gruzji, do którego zmierzałem. Dwa precle z sezamem i puszka tuńczyka na obiad i ruszyłem łapać stopa. Za miasto wywiózł mnie młody chłopak, który nawet nie miał tam jechać, ale powiedział zgodnie z prawdą, że tu będzie ciężko cos złapać. Za miastem minął mnie ledwo jadący rzęch, a w nim 4 koleżków, którzy pozdrowili mnie zgrabnie rozprostowanymi środkowymi palcami. Uśmiechnąłem się tylko i pomyślałem, że szybciej od nich to dojadę jak na kobyłę z pola obok wskoczę. 15 minut później mijałem ich siedząc w aucie dostawczym gościa, który rozwoził wodę w okolicy. Podrzucił mnie do następnego miasta i niestety tego dnia zloty strzał się nie trafił, kilka stopów, ale po kilka, kilkanaście kilometrów. Mimo wszystko freestyle wyszedł dobrze, bo kiedy pociąg dojechał do Kars mi zostało jakieś 100 km do Batumi, więc byłem już znacznie bliżej celu. Wyskakując z ostatniego stopa byłem zmęczony i nie miałem wielkich szans na kolejnego, bo bylo już ciemno, zacząłem rozbijać namiot. Było tak ciemno, że nawet nie wiedziałem, gdzie go rozbijam. Erzurum leży wysoko, były tam góry, śnieg i mróz, ale przejechałem kolo 150km ciągle z górki, więc już nie powinno być tak źle. Wskoczyłem do środka i zasnąłem kolejną noc jak dziecko...

poniedziałek, 1 grudnia 2014

DZIEN 20

  Dzis slow kilka o tym, jak Istambul przywrocil mi wiare w ludzi i potwierdzil, ze "wszystko do nas wraca".
  Rano wedlug planu zaczalem sie pakowac i zbierac do wyjscia. W tym samym czasie zbieral sie kolega z Iraku, ktorego poznalem w hostelu. Nie pamietam niestety imienia, ale pracuje on w Bagdadzie dla amerykanskiej armii i wlasnie byl na swoim urlopie w Turcji. Akurat parzylem kawe, wiec zaproponowalem ja i mojemu koledze. Chwile pozniej wyszlismy na miasto i jako, ze szlismy w tym samym kierunku zamowilismy po drodze shawarme na sniadanie, a po chwili po drugiej :) Wychodzac bylismy swiadkami nieprzyjemnej sytuacji. Przed jadlodajnia mial swoje stoisko starszy pan, ktory pracowal jako pucybut (w krajach balkanskich to wciaz popularny zawod). Akurat skonczyl czyscic buty mlodemu cwaniaczkowi i chociaz biora za to jakies smieszne grosze to gowniarz nie chcial mu zaplacic calosci. Starszy, schorowany czlowiek zywiolowo gestykulujac probowal jednak negocjowac. Moj kolezka z Iraku, mowiacy takze po turecku powiedzial mi, ze starszy czlowiek mowi, ze musi za to utrzymac 5 osob w domu. Mlody gosc nie chcial sluchac, odwrocil sie na piecie i odszedl. Poczulem sie zle z tym co widzialem. Wszedlem wiec do naszej jadlodajni i zamowilem jeszcze jedna shawarme, ktora dalem pucybutowi. Gosc usmiechnal sie, podziekowal, ale odlozyl ja na bok i pokazal, zebym postawil noge na stojaku, gotowy wykonac swoja prace. Poprosilem kolege o tlumaczenie i ustalilismy, ze z moimi butami jest wszystko ok, a on powinien zjesc cieply posilek. Pogadalismy chwile, o tym jak ciezko zapracowac na cala rodzine komus wychowanemu w zupelnie innych czasach, nieprzystosowanemu do pedzacego swiata dzisiejszego Istambulu, dokończyliśmy śniadanie, po czym ruszylismy w dalsza droge. Nie pisze tego, zeby zrobic na kimkolwiek wrazenie, nie kosztowalo to tez dużych pieniędzy, jednak ta sytuacja miala swoje konsekwencje pod koniec tego dnia. Ale o tym pozniej :)
   Na nastepnym skrzyzowaniu pozegnalem kolege z Iraku zyczac mu wszystkiego dobrego, a sam poszedlem w kierunku promu mijajac po drodze kilka ciekawych miejsc europejskiej strony miasta. Przy promie mila niespodzianka. Balem sie, ze przeprawa miedzykontynentalna moze duzo kosztowac, ale bylo to 6zl, czyli tyle co autobus, czy tramwaj. 30 minut pozniej bylem po raz pierwszy w zyciu poza Europa. Po miescie jeszcze tego nie widzialem, ale czulem sie z ta wiedza inaczej :) Pochodzilem dwie godziny po malych uliczkach, ktore byly w zasadzie wielkim straganem, gdzie mozna bylo kupic wszystko, od jedzenia, przez ciuchy, az po obrazy. Ciagle mialem dwa niewykorzystane dni biletu na pociagi, wiec chcialem dostac sie na stacje Pendik lezaca na przedmiesciach Istambulu. Jak wczesniej pisalem miasto wedlug roznych zrodel ciagnie sie przez 100 lub 200km wiec wyjscie z niego nie bylo dobrym pomyslem. Poszedlem do stacji metra i zapytalem goscia w informacji, czy metrem dojade na Pendik. Cale szczescie, ze dosc dobrze mowil po angielsku i moglem sie z nim bez przeszkod porozumiec. Odpalil mape na swoim komputerze i pokazal, ze metro tak daleko nie dojezdza i bede musial przesiasc sie jeszcze w busa. Nauczony jednak, ze dla Turkow nigdzie nie da sie dojsc i wszedzie trzeba dojechac pomyslalem, ze nie bedzie tak zle. Wychodzac na ostatniej stacji metra zagadal mnie gosc, zafascynowany tym, ze do plecaka mam przytroczona wedke. Nie gadal po angielsku, ale dowiedzial sie przynajmniej jakiej jest marki, pytajac co chwile innego goscia o tlumaczenie. Po chwili gadalem juz z tlumaczem, ktorym byl Fatih mlody Turek dojezdzajacy codzien z Pendik, az w okolice promu 1,5 godziny w jedna strone do szkoly. On tez uwazal, ze ze stacji metra nie da sie dojsc do stacji kolejowej. Kiedy uslyszal, ze ja dam rade stwierdzil, ze tez sie przejdzie i pokaze mi droge zebym sie na pewno nie zgubil. Stacja byla oddalona o jakies 30 minut spaceru, ale niestety Fatih pomylil droge i po godzinie wyciagnalem gpsa i powiedzialem, ze ja poprowadze :) Moj nowy znajomy przepraszal i tlumaczyl, ze on zawsze bierze busa albo taxi, a ja go uspokoilem i powiedzialem, ze przeciez nigdzie sie nikomu nie spieszy. Kiedy dotarlismy do Pendik Fatih pokazal mi plaze, a pozniej zapytal czy jestem glodny, bo moze pokazac mi najlepszego kebaba na dzielni :) Nie musze pisac, ze chetnie poszedlem go sprawdzic, ale musze napisac, ze byl na prawde najlepszy jaki jadlem w Istambule, wciaz jednak nie najlepszy w zyciu. Po jedzeniu poszlismy sprawdzic moje pociagi, bo wciaz nie wiedzialem dokad jechac, taki jak to nazywam podrozniczy freestyle. Na kazdy mozliwy pociag krecilem nosem i w koncu postanowilem spedzic troche czasu w kafejce i na spokojnie to rozplanowac. Fatih i tak szedl juz do domu, powiedzial, ze nigdy w zyciu nie zrobil na swoich nogach tylu kilometrow, ale cieszyl sie, ze mogl pocwiczyc swoj angielski. Przybilismy piatke i chwile pozniej siedzialem juz sam w kafejce. Tak planowalem podroz, ze w koncu odjechal mi ostatni tego dnia pociag, a ja postanowilem jechac o 6:15 rano do Eskisehir. Kafejke zamkneli o 24, dworzec jeszcze wczesniej, a ja nie wiedzialem co ze soba zrobic przez nastepne 6 godzin, a bylo dosc zimno :) zaraz za dworcem znalazlem otwartego fast fooda, gdzie siedziala 3 ludzi, uznalem ze jest calodobowy i postanowilem zajsc na kawe.
   Tu wydarzyla sie historia, ktora przywrocila mi wiare w ludzi i potwierdzila, ze wszystko do nas wraca. Za barem stal gosc, w wieku okolo 50 lat nieznajacy, ani jednego slowa po angielsku. Serio wyzwaniem bylo wytlumaczenie mu, ze chce kawe. Kiedy w koncu sie co do tego dogadalismy pokazal mi na palcach, ze kawa kosztuje 5 LIR, a ja sie zmarszczylem i podziekowalem. Zostalo mi w drobnych 3,5, czyli brakowalo ponad 2zlote. Gosc poprosil zebym pokazal ile mam, wzial drobne i zaczal robic mi kawe. Kiedy ja pilem, trojka klientow zebrala sie do wyjscia, a gosc do zamykania lokalu. Wygladalo na to, ze jeszcze przez 5 godzin bede sie wloczyl w oczekiwaniu na pociag. I znowu zaczela sie rozmowa na migi. Zademonstrowalem mu stacje kolejowa i ze czekam na pociag.
-Ankara?
-Eskisehir!
Gosc pokazal na palcach, ze odjezdza o 6, a ja pokiwalem twierdzaco, ze wiem. Gdzie bedziesz spal? Pokazalem mu na palcach, ze zamierzam pochodzic. Pokazal mi na wygodne fotele w drugim koncu sali i dal do zrozumienia, ze zostaje tu pilnowac i jak chce moge poczekac sobie tu na pociag, jak milo :) pol godziny pozniej obudzil mnie kiedy przyszedl wraz z kolega kucharzem zjesc po pracy i przyniesli rowniez mi duza tostowana kanapke i mala butelke wody! Chcieli jeszcze poczestowac papierosem, ale dumnie moglem sie pochwalic ze od 3 miesiecy nie pale. Pozniej sie zdrzemnalem, a nad ranem poczestowali mnie jeszcze herbata i slodka bulka, wiec do pociagu wsiadalem najedzony. Myslalem wtedy o tym, zeby pojsc do bankomatu i zwyczajnie zaplacic, ale pomyslalem, ze cala ta sytuacja stracilaby na tym i zamienila w zwykla transakcje. Poprosilem o adres miejsca i postanowilem, ze zareklamuje to miejsce jak bede mogl i wysle kartke z podziekowaniem z jakiegos ciekawego miejsca w Azji (juz poprosilem Fatiha o tlumaczenie podziekowania na turecki). Czy byla to tzw. karma? Na prawde chcę tak myśleć :) od kiedy wyruszyłem z domu 7 listopada jestem uśmiechnięty i spokojny i dokładnie takich ludzi spotykam na swojej drodze. Decyzja o sprzedaniu swoich rzeczy i ruszeniu w podróż broni się, poki co, każdego dnia :) dzieki za każde dobre slowo, które otrzymalem, podnosi mnie na duchu i daje silę, żeby isc dalej :)

