poniedziałek, 8 grudnia 2014

DZIEŃ 24, 25

Wstałem rano i od razu zacząłem się zbierać do konsulatu. Chciałem załatwić wszystko i mieć czas na spokojne zwiedzanie. Od poprzedniego wieczora nie wyschły mi jednak buty bo w naszym hostelu okna były pozamykane na taśmę klejąca i prawdopodobnie było trochę wilgoci, więc do południa gniłem w wyrku. Popołudniu w końcu zebrałem się do wyjścia i na samym początku źle, pada jak cholera! Poszedłem jednak dzielnie i po 15 minutach zawitałem do wrót konsulatu. Zanim jednak strażnik wpuścił mnie pod dach musiałem się przedstawić, powiedzieć skąd jestem i po co przychodzę. Kiedy tak sobie mokłem usłyszałem jeszcze: a po co jesteś w Gruzji i poszukaj paszport. Zacząłem zdejmować moje przeciwdeszczowe panczo ;) i grzebać po kieszeniach za paszportem,modląc sie o zachowanie spokoju i nie użycie gazu na tym gościu. Jak to się mówi: Nadgorliwość gorsza od faszyzmu! Załatwiając jednak cokolwiek w byłej postsowieckiej republice trzeba być cierpliwym i udawać wdzięczność hamom, bo inaczej nic się nie załatwi. Kiedy w końcu otworzył mi bramę ciśnienie zeszło, przeszedłem korytarzem i po chwili stałem na przeciwko konsula.
-dzień dobry, chciałem wyrobić wizę tranzytową do Azerbejdżanu, mam wszystkie dokumenty i...
-ja nie wydaję wiz tranzytowych, mogę Ci wyrobić turystyczną, zamiast 5 dni dostaniesz 30!
-nie potrzebuję 30, pojadę pociągiem do Baku i wsiądę tam na prom do Kazachstanu. Dlaczego mam płacić 100 dolarów zamiast 20, kiedy zobaczę Twój kraj z okna pociągu?
-nie mogę Ci pomóc.
-A ambasada w Tibilisi?
-Zapytaj w Tibilisi!
Niedowiary! Gdybym nie miał innego wyjścia niż załatwić tą wizę poszłaby wiązanka. Musiałem jednak podziękować i powiedzieć, że jeszcze wrócę. 400km do stolicy, a on mi mówi zapytaj w stolicy! Do końca dnia miałem beznadziejny humor, przybrałem straszną minę, żeby tylko nikt do mnie nie mówił i krótko mówiąc byłem w dupce. Mogę zapłacić 100 dolarów, żeby przejechać przez Azerbejdżan, albo zaryzykować i pojechać do owianego złą sławą konsulatu w Tibilisi, jeżeli tam się nie powiedzie, będę musiał wracać tu, tracić czas, pieniądze i jeszcze więcej nerwów. Wybór chyba prosty: Jadę do Tibilisi :D Teraz jest to dla mnie już śmieszne, ale przez presję chodziłem humorzasty przez następne dni.
We wtorek Mirva jechała do Borjomi, uzdrowiska w górach, słynącego z wód mineralnych, gdzie spotkać się miała z kolegą z brazylii- Alexem. Namawiała mnie, żebym dołączył, ale postanowiłem załatwić sprawę z wizą na początku. Byłem tak wkurzony, że zamiast łapać stopa poszedłem z Mirvą na busa, który jechał do Tibilisi przez Borjomi. Tak przynajmniej powiedział kierowca biorąc od nas pieniądze bo jak się później okazało nie jechał ani tu, ani tu :P w jakiejś mieścinie niedaleko Borjomi kazał wysiadać i nawet zanim to zrobił przerzucił mój plecak do innego busa. Pięść mi się normalnie zaciskała, a on mówi: go bus borjomi... Go to school bro! Wsiadłem już bezsilny do tego busa i ruszyliśmy do Borjomi, a ja zacząłem głęboko oddychać. Kiedy krajobraz zaczął szybko przechodzić w górski i pierwszy raz w tym roku poczułem taką prawdziwą polską zimę uśmiechnąłem się i pomyślałem, że muszę ochłonąć. Mam wakacje, nigdzie nie muszę się spieszyć, tzn trochę muszę, ale generalnie nikt przez to nie umiera, ani nie chodzi głodny, więc chill out. Na miejscu dołączył do nas Alex, też wykorzystujący każde wolne, żeby podróżować i razem poszliśmy szukać źródła uzdrawiającej wody. Miasteczko niczym szczególnym się nie wyróżniało, ale górski klimat i trochę mrozu służyły nam wszystkim, humory dopisywały. Same źródło znaleźliśmy, ale woda śmierdziała jajem! ;) Poszliśmy