czwartek, 27 listopada 2014

DZİEN 19

  Pıerwsze co, to wybaczcie brak polskich znakow, ale jak mam komputer to wole pısac na nım, nız meczyc sıe na telefonıe. Mam nadzıeje, ze mnıej wıecej wıadomo o co mı chodzı (choc z tym to sam mıewam problemy).
  Rano po przebudzenıu zwınalem namıot, zapakowalem plecak ı ruszylem, czym predzej w strone Turcjı. Wychodzac z Aleksandropolıs kupılem owoce ı napoj jako snıadanıe, bo przecıez do Istambulu jakıes 300-350 km ı tam zaczne hurtowo wcınac kebaby. Na koncu mıasta przez dobre 3km cıagnela sıe baza wojskowa, a wojskowe cıezarowkı co chwıle mıjaly mnıe jezdzac w te ı z powrotem. Wchodzac na autostrade balem sıe, ze po raz kolejny, podczas moıch autostopowych wypadow, zgarnie mnie policja lub tym razem wojsko. Zamiast tego zolnierze sie usmiechali i tylko machali pozdrawiajac, nıestety podrzucic nie chcieli. Pıerwsze 8 z 40 km do granıcy przeszedlem z buta, po czym zatrzymal sıe starszy Grek ı zaproponowal podwozke o jakıes 25km, nıezle :) Nıe znal angıelskıego, a ja nıe znalem greckıego, wıec on mowıl po nıemıecku, a ja rozumıalem co drugıe slowo ı nawet jakies krzywe zdania poskladalem. Za duzo nıe pogadalısmy, ale podroz trwala krotko ı szybko zlecıala. Nıestety do granıcy juz nıc nıe zlapalem, ale te kılka kılometrow przedreptalem w swıetnym humorze. Kontrola paszpartowa bez problemu, pytam wıec, gdzıe kupıe wıze turecka? Na co slysze jedyna, rozsadna odpowıedz: na tureckıej granıcy. Z tym, ze do tej jeszcze 2km :\ no coz, dasz rade Bartek. Po 500m wychodzı zolnıez z budkı, z karabınem w reku ı z usmıechem oznajmıa, ze dalej pıeszo nıe pojde. To co mam na pıeszo wrocıc autostrada 40km do Aleksandropolıs? Gad damn! Wrocılem 500m na grecka granıce, zrzucılem plecak ı zaczalem lapac. Po 1 mınucıe sıedzıalem w cıezarowce, dogadany na transport za most ı zolnıezy. Na turcekıej granıcy bez problemu zakupılem wıze, nıestety uszczuplajac budzet o 25 euro. Chocıaz mostu pıeszo nıe moglem przekroczyc to juz granıce spokojnıe.
 W tym mıejscu zaczalem lapac, po 5 mınutach znowu sıe udalo. Kıerowca zabral mnıe 30 km do pıerwszego mıasta, gdzıe robıl pauze, a ja zaczalem lapac dalej. 5 mınut ı juz mıalem stopa do Istambulu- mowıe wam, nıe ma nıc tak latwego jak autostop w Turcjı :) Moj nowy kolezka, Yavuz okazal sıe rownym goscıem, mıal syna w moım wıeku, ktory tez podrozuje, wıec czul mısje zebym dobrze czul sıe w jego kraju. Nalegal nawet zebym mowıl do nıego wujku, ale jakos mı nıe przeszlo :) Chocıaz znal po angıelsku ze 30 slow, to gadalısmy prawıe cala trase o wszystkım, jak sıe chce to mozna. Troche na mıgı, troche tonem glosu ı mımıka udowodnilismy, ze przekaz werbalny to tylko maly ulamek tego co przekazujemy :) W pewnym momencıe musielismy nadrobic 30km i przeskoczyc na autostrade bo nasza droga ciezarowkı nıe moga jezdzic miedzy 16, a 22 i w tych tez godzinach nie moga jezdzic po Istambule. Dlatego tez kolo 19 zjechalısmy na przymusowa 2 godzınna pauze, podczas ktorej rozprostowalem moje podstarzale kolana, a poznıej czytalısmy-ja e-booka, a Yavuz gazete. Kolo 21 ruszylısmy do mıasta gdzıe bylısmy po 23 chocıaz byl to dopıero jego poczatek, a wıedzıec trzeba, ze Istambul cıagnıe sıe, wedlug roznych zrodel od 100 do 200km! Gdzıes trzeba pomıescıc te 20mln ludzı :) Yavuz powıedzıal, ze o tej godzınıe cıezko sıe przedostac do mıasta, moge probowac taksowka, albo ısc 20km ı wtedy w srodku nocy szukac spanıa, a jak nıe chce ryzykowac moge skorzystac z gornego wyrka, a rano wsıasc w mınıbusa do centrum. Roznych ludzı mozna spotkac, czasem mega dzıwnych (jak kıedys w Hıszpanıı, pare osob zna hıstorıe), ale moj nowy wujaszek to jest wporzo  gosc, a nawet jak nıe to mam przy sobıe gaz ı tanıo skory nıe sprzedam (pozdrawıam Marıusza)! Sılny wıatr ı deszcz nıe zachecaly mnıe do dlugıego marszu wıec chetnıe skorzystalem ı rzucılem spıwor na gorne kojo. W mıedzyczasıe Yavuz otworzyl lodowke ı powıedzıal: moja restauracja :) ı zaprosıl do uczty skladajacej sıe z chleba (tak dobrego jak w Polsce ı na calych Balkanach), slonego sera podobnego do fety, fasolkı w sosıe, paprykı ı pomıdorka. Zjedlısmy do syta ı ja postanowılem posprzatac po kolacjı, podzıekowac ı ısc spac. Jak postanowıl tak zrobıl :)
   Rano obudzıla mnıe jeszcze gorsza pogoda nız byla dnıa poprzednıego, dobrze ze nıe poszedlem szukac wıeczorem wıatru w polu! Z ranca sıe ogarnalem ı Yavuz wytlumaczyl mı jak dojade do centrum. Nıe mıalem jeszcze tureckıch lır wıec spytalem o bankomat. Nıe bylo zadnego w poblızu wıec Yavuz wycıagnal 5 lır ı powıedzıal, ze to wystarczy na autobus. Po tym jak mnıe ugoscıl nıe moglem jednak przyjac jeszcze pıenıedzy ı uparlem sıe ze w dzıen moge przejsc te 20km. Doszlısmy jednak do porozumıenıa ı jako, ze jezdzıl on przez Serbıe przyjal w zamıan rownowartosc w dınarach, ktorych kılka mı jeszcze zostalo. Pozegnalısmy sıe kıedy obok parkıngu przejezdzal bus, a moj kolega machnal na nıego reka. Pojazd ten, popularny wsrod mıejscowych nıe mıal zadnych przystankow. Jezdzıl po stalej trasıe, a ludzıe czasamı stojac co 100m machalı ı wskakıwalı do srodka. Co cıekawe, nıkt nıe pchal sıe do kıerowcy jak ja zeby zaplacıc za przejazd tylko podawal pıenıadze do nastepnego pasazera, ten do nastepnego ı tak, az do kıerowcy. W ten sam sposob reszta wracala do pasazera :) Od poczatku mı sıe tu podobalo ı stereotypy na temat Turkow zaczely sıe rozmywac. Kraj ten radzı sobıe calkıem dobrze ekonomıcznıe, ma dobre drogı, ktorych sıec cıagle jest rozbudowywana, a ludzıe sa zadowolenı ze swoıch polıtykow! Takıe przynajmnıej bylo moje pıerwsze wrazenıe. Z mınıbusa przesıasc mıalem sıe do metrobusa (tak nazywal go Yavuz), co wzıalem za metro. Na przystanku rozgladalem sıe za metrem, ale nıgdzıe go nıe wıdzıalem. Mıla dzıewczyna wytlumaczyla mı, ze metrobus ı metro to nıe to samo ı, ze przystanek tego pıerwszego jest po srodku drogı. Znajdowaly sıe tam wydzıelone pasy tylko dla autobusow ı jezdzıly one w ten sposob omıjajac korkı. Rozwıazanıe wedlug mnıe tak dobre jak metro tyle, ze zamıast rozkopywac pol mıasta mozna wydzıelıc kawalek jezdnı. Jedyny problem to ceny, za kazdy przejazd (kazdym srodkıem komunıkacjı) w Istambule zaplacıcıe 6zl, a bıorac pod uwage wıelkosc mıasta jestescıe skazanı na komunıkacje! Jezelı ktos planuje dluzszy pobyt moze wykupıc karte na doladowanıa ı wyjsc na tym lepıej, ale ja nıe planowalem dlugıego pobytu.
    Pojechalem do centrum (o ıle mozna znalezc jakıes konkretne centrum w Istambule) ı tam zaczalem szukac lokum. Wszedlem na snıadanıe do pıerwszego z brzegu lokalu, podladowalem telefon ı zaklepalem wyrko, wedlug bookıng.com 500m od mej jadlodajnı. Kıedy wrzucılem adres w telefon wyskoczylo jednak 8km! Po raz kolejny ı znow ınny rezultat, nıe rozumıem. Beznadzıejnıe oznaczone ulıce nıe ulatwıaly sprawy wıec postanowılem usıasc w kafejce ınternetowej ı ogarnac temat na spokojnıe. Probowalem pytac wlascıcıela o droge ı kıedy zobaczyl, gdzıe mam nocleg wycıagnal telefon ı zaczal dzwonıc. Nıe znal po angıelsku slowa, wıec cıezko bylo mu przetlumaczyc, ze nıe pojade taksowka bo nıe bede nabıjal kasy komus skoro pokoj jest w poblızu. Pokazal zebym spokojnıe usıadl ı korzystal z ınternetu. Moze chcesz kawe? Przynajmnıej tyle dobrego, tak poprosze. Dostalem 100ml kawy rozpuszczalnej ı na lıcznıku komputera wskoczyly 3 lıry wıecej :) bıznes to bıznes, nıe ma zmıluj! Po jakıms czasıe przyszedl mlody kolezka mowıacy po angıelsku. Okazal sıe wlascıcıelem apartamentu- tak to nazwal. Jego apartament mıescıl sıe 50m od kafejkı, pod zupelnıe ınnym adresem nız byl podany na stronıe. Przynajmnıej bylem blısko, gosc tlumaczyl cos, ze nıe moga mıec oznaczonego apartamentu bo nıe jest to do konca ofıcjalnıe wynajmowane ;) kıedy weszlısmy okazalo sıe, ze nıe jest to tez do konca, ofıcjalnıe apartament, ale nıczego wıelkıego sıe nıe spodzıewam bıorac opcje najtanszy :D Kıedy jednak na moım lozku zobaczylem brudna poscıel bylo juz za duzo. Gosc obıecal ze w cıagu godzıny w apartamencıe pojawı sıe ktos do sprzatanıa. Rzucılem rzeczy ı mıalem wychodzıc zwıedzac, ale jeszcze chwıle podladowalem telefon, a gosc opowıedzıal mı o ıch kuchnı ı kulturze.
-jezelı chodzı o kuchnıe to gdzıe nıe pojedzıesz znajdzıesz cos z naszej kuchnı bo kıedys podbılısmy prawıe cala Europe, a nasza tradycja kazala wysylac nasze kobıety uczyc gotowac wedlug naszych przepısow
-do prawıe calej Europy bylo wam daleko, ponıewaz pod Wıednıem przepedzıl was polskı krol Jan III Sobıeskı
-eeeee jestes pewny?
-tak przyjacıelu, jestem pewny
-no tak, ale na przyklad zobacz na to (pokazal mı zdjecıe pıty wysmarowanej paprykarzem, ktora poznıej sprobowalem ı smakowala dokladnıe tak jak wygladala), to jest pıerwsza pızza, poznıej Wlosı dodalı sos pomıdorowy ı pıeczarkı ı...
-tak, tak rozumıem. Wybacz, ale ktos na mnıe czeka na mıescıe :)
Poszedlem chodzıc. 6 godzın chodzenıa pozwolılo mı poznac pewnıe 1% mıasta, ale jak na ta pogode ı tak bylem wytrwaly. Pochodzılem bo zabytkowych murach mıasta, ktore burzone byly przez katolıkow ı muzulmanow, a ktore bronıly dostepu do mıasta tez wıelokrotnıe spalonego ı znıszczonego.
Poogladalem ınne zabytkı, jak koscıoly ı meczety, a takze szukalem najlepszego kebaba w zycıu- tego jednak pokı co w Turcjı nıe znalazlem, jadlem lepsze w Polsce, Grecjı ı w Szwecjı :)
Same mıasto ma bardzo cıekawa hıstorıe, ale dzıs w moıch oczach to glownıe dom 20mln ludzı. Nıe jestem wıelkım fanem wıelkıch mıast ı chocıaz Istambul ma swoj urok to nıe chcıalbym tu mıeszkac. Po 6 godzınach chodzenıa, wrocılem do domu. Ktos od sprzatanıa poscıelıl moje lozko ı zaopatrzyl w czysta poscıel ı recznık, ale dom, przepraszam apartament wygladal tak samo. Nıc nadzwyczajnego sıe tego dnıa nıe wydarzylo. Popısalem ze znajomymı ı z rodzına, dodalem dwa wpısy na blogu ı poszedlem spac. Zdecydowalem, ze nastepnego dnıa przeprawıe sıe promem przez cıesnıne Bosfor, co w praktyce oznacza, ze choc wcıaz w tym samym mıescıe, to od jutra bede juz na ınnym kontynencıe...

środa, 26 listopada 2014

DZIEŃ 17 I 18

.Spać poszedłem dość późno, ale nie miałem poważnych planów na niedzielę więc w teorii mogłem się wyspać. W praktyce obudziłem się przed 8, słysząc kogoś krzątającego się po pokoju. To moja lokatorka, którą poprzedniej nocy musiałem obudzić używając dzwonka zamiast włącznika światła. Podniosłem głowę chcąc się przywitać i przeprosić i tak zaczęliśmy gadać przez następne 15 minut. Ja leżałem, a ona stała nad moją głową, ale tematy mieliśmy ciągle ciekawe więc nikt nie narzekał. W końcu oznajmiłem jej, że i tak już nie zasnę, więc dołączę do niej na śniadanie. Tam dopiero się poznaliśmy. Vanja to pani architekt, odpowiedzialna za projekt budynku Banku Centralnego, który znajduje się w Niemczech, a obecnie pracująca na 6 miesięcznym kontrakcie dla banku w Kosowie! Nocując w hostelach poznałem dużo ciekawych ludzi, ale lóżko piętrowe w dzielonym pokoju to nie jest pierwszy, ani nawet dziesiąty wybór dla kogoś o takiej pozycji. Wiele zbiegów okoliczności zechciało jednak, że tym razem oboje wybraliśmy ten hostel- dla mnie też bylo to dość niespotykane bo za te pieniądze w Belgradzie spędziłem 3 noce ;) Udało nam się jednak wypracować kompromis: ja nie zamawiałem kawioru w wytwornych restauracjach, a ona nie jeździła autostopem i nie spala pod namiotem. Kontrast jest przerysowany bo Vanja okazała się na prawdę równą babką i nastepne dwa dni razem zwiedzaliśmy, piliśmy tanie greckie wino i znaleźliśmy nie drogą restaurację zaraz obok hostelu gdzie spędziliśmy baaardzo dużo czasu. Pierwszego dnia nie zamówiliśmy żadnego mięsa i byl to najlepszy wegetariański posiłek jaki w życiu jadłem! Sałata zielona z warzywami i oliwą, grillowany ser i cukiniowe kulki w cieście, smażone chwilę na głębokim oleju. Na drugi dzień oprócz części wegetariańskiej (zamiast sera, humus) zamówiliśmy też wołowinę. Po świetnym wrażeniu dnia poprzedniego bałem się, że zepsują to wrażenie mięsem (tak, ja tak pomyślałem), ale nie potrzebnie- w życiu nie jadłem tak dobrze zrobionej wołowiny, miękkiej i soczystej. Kurde, aż zgłodniałem jak to piszę ;) Vanja nawet powiedziała: szkoda, że nie możesz takich miejsc zabrać po wakacjach do domu! Świetne podsumowanie restauracji Inglis, zaraz obok LittleBigHouse. Sporo kilometrów razem przespacerowaliśmy, ale o zabytkach nie będę się rozpisywał bo po co? I tak trzeba pojechać i zobaczyć, a jak przeczytać to można w Internecie. Ja znawcą nie jestem, konserwatorem zabytków też nie, ale co oczy nacieszyłem to moje. W poniedziałek miałem ruszyć na stopa do Turcji, ale dopiero o 16 odprowadziłem Vanje na pociąg do Skopje, gdzie miała przesiadkę do Kosowa. Saloniki to spore miasto, więc wyjście z niego zajęłoby za dużo czasu. Postanowiłem wsiąść w pociąg do mniejszego i bliższego granicy Aleksandropolis, gdzie na dziko rozbiłem namiot, porządnie go zamaskowałem, po czym poszedłem szukać pożywienia i wi-fi. Najedzony, napisałem wpis na bloga i poszedłem kimać. Jutro z rana ruszę na Turcję...