jeszcze do muzeum, gdzie trzymano wykopaliska z okolic tego miasteczka, nawet ciekawe. Po muzeum pomyślałem, że już nie chcę się dziś stresować wizą i zabrałem się z nowymi znajomymi do Gori- miasta, w którym na świat przyszedł jeden z największych paranoików jakich znała historia, Józef Stalin. Pojechaliśmy marszrutką- są to takie małe busy, które nie mają przystanków tylko jakaś trasę, na której ludzie stojąc na ulicy machają, żeby bus się zatrzymał. Jeżeli wcześniej narzekałem na polskich kierowców to po Bałkanach przestałem, natomiast nasz kierowca tego dnia sprawił, że zacząłem się modlić i zastanawiać czy powinienem dzwonić i żegnać się z bliskimi ;) Wyprzedzanie na trzeciego, albo kiedy z naprzeciwka jedzie tir, nie ma problemu! Na koniec zamiast w Gori wysadził nas na obwodnicy, zła passa trwa, ktoś tu testuje moją cierpliwość. Na obwodnicy przypałętał się typ nawalony jak szpadel, ja z Mirvą go zbyliśmy od razu, a Alex odpowiedział, na dwa pytania i już się nie mogl wywinąć :)
-skąd jesteś?
-z Brazylii
-aaa Silva!
-co Silva?
-no ty Brazylia, Silva!
I tak sobie chłopy prowadzili rozmowę, kiedy schodziliśmy z obwodnicy na drogę prowadzącą do miasta. W następnej marszrutce (jest to bardzo tani środek transportu więc przygód należy oczekiwać), Alex tłumaczył nowemu koledze, że nie każdy w Brazylii nazywa się Silva, a kierowca był zapewne czyimś prapradziadkiem i nie wiadomo, czy widział drogę, czy znał ją na pamięć z czasów kiedy na pasach przepuszczał kobietę z małym Stalinem w wózku. Było jednak wesoło i miasto też nam się szybko spodobalo. Poszlismy zjeść i korzystając z wi-fi znaleźć lokum. Podrzuciłem pomysł guest housu zamiast hostelu, bo czytałem o nich dużo dobrego. Pomysł nie został entuzjastycznie przyjęty, ale znaleźliśmy właśnie w takim miejscu, pokój 3 osobowy i była to najtańsza oferta, a to wśród niskobudżetowców, których w naszym gronie była trójka, równa się bierzemy to! Po dotarciu na miejsce mieszane uczucia. Dom z zewnątrz pozamykany wysokimi bramami, niezbyt ładnie to wyglądało, ulica rozkopana i nikt nie odpowiada na pukanie. Zaczęliśmy rozważać ucieczkę, a ja myślałem, że pomysł guest housu upadnie. Na szczęście zadzwoniliśmy pod numer ze strony internetowej i wyszła po nas Tamari- starsza Gruzinka, wlascicielka domu i zaprosiła do środka, gdzie mieliśmy wszystko czego było trzeba: miła właścicielka, wygodne łóżka, wi-fi, śniadanie w cenie, wiedza na temat wszystkiego co warto zobaczyć, znajomy, który za małe pieniądze wszędzie zawiezie i dużo więcej. Kiedy już się rozgościliśmy Tamari spytała, czy mamy ochotę spróbować domowego wina. Uśmiechnęliśmy się tylko szeroko i poszliśmy za gospodynią do piwnicy, a tam... szczęki na podłodze, ok 100 litrów wina w baniakach, wielka beczka ze 100 letniego drewna także pełna wina i specjalna wanna do ugniatania owoców! Cała piwnica wyłożona kamieniem przez męża, którego niestety nie poznaliśmy tym razem. Popróbowaliśmy domowego winka bez grama cukru i tak posmakowało, że dokupiliśmy 1,5 litra, a później jeszcze 1,5 :D My się relaksowaliśmy, a Tamari dokrajała owoce, układ idealny. Przy naszej uczcie dowiedzieliśmy się też mnóstwo ciekawych rzeczy o gruzińskiej kulturze. Piliśmy też z tradycyjnego rogu, który przez swój kształt nie pozwala odłożyć naczynia z winem, trzeba pić do dna! Chociaż nie było to najmocniejsze wino to ze spaniem nikt nie miał problemów. Ja zapomniałem też o tych z wizą. Na jutro też już zrobiliśmy plany...

1 komentarz:

  1. Więc kochanie nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Rano byle jakie a wieczór ukoił Cię do snu. Pozdrawiam cieplutko.

    OdpowiedzUsuń