PODRÓŻ NOCĄ I DZIEŃ 16

W pociągu ludzi było tyle, że część stała na zewnątrz przedziałów. Po cichu liczyłem, że nie bedę stał przy drzwiach całą podróż, ale jeśli to przecież nie jestem 5gwiazdkowym turystą i przeżyje. Jako że jestem ze swoim domem na plecach nie lada atrakcją szybko znalazłem kompana do rozmowy. Nemanja, którego ulubionym piłkarzem byl jego imiennik Nemanja Vidic, nie mogl uwierzyć kiedy rozpialem kurtkę i pokazałem mu koszulkę Manchesteru United, w którym do zeszłego roku Vidic byl kapitanem. Pogadaliśmy o Serbii, Polsce i piłce do jego stacji, po czym zawolal mnie ucieszony konduktor oznajmiając, że znalazł mi miejsce- czyż nie klasa? W przedziale też się nie nudziłem. Jechałem ze starszym panem i dwójką studentów, z którymi kilka następnych godzin spędziłem na rozmowach o podróżach, historii, wojnach i trochę o polityce chociaż najmniej bo to generalnie nudny temat :P Oni wysiedli pod koniec Serbii, a ja zasnąłem mając przedział dla siebie. Obudziłem się rano i mogłem podziwiać jedne z najpiękniejszych krajobrazów tego tripa do tej pory- góry Macedonii. Pogoda niby dopisywała, bezchmurne niebo i sauna w pociągu mówiły żeby wyskoczyć choćby teraz, przez okno, prosto do rwącej rzeki płynącej tuż pod nosem. Bylo to jednak złudne, pod koniec listopada w nocy i nad ranem łapią tu już przymrozki więc biwakowanie w górach to nie najlepszy pomysł. Pomyślałem, że wrócę tu w lato, chociaż raczej nie w najbliższe, a teraz jadę do Grecji, może uda się złapać trochę słońca przed krajami, gdzie prędzej złapię wilka i trochę śniegu ;)
. Na granicy z Grecją afera, chodzi konduktor i każe wszystkim z ostatniego wagonu przenieść się dalej. Zebrałem swój żółwi dom i idąc korytarzem rzuciłem okiem na stację. Spora grupa ludzi czekała na znak od konduktora. Ja wszedłem do pierwszego przedziału w kolejnym wagonie i okazało się, że siedzi tam tylko bardzo mila blondynka ( przebaczyłem niedobremu konduktorowi). Jana pochodzi z Macedonii, a akurat jechała do Grecji odwiedzić rodzinę. Od razu dowiedziałem się, że ludzie na peronie to Albańczycy, z którymi wszędzie na Bałkanach mają problem, chociaż według mnie to, jak zwykle, polityka i ekonomia tworzą problemy. Ludzie są tacy sami i mają te same potrzeby, jeżeli nie mają za co utrzymać rodzin powstają problemy (nie mówię akurat o hobbystach nierobach). W każdym razie ja poznałem 2 ludzi z Albanii i obaj akurat bardzo mi pomogli. Długi temat, ale generalnie uważam, że wszędzie są dobrzy ludzie, a oszołomów spotykamy, żeby tych dobrych bardziej docenić. Ostatnie 3 godziny podróży zleciały na bardzo milej rozmowie i mojej obietnicy, że wrócę zobaczyć więcej Macedonii któregoś lata. Misiak na dworcu w Salonikach i Jana przesiadła się w kolejny pociąg, a ja poszedłem szukać kawiarni, gdzie zjem śniadanie, podładuję telefon i dzięki wi-fi znajdę pokój. Od razu przekonałem się, że Grecja to ciężki temat jeżeli chodzi o ceny, ale chociaż staram się trzymać budżet na niskim poziomie to pomyślałem, że przez dwie noce w Grecji nie zbankrutuje jak ona ;) swoją drogą od razu pomyślałem, że cały ten kryzys to bujda. Ceny z kosmosu nawet w listopadzie, a wszystkie kawiarnie i restauracje pełne! Później jeden Grek powiedział mi, że ludzie mają pieniądze, to tylko państwo zbankrutowało- od razu pomyślałem, że jak będziemy tak żyć to niech i nasze bankrutuje i to czym prędzej:D W moim BigLittleHouse dostałem wyrko w czteroosobowym pokoju(w którym póki co nie było nikogo), wziąłem szybki prysznic i ruszyłem na miasto korzystać z pięknej pogody. Chcąc wykorzystać na maksa bilet pojechałem na godzinną wycieczkę do Litochoro, gdzie podziwiałem podnóże Olimpu. Nie wygłupiałem się z wspinaczką, ale nawet spacer w takiej okolicy dobrze mnie odprężył. W pewnej chwili podbiegł do mnie pies i bardzo się cieszył, a ja nie widziałem jego pana. Rozglądałem się po ludziach pytająco, a oni na mnie jak na wariata. Przyzwyczaiłem się już i nawet mi z tym dobrze, nawet nie wiedzą jak bardzo. Tym razem jednak powód był inny: pies był bezdomny, co jak się później okazało jest w Grecji powszechnym zjawiskiem. Po drodze na stacje złamałem dane sobie slowo i zamówiłem kebaba jeszcze przed Turcją- tylko człowiekiem jestem... Za 8zl jadłem jednego z najlepszych kebabów w życiu, a z niejednego kebaba już jadłem :P nabrałem siły na 4km spacer na stację (w pierwszą stronę, pod górę zabral mnie starszy pan, który też nie zapomniał postukać się w czoło słysząc, że od Polski jadę stopem i pociągami) i wieczorem byłem znowu w Tesalonikach. Spacerując do hotelu zaszedłem jeszcze na ostatnie 25 minut meczu, w którym Manchester United pokonał Arsenal na wyjeździe, dzień cudo :D
. W hostelu miałem iść od razu spać, ale na tarasie siedziała dziewczyna z Jamajki, z którą się przywitałem i zapytałem czy nie zrzuci mi trochę swojej muzyki. Pobiegłem do pokoju po mp3 i zauważyłem, że w pokoju ktoś śpi. Zebrałem się po cichu i przez 5 minut chodziłem na paluszkach. Wychodząc zamiast zapalić światło na korytarzu zadzwoniłem dzwonkiem! Brawo Bartoszu, niezły bajzel, lepiej uciekaj ;) co za ludzie montują dzwonki do pokoju w hostelu? Mniejsza o to, zszedłem po muzykę i jeszcze posiedziałem z nową koleżanką. A z dzwonkiem wiąże się kolejna historia, ale "to bylo dopiero jutro"...

poniedziałek, 24 listopada 2014

DZIEŃ 15

.Kiedy wstałem zacząłem przewijać w pamięci poprzedni dzień: wirus, zwiedzanie, serbska gościna i ten rżący z talerza burger... Pomyślałem też, że wlaśnie zaczyna się trzeci tydzień mojej tułaczki :) nie wiem kiedy to zleciało, ale od dawna nie czułem się tak dobrze. Totalny umysłowy relaks, przy którym ból w nogach, dokuczający co jakiś czas, nie jest niczym strasznym. Tego dnia zastanawiałem się, czy zostać na kolejną noc, jako że mieliśmy zaproszenie rewanżowe za imprezę w naszym hostelu. Mam jednak delikatne ograniczenie czasowe w postaci wiz do Kazachstanu i Chin więc nie mogę w nieskończoność siedzieć w Belgradzie. Nie mogąc się zdecydować kręciłem się tylko po hostelu i nadrabialem zaległości na blogu i fejsie, mówiąc krótko: byłem zarobiony ;) później tego dnia dostałem złe wieści z Polski (nikomu się nic nie stalo, był to tylko rutynowy stres, który musi czasem spaść nam na łeb) i myślałem, żeby zostać i zamiast iść na impreze przeleżeć stres w łóżku! Po chwili jednak pomyślałem, żeby zamiast leżeć jak pipa i cisnąć zamulke, lepiej będziejak ruszę z miejsca i zrobię coś co poprawi mi humor :) Sprawdzałem akurat mapę i szukałem dogodnego sposobu na wydostanie się z Belgradu, kiedy w oko wpadla mi miejscowość położona od niego 50km na południe. Tak, tam pojadę- wyskoczyłem z najbardziej chyba nieracjonalnym pomyslem tego tripa. Za 8zł, znalazłem się, po 2godzinach w Sopocie- serbskim miasteczku, które z niczego nie słynie, nie ma w nim wiele poza kilkoma sklepami, a najbardziej znaną osobą, która to miasteczko odwiedziła byłem ja ;) nie no serio, byłem tam sporą atrakcją, szczególnie kiedy na pytanie: co tu robisz? Odpowiadałem, że chcę zrobić selfie z tabliczką Sopot :D Ruszyłem więc w kierunku owej tabliczki i w asyście 5 osób kręcących się w okolicy zrobiłem około 30 zdjęć. Musiałem wyglądać jak oszołom, z 18kg plecakiem robiąc selfie ze znakiem :D Czułem jednak, że to zdjęcie może wywołać uśmiech na co najmniej kilku twarzach, więc poczucie misji nie pozwoliło się poddać. Co miałem zrobić- zrobiłem, po czym ruszyłem przed siebie próbując łapać stopa, jednocześnie nie mając na to wielkich nadziei jako, że bylo juz ciemno. I tak przespacerowalem następne 12km mijając średnio, co kilometr krzyż przy drodze wraz z czrnobialym zdjęciem. Mam nadzieję, że dziś jeżdżą spokojnie, pomyślałem po czym upewniłem się, że latarka prawidłowo oswietla mnie na poboczu. Mimo wszystko
 bylo warto, Sopot zostal zdobyty. W końcu udało mi się też złapać stopa: mlody, ucieszony gość w zdezelowanym aucie. Typowa gadka: -skąd jesteś?
-z Polski
-co Ty tu robisz?
-a widzisz przyjechałem zrobić jedno zdjęcie. Znasz miejscowość Sopot?
-no tak! Trefl Sopot, macie takie same miasto w Polsce :) normalnie szczena mi opadla, tym bardziej, że nie był nigdy w Polsce!
Okazalo się, że gość gral w kosza i na pamięć znal nazwy klubów i sklady większości lig europejskich, co za glowa! Wysadził mnie w pierwszej większej miejscowosci, życzył wszystkiego dobrego i pojechal w swoją stronę. Ja stałem obok stacji i mogłem szukać noclegu, albo wsiąść w pociąg i zobaczyć kolejne serbskie miasto- Nis. Wybrałem to drugie i kiedy spytałem o pociąg okazało się, że będzie za 5 minut. Trzeba bylo jednak zapłacić gotówką, której nie miałem, postanowiłem wskoczyć i improwizować na miejscu. W środku okazało się, że pociąg jedzie przez Macedonię do Grecji, co idealnie mi pasowało. Ponieważ pociąg startowal po 19, a na miejscu miałem być kolo południa mogłem wykorzystać tylko jeden dzień mojego flexipassa i wciąż mieć popołudnie następnego dnia, na krótką wycieczkę na terenie Grecji. Decyzja była prosta...

niedziela, 23 listopada 2014

DZIEŃ 14

.W czwartek nie czułem się najlepiej. Może to przez powietrze w Belgradzie, może przez imprezę poprzedniej nocy, którą zakończyliśmy nad ranem- trudno powiedzieć. Walnąłem się do wyra i miałem nadzieję, że pozbędę się wirusa do popołudnia. O 15:30 umówiłem się z Mają i Milicą, które poznałem poprzedniego wieczora. Nie powiem, że idąc na spotkanie czułem się świetnie, ale liczyłem na wyrozumiałość, dziewczyny też były po imprezie ;) Dzięki ich uprzejmości , w końcu zobaczyłem kawałek miasta, w którym byłem już trzeci dzień! Zamek, stare miasto i najlepsze perełki belgradzkiej architektury w pigułce, bez błądzenia jak typowy turysta (chociaż, kiedy nie mam wsparcia lokalnej społeczności wolę błądzić i zwiedzać spontanicznie, poznając klimat miejsca niż biegać z aparatem między kolejnymi atrakcjami turystycznymi, to z takim wsparciem jest oczywiście najlepiej!). Po starym Belgradzie wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy na drugą stronę rzeki na dzielnicę, gdzie mieszkały dziewczyny. Połaziliśmy po małych uliczkach, pełnych barów, restauracji serwujących ryby i tradycyjnych kafan. Kafana to miejsce, gdzie w lato przy akompaniamencie żywej muzyki tańczą i piją, a może na odwrót bo jak usłyszałem jest to kompletny freestyle taneczny (w sam raz dla takiego wybitnego tancerza jak ja, pomyślałem) :D W drodze do domu zjedliśmy w piekarni (nie wiem czy wspominałem, ale w Serbii mają świetne piekarnie, gdzie za niewiele można bardzo dobrze zjeść- będę tęsknił), a na miejscu dziewczyny dodatkowo zrobiły pieczone ziemniaki w ziołach i poczęstowały tradycyjnym Serbskim trunkiem. Nie żadnym sklepowym gniotem, tylko domowej roboty Rakiją! Byłem ugoszczony tak dobrze, że z żalem opuszczalem Belgrad. Jeżeli kiedyś spotkacie Serbów pamiętajcie, że to nasi przyjaciele, nie tylko dlatego, że dali mi jeść, ale historycznie i kulturowo jesteśmy sobie bliscy.
. Wracając do hostelu myślałem, że dzień się zakończył, ale czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka ;) w centrum pomyślałem, że przed snem warto byłoby coś jeszcze przekąsić. Otwarta burgerownia przyciągnęła mnie jak magnes. Zamówiłem, poczekalem i zacząłem jeść. Burger był niezły chociaż coś bylo w nim oryginalnego, pomyślałem, że to kwestia przypraw. Kiedy zostały mi dosłownie dwa gryzy zapytałem o hasło do wi-fi i zaczęła się ciekawa wymiana zdań, którą przytoczę, ale ocenę pozostawię wam:
-mógłbym dostać hasło do wi-fi?
-jasne: horseburger (koński burger)
-hehe, zabawne :)
-co takiego?
-no wiesz: koński burger
-nasze burgery robimy z koniny, więc nie rozumiem co w tym zabawnego?
-aha...
I tym sposobem pierwszy raz w życiu jadłem mięso konia. Czułem się trochę dziwnie i nie wiedzialem czy to kwestia posiłku, czy sposobu w jaki się dowiedziałem co tak na prawdę jadłem...

piątek, 21 listopada 2014

DZIEN 12,13

  Po prysznicu w hostelu czulem sie jak nowonarodzony. Po kiepskich dniach spedzonych w Rumunii nie chcialem tracic kolejnego, tym bardziej, ze juz rozpoczalem dzien na moim bilecie na balkany i do 24 moglem podrozowac za darmo. Jedyna ciekawa opcja, na ktora moglem sobie pozwolic czasowo byl Nowy Sad. Tamara, Serbka z recepcji, szybko sprawdzila mi polaczenia i wytlumaczyla droge na dworzec. 20 minut spokojnego spaceru pozniej, siedzialem w pociagu, w ktorym spedzic mialem nastepne 2 godziny. Podziwiac widokow nie moglem, poniewaz pociag na calej dlugosci ozdobiony byl graffiti. Cos co podobalo mi sie z zewnatrz, w srodku kazalo mi ogladac serbski folklor w postaci niezlej w sumie imprezy: piwo, krzyki i unuszacy sie dym papierosowy. Nie zebym narzekal, chociaz moze to wydawac sie dziwne nie przeszkadzalo mi to wogole. Po 3 dniach ogladania smutnych ludzi po drugiej stronie granicy tu wiekszosc ludzi byla usmiechnieta i otwarta. Dalo sie odczuc zupelnie inna mentalnosc. Mimo wszystko po 15minutach oczy zaczely mi sie niesamowicie kleic i zaczalem sie zastanawiac czy ta wycieczka ma sens. Oczywiscie, ze miala, musialem sie tylko odpowiednio przygotowac. Wyciagnalem moja turystyczna poduszke z kieszeni spodni, szybko ja napompowalem, co nie uszlo uwadze moich wspolpasazerow zaciekawionych co najmniej tak, jakbym pompowal ponton w pociagu i zasnalem na ponad godzine. Swoja droga ta poduszka to najlepsza rzecz jaka spakowalem do mojego plecaka, dzieki niej moge wykorzystac kazda wolna chwile na szybka regeneracje, super inwestycja.
   W Nowym Sadzie mialem 3 godziny na polazenie po miescie zanim musialem wskoczyc do pociagu powrotnego. Co mozna zobaczyc w 400stu tysiecznym miescie w 3 godziny? Najlepiej zapytac kogos na ulicy. Zapytalem i ruszylem w kierunku centrum. Glowna ulica ciagnela sie juz od 2km, a ja mijajac kolejne sklepy i blokowiska za nimi pomyslalem, ze gdybym poszedl spac zamiast tu przyjezdzac pewnie wiele bym nie stracil. W tej samej chwili, w ktorej o tym pomyslalem glowna ulice przeciela mniejsza, bardziej kolorowa, ze starymi, ale zadbanymi budynkami po obu stronach. Po odbiciu w lewo zaczelo mi sie podobac, po chwili doszedlem do rynku, gdzie znajdowaly sie stare koscioly, budowle dzis sluzace jako hotele, kolorowe restauracje i puby. Tym, co zrobilo jednak na mnie najwieksze wrazenie byly knajpy pochowane w malutkich podworkach, niesamowicie wystrojone i kolorowe, lampiony powieszone na drzewach wokol i swietna obsluga, na prawde jedzenie w takim miejscu smakuje znacznie lepiej. Wracajac na dworzec, na jednym z rogow kupilem tez porcje pieczonych kasztanow, ktorych nigdy wczesniej nie probowalem, a ktore sa tu popularne i chociaz wielkiego szalu nie zrobily to uznalem je za ciekawa przekaske. Wracajac na dworzec cieszylem sie z tych 3 godzin w Nowym Sadzie, a wyspac sie przeciez jeszcze zdaze... zaczalem w pociagu powrotnym do Belgradu :) Z dworca w stolicy przedluzylem jeszcze spacer do hostelu nie mogac nacieszyc sie atmosfera tego miejsca, dzieki czemu na miejscu padlem twarza na swoje wyro i momentalnie odlecialem.
    Nastepnego dnia podpytalem Tamare (recepcjonistke z hostelu) o market gdzie kupie skladniki na dzisiejszy obiad. Po drodze jednak zmienilem trase i trafilem na rynek na swiezym powietrzu, jeszcze lepiej! Zaczalem wybierac warzywa: marchewka, pietruszka, cebula, czosnek, por, papryka... i zaplacilem niecale 3zl! Dokupilem jeszcze ryz i kurczaka po czym wrocilem gotowac do hostelu. Dzien zlecial na praniu, gotowaniu i takich tam niesamowicie ciekawych zajeciach porzadnej kury domowej :) pogoda nie sluzyla wyjsciu na zwiedzanie wiec poznym popoludniem wciaz siedzialem w hostelu. Pozniej ze swojego zwiedzania wrocil Manuel, meksykanin, ktory po miesiacu spedzonym w Polsce wiedzial o niej tyle, ze prawie nic mu nie moglem o niej powiedziec. Rzucil haslo, ze dzis w jednym z pubow jest spotkanie ludzi z couchsurfingu, postanowilem dolaczyc. Po drodze wypilismy piwko na dobry poczatek, a Manuel stwierdzil, ze kiedys zamieszka w Polsce, musi tylko znalezc zone, ktora potrafi lepic pierogi, moze je jesc bez przerwy jak to powiedzial :) Nie spodziewalem sie szalu po spotkaniu w pubie, ale na miejscu zastalismy okolo 30 osob zarowno z Serbii jak i podrozujacych przez ten kraj. W pubie siedzielismy do konca, chociaz ja prawie zakonczylem impreze na poczatku. Rozmawiajac z kolezanka oparlem sie o sciane, na ktorej powieszony byl obrazek, obrazek mial szybke, a pozniej juz jej nie mial. Gosc pracujacy za barem malo sie nie rozplakal, stwierdzil ze bedzie mial problemy z szefem i generalnie nadchodzi koniec swiata. Powiedzialem zeby zalozyl kurtke i zaprowadzil mnie do najblizszego bankomatu, dalem mu rownowartosc 15 euro na nowa szybke i dzieki temu wyblagalismy bogow zeby jeszcze nie unicestwiali swiata, a przynajmniej pozwolili dokonczyc spokojnie impreze :P Kiedy jednak 3godziny pozniej zamykali pub my nie chcielismy zamykac imprezy i jak to w takich sytuacjach bywa czlowiekowi do glowy przychodza rozne glupie pomysly. Jako, ze w naszym hostelu nikt z pracownikow nie zostawal na noc (co nie jest norma) wzielismy kilka nowopoznanych osob i przenieslismy impreze do naszego prywatnego apartamentu, za ktory placilismy 20zl dziennie! Znacie powiedzenie: co sie stalo w Vegas, zostaje w Vegas? No wlasnie, nasza decyzja, ktorej w zadnym wypadku dzis nie zaluje byla mimo wszystko sporym naduzyciem wobec hostelu, dlatego szczegoly tego wieczoru zostawie na bardziej prywatne rozmowy. Skonczylo sie tym, ze o 6 rano posprzatalismy wspolnie nasz apartament i pozegnalismy nowych znajomych kolo godziny 7.
     Kiedy o 10 przyszla Tamara, rzucila mi tylko:
-slyszalam co sie stalo!
-O nie- pomyslalem- beda problemy.
-ktos zglosil mi wczoraj problemy ze swiatlem, dzis przyjdzie elektryk i je naprawi...
     Nie mam pojecia jakie swiatlo, jaki elektryk. Wiem, ze troche mnie nastraszyla :P Ja nie czulem sie gotowy do drogi, no i polubilem miasto, w ktorym wedlug planow mialem byc jeden dzien. Zaplacilem Tamarze za nastepna noc w GoodMorning Hostel...

środa, 19 listopada 2014

DZIEŃ 12

W pociągu do Serbii (a właściwie to do Rumunii bo została mi ostatnia przesiadka niedaleko granicy) zacząłem rozmyślać co poszlo nie tak z tą Transylwania, która miała zapaść mi w pamięć na długie lata, a zamiast tego sprawiła, że czułem się jak w labiryncie, z którego bardzo chciałbym, ale nie bardzo wiem jak uciec. Dużo wspaniałych opisów i opowieści jakie słyszałem na pewno pobudziło mój apetyt. Jeżeli dodamy do tego, że pojechałem tam prosto z mojego nowego, ulubionego miasta to jestem sklonny uwierzyć, ze być może zawiodło moje nastawienie. Kiepska pogoda uniemożliwiła odkrycie najpiękniejszych miejsc, wspaniałych zamków budowanych w górach, z którymi laczy się wiele historii o hrabim Draculi. Podsumowując mój pierwszy pobyt wciąż uważam, że nie byl udany i kilku rzeczy nie da się raczej zmienić, ale jeszcze kiedyś tu wrócę. Następnym razem musi być to w lato i zorganizuje podróż objazdową autem, koleją już raczej nie. Do przemyśleń skłoniły mnie trzy ostatnie osoby, z którymi zamieniłem więcej niż jedno slowo i każda z nich wróciła mi wiarę w ten kraj ;) 3 przypadkowych ludzi: młody gość pracujący za barem w Krajowej gdzie czekalem poprzedniej nocy na pociąg i pisałem na blogu, konduktor, który choć nie znal po angielsku słowa przegadal ze mną 20 minut i pani, która spytała o miejsce na przeciwko mnie, widząc ze nie mówię w jej języku płynnie przeszla na angielski i umilila ostatnią godzinę podróży opowieściami o regionie. Nic wielkiego, ale jednak trójka ludzi, którzy pojawili się w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie.
. Nad ranem dojechałem do granicy Unii Europejskiej, gdzie staliśmy prawie godzinę bo tyle potrwala kontrola paszportów, chwilę później bylismy na ostatniej stacji, a pierwszej w Serbii- Vrsac. Tam poznałem Suzi, podróżniczke z USA, która też chciala dostać się do Belgradu, powiedziałem jej że pociąg dojeżdża tylko do Panceva, a dalej trzeba przesiąść się na busa ze względu na remont trakcji kolejowej. W drodze do Panceva spytałem, które kraje już odwiedziła i od jakiego czasu jest w podróży. Nic nie mówiąc zrzuciła pelerynkę ze swojego plecaka i wciąż ledwo go dostrzegałem, cały zaszyty byl flagami państw, w których była od kiedy w 2004 opuściła dom w Kalifornii. Początkowo turystka, od kiedy jednak w Filipiny, dokładnie w miejsce gdzie miesiąc wcześniej swietnie się bawiła, uderzył huragan jeździ po świecie i pomaga jako wolontariusz, bardzo inspirująca osoba. I tak będąc w Pancevie postanowiliśmy spróbować złapać stopa. Kiepska pogoda i dwie uśmiechnięte twarze miały nakłonić kogoś by nas zabral. Pierwszym mijającym nas pojazdem byl autobus do Belgradu ;) Przy całym naszym optymizmie nie spodziewaliśmy się, że poszczęści się nam po mniej niż 5 minutach! Para Serbów, mówiąca swietnie po angielsku, także kochających podróże nie dość że podrzucili nas do samego centrum to jeszcze sporo opowiedzieli na temat kuchni, zwyczajów jak i samego miasta. Rozmowa była tak udana, że ominęliśmy dwie stacje benzynowe i o mały włos pchalibysmy auto. Suzi zażartowała, że w razie czego mamy w aucie sportowca do popchania auta, a ja patrząc na swój zaokrąglony brzuch który już domagał się obiadu pomyślałem, że "zażartowała" bylo trafnym określeniem :D na miejscu wysciskalismy się z Suzi i ruszyliśmy każde w swoją stronę jako, że mieliśmy inne plany. Ja poszedłem do restauracji Stara Hercegowina polecanej przez parę Serbów i zaszalałem wydając okolo 40zl! Poprobowalem jednak serbskiej kuchni do syta. Na początek piwo i trzy przystawki: bardzo slony ser na twardym cieście (jako jedyny nie zrobił szalu na talerzu), szynka przekladana twarogiem i pasta z kurczaka plus pieczywo, którego nie zjadłem bo wygladalo na słodki deser, a nim nie bylo o czym przekonałem się później. Danie główne to sluszna porcja wieprzowiny w sosie paprykowym z warzywami, a na koniec deser orzechowo-bananowy. Wszystkiego duzo i smacznie. W międzyczasie znalazłem hostel za 20zl! 500m od restauracji, w której bylem! GoodMorning hostel to miejsce, które śmiało mogę polecić, chociaż widząc cenę miałem obawy ;) po zameldowaniu się rzuciłem rzeczy i zdecydowałem, że dzień się jeszcze nie zakończy mimo, że bylem już potwornie zmęczony...

poniedziałek, 17 listopada 2014

DZIEŃ 9,10,11

Poprzedniego wieczora dotarłem do Budapesztu kolo godziny 22 i zanim przemieściłem się na dzielnicę, w której znajdował się mój hostel zgłodniałem. Poszedłem na zapiekane kanapki obok dworca, a później korzystając z wifi zacząłem planować jak przedostać się do Rumunii. Kiedy skończyłem było już dobrze po 24, a ja obiecałem sobie, że tego dnia wyjdę z samego rana więc postanowiłem nie wracać do hostelu tylko od razu przeprawić się na drugi brzeg Dunaju (nie, nie wpław, tym razem mostem :) ). Zanim zaczęło się rozjaśniać stałem z napisem Transylvania na nieźle oświetlonej zatoczce i łapałem. Przez pierwsze trzy godziny bida, byłem nieźle zmęczony po nieprzespanej nocy i humor na moment zaczął podupadać kiedy zatrzymała się węgierska rodzinka i zaoferowała podrzucenie o jakieś 100km, dla mnie bomba :) Typowa gadka-szmatka i nim się zorientowałem już łapałem następną podwózkę. Na szczęście tym razem nie musiałem tyle czekać i na wyjeździe ze stacji benzynowej gdzie wyrzuciła mnie sympatyczna rodzinka zatrzymał się po chwili całkiem świeży Mercedes, co nieco mnie zdziwiło jako, że zazwyczaj takie auta się nie zatrzymują. Okazało się, że był to ktoś ala syn węgierskiego króla nafty, który chciał wykazać się gestem przy kobiecie, ale kiedy tylko wsiadłem on zaczął nawijać do zestawu głośnomówiącego, a ja z czystym sumieniem zasnąłem jak dziecko. Kiedy się obudziłem równinny krajobraz Węgier przechodził w góry Rumunii. Ale tu będzie super! Pomyślałem, tylko po to żeby na wjeździe do Cluj-Napoki zmienić zdanie. Odrapane budynki i brudne ulice w niczym nie przypominały opisów bajkowych uliczek Transylvanii, o których wcześniej czytałem. Gdyby nie fakt, że już zarezerwowalem hostel zastanowiłbym się czy nie ruszać dalej. W hostelu wyglądało ok, spoko ludzie, umówiliśmy się nawet, że wieczorem wszyscy razem pójdziemy na miasto. Wyszedłem wcześniej sprawdzić tą wychwalana kuchnie, ale znowu wyszła klapa. Zupa farmerska z wołowiną była zmieszanym kapuśniakiem z pomidorówką i 3 mikroskopijnymi kawałkami wołowiny, a danie drugie zachwalane jako lokalny przysmak okazało się solidną chochlą gotowanej kapusty z bardzo niesolidną porcją mięsa w środku. Po takiej uczcie dla podniebienia wyszedłem na mały spacer. Kilka bardzo ciekawych budowli z czasów kiedy nad tym bałaganem władzę sprawowali Rzymianie nie poprawiło mi specjalnie humoru i żeby było jeszcze gorzej zaczęła mi pękać głowa. Do hostelu wróciłem po 18, pogadałem jeszcze chwile z ludźmi poznanymi w hostelu i padłem do wyra. Pól nocy nie mogłem spać, aż się poddałem i zaaplikowałem tabletki przeciwbólowe. Po godzinie w końcu zasnąłem. Rano czułem się lepiej i jak najszybciej chciałem zapomnieć o pierwszym dniu tutaj. Postanowiłem ruszyć tego dnia dalej. Spakowałem rzeczy, opisałem kilka pierwszych dni podróży na blogu i kolo południa dreptalem na dworzec. Miałem plan, dzień wcześniej upewniłem się, że za niecałe 400 lei dostanę balkan flexipass na 5 dni do wykorzystania przez następnych 30. Jest to bilet uprawniający do nielimitowanych przejazdów koleją na terenie 7 krajów. Podchodzę do kasy, a kobieta bezczelnie mówi mi, że mam jej zapłacić ponad 1200 lei i to tylko gotówką! Kiedy powiedziałem jej, że wczoraj na tej samej stacji kosztował 1/3 postukala nerwowo w kalkulator i jakby nic powiedziała: a tak faktycznie 400 :) no gdybym trzymał wtedy w ręku patelnie! Na dodatek nie mogąc lub nie chcąc mnie zrozumieć bilet wystawiła od dnia następnego dzięki czemu miałem wrócić do hostelu na jeszcze jedną noc. Los chciał inaczej, najpierw na dworcu pojawił się Hiszpan z hostelu, który cale życie podróżuje bo jest to związane z jego pracą i choć rozmawiało się z nim łatwo to w końcu nie dowiedziałem się na czym ta praca polega. Kiedy poszedł na swój pociąg przyszedł Amerykanin, też naszego hostelu, który jeździ po świecie jako fotograf i akurat wybierał się na dniach do Indii robić zdjęcia przemyslu tekstylnego. Co ciekawe stwierdził, że to on może zazdrościć mi podróży bo jako obywatel USA do większości krajów wschodnich nie moze się nawet starać o wjazd. I tak na gadaniu zleciały kolejne godziny, on wsiadł w pociąg do Oradei, a ja pomyślałem, że już sobie poczekam i ruszę pierwszym pociągiem po północy na Braszów. Tu zacznie się przygoda, chociaż zamek pod Braszowem to tylko turystyczny magnes, w którym Wlad Palownik (pirwowzór hrabiego Draculi) nigdy nie mieszkal to będzie dobrym startem gdzie poczuję klimat Transylwanii. 250km jakie było do pokonania pociąg jechał 7,5h! Nie narzekajmy na polskie koleje :P No ale spokojnie Bartku, na dobre rzeczy warto czekać. Wyszedłem z pociągu i po 10 minutach wiedziałem, że nie chcę tu zostawać. Pociągi do innych miejscowości Transylwanii zaczynały odjeżdżać za 4 godziny więc jednak dalem dla Braszowa mala szansę, której jednak nie wykorzystał. Wracając na dworzec myślałem tylko o wyjeździe z Rumunii. Ciągle uśmiechnięty bo: everything is good for something, co powtarzam w złych chwilach jak mantrę. Zamiast do Sighisoary lub Sybina wsiadłem w pociąg do Bukaresztu bo do Rumunii jak wiedziesz to nie z każdego miejsca wyjedziesz równie łatwo, a ze stolicy podobno łatwiej tym bardziej, że bedę tam po 16. Nie prawda! Pani w kasie międzynarodowej oznajmiła, że najlepiej będzie pojechać do... Budapesztu! Na prawdę po Rumunii była to kusząca propozycja, ale pojechałem jednak w kierunku granicy z Serbią wykorzystując pierwszy dzień z mojego flexipassa na wyjazd z tej czarciej nory. Siedzę wlaśnie na piwku niedaleko dworca, piszę tą laurkę i o 1 w nocy ruszam na Serbię gdzie powinienem być jutro :) ehhh przygody...

niedziela, 16 listopada 2014

DZIEN 8

Nie wiem czy pisalem to juz wystarczająca ilosc razy, ale Budapeszt jest moim nowym ulubionym miastem. Złożyło się na to wiele rzeczy, poza niezwykłą architekturą, o której pisałem już wcześniej, także mili, ale konkretni ludzie oraz przepyszna zupa gulaszowa i leczo. Znawcą wina nie jestem, ale lampka czerwonego, słodkiego Tokaja do obiadu poprawiła mi zarówno humor jak i apetyt. Koleżanki, studentki mieszkające na stale w East Side Hostel i jednocześnie pracujące na recepcji także postarały się aby mój pobyt byl udany, za co pięknie dziękuję, z nimi nie moglem zginąć w Budapeszcie. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy i pobyt w tym mieście także :( Spakowałem się więc z samego rana i ruszyłem na drugą stronę rzeki (nie wpław, metrem :) ). Po przygotowaniu napisu TRANSILVANIA i namalowaniu, moimi dłońmi bez odrobiny malarskiego talentu, dwóch wampirów zacząłem łapać stopa. Po około pól godziny zatrzymał się jakiś dobry człowiek, niestety na pytanie czy jedzie do Rumunii rzucił mi obłąkane spojrzenie. -Czy mówi pan po angielsku? Zapytałem i po chwili wiedzialem, że to ja z naszej dwójki jestem bardziej obłąkany. Gość rozumiał, tylko ja pomyliłem zjazdy i zamiast na wschodnim stałem jak barania dupa na południowym :/ -Gdybyś jechał do Bośni i Hercegowiny mógłbym... -Mógłbym się zabrać? Przerwałem trochę niegrzecznie. -Ale chwilę temu chciałeś jechać do Rumunii? -Ale chwilę temu ta droga tam prowadziła. Dodałem szczerząc zęby. Nie do końca mnie rozumiał, ale nie on pierwszy trudno :) Jechałem teraz do kraju, do którego wcześniej nawet się nie wybierałem, ale szczerze się z tego faktu cieszyłem, przygoda. Po drodze usłyszałem niewiarygodną historię o tym jak to gościu dzięki pracy w firmie międzynarodowej i częstym podróżą założył dwie rodziny, z których żadna nie wie o drugiej. Mówil o tym jak o kanapce z pasztetem, którą zjadł poprzedniego poranka na śniadanie. Nie podejmę się tu oceny moralnej, pozostawię ją wam. 1,5 godziny za Budapesztem dopadla go karma i auto służbowe, którym jechaliśmy padło trupem pośrodku niczego. Gość miał czekać do poniedziałku w hoteliku na auto zastępcze, a ja nie miałem zamiaru mu towarzyszyć. Wciąż uśmiechnięty postanowilem wsiąść do pociągu do najlepszego miasta w moim świecie, które ciągle bylo rzut beretem. Stacja, do której doszedłem po 20 minutach była zamknięta, postanowiłem że spróbuję zapłacić kartą w pociągu. Tam zrobilo się jeszcze ciekawiej jako że konduktor nie znal słowa po angielsku, a ja przez dwa dni nauczyłem się 3 kompletnie w tej sytuacji niepotrzebnych po węgiersku. Z pomocą przyszla mi piękna studentka stomatologii, która nie dość że tłumaczyła to kiedy konduktor poprosił mnie o opuszczenie pociągu dołożyła mi brakujące 300forintów. Niby 5 złotych niecałe, ale gdyby nie mój anioł musiałbym biwakowac na kompletnym zadupcewie. Kolejną godzinę, aż do jej stacji rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, wymieniliśmy kontakt na fejsie i obiecałem jej kartkę z któregokolwiek kraju wybierze. Ja natomiast pojechałem dalej do miasta, które najwyraźniej odwzajemnilo moje uczucia i nie chciało puścić w dalszą podróż :) jutro postaram się mu uciec po raz kolejny...

DZIEN 6,7

      Rano przy sniadaniu poznalem pare z Hiszpanii, choc sami mowili raczej, ze z Kraju Baskow. Wymienilismy sie doswiadczeniami z podrozy, podpowiedzialem co moga, a co wrecz musza zobaczyc w Kopenhadze, w ktorej beda za kilka dni i postanowilismy zwiedzac tego dnia razem. Trafilismy na darmowy tour po miescie dzieki czemu w troche ponad 2 godziny poznalismy historie, kulture i zwyczaje w pigulce. Swoja droga nie spotkalem sie wczesniej z taka forma oprowadzania, ale firmy tego typu radza sobie podobno calkiem niezle, takze w kilku innych krajach, a przewodnicy robia to 2 razy dziennie tylko za napiwki (nie moze byc zle skoro robia to okolo 5 godzin dziennie). Poza wszystkim co zobaczylem w Bratyslawie dowiedzialem sie nawet wiecej o Kraju Baskow od moich nowych znajomych. Kiedy powiedzieli, ze jada dzis do Budapesztu, do ktorego i ja sie wybieralem nie moglem byc bardziej szczesliwy, po raz kolejny los mi sprzyja. Na miejscu rozstalismy sie na chwile jako ze oni mieli juz zarezerwowany hostel, a ja jak przystalo na sknere-podroznika znalazlem polowe tanszy ;) szybko sie rozpakowalem i ruszylem na miasto gdzie umowilismy sie w trojke na wspolny spacer po miescie.
      Robiac z dlugiej historii krotka- miasto od razu mi sie spodobalo i wiedzialem, ze po jednym wieczorze nie moge sie stad ruszyc. Budapeszt to miasto kontrastow, z jednej strony potezne, piekne, zdobione w najmniejszych detalach budynki przywolujace czasy swietnosci imperium austro-wegierskiego, a z drugiej prostota i funkcjonalnosc budynkow z czasow komuny, ktora i Wegrow nie ominela (cale szczescie z przewaga tych pierwszych). Komuna nie jest bynajmniej jedyna wspolna rzecza jaka Wegrzy dziela z Polakami. Ich kuchnia na pewno przypasowalaby wiekszosci milosnikow polskiej kuchni, a milosnicy historii dowiedzieliby sie, ze Husarzy to takze najwieksza duma wojsk wegierskich. Nie bez powodu powstalo powiedzenie: Polak, Wegier dwa bratanki i do szabli i do szklanki, jako ze wielu polskich generalow walczylo ramie w ramie z Wegrami. Tym razem spedzilem tam tylko chwile, ale poznalem sporo ciekawych ludzi i przez rozmowy z nimi dochodze do wniosku, ze nasza mentalnosc tez jest bardzo podobna. Budapeszt rozwalil mnie na lopatki, wyprzedzil Edynburg w mojej klasyfikacji ulubionych miast i sprawil takie wrazenie, ze na pewno jeszcze tu wroce. Jest to tez pierwsze duze miasto (ponad 1,5mln mieszkancow), o ktorym pomyslalem: moglbym tu zamieszkac, wcale nie przytlacza, ulice nie sa pelne ludzi jak w innych metropoliach. Smuci mnie tylko kolejny kontrast tego miasta: wyglada ono jak bogata stolica, piekne budowle za kazdym z zakretow, dzieki ktorym nawet bez przewodnika idac pierwsza lepsza ulica nie mozna nacieszyc oczu, a jednak bezrobocie w niektorych regionach kraju siega nawet 40%, a w mniejszych uliczkach i przy dworcach mozna spotkac wielu bezdomnych. Mam nadzieje i trzymam kciuki za to, ze miasto rozwiaze ten problem i poza pieknymi budowlami, pysznym jedzeniem i swietnymi ludzmi bedzie przyciagac tez wielkimi mozliwosciami :) jutro zbieram sie w kierunku Rumunii szlakiem hrabiego Draculi...

DZIEN 4,5

       W poniedzialek budzik zaczal dzwonic chwile przed 7 rano, bylem troche zaspany, ale i szczesliwy, ze nie zdecydowalismy sie ostatecznie na busa o 6. Po szybkiej bulce na dworcu wsiedlismy w busa jadacego do Cieszyna, po niecalych dwoch godzinach bylismy na miejscu i pieszo pokonalismy granice z Czeska Republika. Chwila spaceru, zakupy w chinskim sklepie i z dobra ksiazka do poczytania w pozniejszych godzinach wsiedlismy do pociagu, Ostrawo- zaraz u Ciebie bedziemy :) Hostele w tym przygranicznym miasteczku nie naleza do najtanszych i do naszego, ktorego cena byla jeszcze znosna mielismy do przejscia kilka kilometrow- no nic wiedzialem, ze w podrozy bede duzo chodzil wiec obylo sie bez duzego placzu. Rzucilismy tylko graty i ruszylismy do miasta, pierwszy przystanek ZOO. Bylem juz w niejednym, ale to w Ostrawie ma w sobie cos ciekawego, wszystkie zwierzeta widac na prawde z bliska i nawet jezeli chowaja sie w swoich stolowkach, mozna obejrzec je wchodzac do poszczegolnych budynkow. Po ZOO pojechalismy jesc do centrum i generalnie nie bylo to najlepsze doswiadczenie. Jako, ze razem z kumplem lubimy dobrze i duzo, a nie koniecznie zdrowo zjesc wybralismy podczas wyjazdu po kolei: swierzo pieczone chipsy z piwkiem, chinszczyzne, a na koniec dnia po kebabie. W tym momencie obiecalem sobie, ze w nastepnych krajach bede jadl w miare mozliwosci tylko lokalne potrawy, czyli na nastepnego kebaba poczekam do Turcji. Juz tesknie, sorry kebabie :( nie chcac byc typowymi turystami postanowilismy zaczerpnac troche lokalnej kultury, poszlismy wiec do CoffeShopu zlapac jakiegos zajaca :) mily, przytulny lokal z dobra muzyka sprawil ze po kolejnym piwku i zajacu bylem prawie ugotowany do spania wiec zdecydowalismy sie wracac do hostelu i wypic trunek nabyty w Czeskim Cieszynie. W tym miejscu pierwsza nieprzyjemna sytuacja: zbierajac sie widzialem, ze 4 gosci przygladajacych sie nam od jakiegos czasu wstaje w tym samym momencie do wyjscia, ale grzecznie przepuszcza nas przodem. Po wyjsciu szturchnalem kumpla i pokazalem, zeby zamiast w prawo w tunel obszczymurow skrecil w lewo na deptak, gamonie skrecili za nami, im wolniej szlismy tym mniej spieszylo sie naszym nowym przyjaciolom. Odbilismy wiec do jednej z jadlodajni i przez szybe widzialem jak nie pocieszeni byli idac dalej samotnie :) Do hostelu wrocilismy bez przygod, a na miejscu padlismy bardzo szybko.
       We wtorek poszlajalismy sie jeszcze po rejonie Vitkovic, czyli wielkich, nieczynnych juz terenow przemyslowych, ktore dzis udostepnione sa dla zwiedzajacych. Ogrom maszyn jakie tam widzielismy zrobil na mnie spore wrazenie, a majowa pogoda jaka nam dopisala uczynila ten dzien jeszcze lepszym.
       Wieczorem odprowadzilem Macka na pociag powrotny do domu, a sam wyszedlem na wylotowke i zanim powaznie pomyslalem, ze to pierwszy autostop tej podrozy siedzialem z czeska rodzinka w aucie jadacym do Bratyslawy. Spore szczescie, nie dosc, ze nie czekalem prawie wcale to znalazl sie zloty strzal czyli podroz na raz :) Na miejscu zalatwilem sobie nocleg w hostelu w samym centrum i zasnalem bardzo szybko...