wtorek, 9 grudnia 2014

DZIEŃ 26

W środę wstaliśmy rano i już czekało na nas śniadanie przygotowane przez naszą gospodynię. Grafik na ten dzień był napięty. O 9 przyjechał po nas znajomy Tamari i zabrał do skalnego miasta, zamieszkałego przed 3 tysiącami lat. Miejsce zrobiło na nas ogromne wrażenie. Szczęki na podłogach i dziesiątki zdjęć później wciąż nie mogliśmy nacieszyć oczu. Domy, tarasy, apteka, teatr, kaplica i wiele innych, a wszystko to wykute w skałach. Z górnego tarasu zachwycił nas widok na dolinę, którą przecinała rzeka, a zaraz za nią prezentowały się nam piękne góry. Gdybym jechał w podróż latem to na miasta przeznaczyłbym może 20% czasu, a resztę spędził w takich miejscach. Niestety nie wszystko układało się po mojej myśli, kilka razy odkładałem termin wyjazdu i w końcu wyruszyłem w listopadzie. Nie żebym narzekał, w końcu"everything is good for something" i gdybym wyjechał wcześniej nie poznałbym wszystkich dobrych ludzi, których spotkałem na swojej drodze. Dlatego z rana budzę się wdzięczny za to co mnie spotyka i staram się nie tracić energii rozmyślając o problemach. Po pierwszej atrakcji tego dnia nasz kierowca zabrał nas z powrotem do Gori, do muzeum Stalina. Nie byłem nim zachwycony, chociaż bardzo lubię historie to z muzeum niczego nowego sie nie dowiedziałem, ot zbiór gratów, dupereli i prezentów od towarzyszy z komunistycznych republik. Pierwsze złe wrażenie na wejściu: bilet ma kosztować 10 lari (ok 20zl), a po kupieniu pani oznajmia, że jak chcę obejrzeć wagon Józia to mam dopłacić jeszcze połowę. Gdyby Mirva i Alex się nie nakręcili byłem gotowy wziąć pieniądze i wyjść, nie cierpię takiego sposobu wyciągania kasy od ludzi. Skoro wagon jest Stalina to dlaczego mam płacić ekstra, kiedy zapłaciliśmy już za muzeum Stalina? Mniejsza o to, jak już pisałem nic specjalnego i lepiej książkę poczytać niż łazić po tym muzeum. Na zewnątrz zobaczyliśmy jeszcze dom, w którym Stalin spędził pierwsze cztery lata życia. Cała dzielnica została wyburzona poza tym domem i w jej miejscu jest teraz park z deptakiem na około tego jednego budynku i muzeum. Nasz kierowca zabrał nas jeszcze po plecaki i odstawił na dworzec skąd marszrutką mieliśmy pojechać za 6zl do Tibilisi. Tanio, ale kierowca uparł się, że ruszy kiedy bus się wypełni do ostatniego miejsca, a nawet w przejściu między rzędami miał rozstawiane krzesełka :D Jedna kobieta siedząca za mną miała dziecko na kolanach i nawet jego miejsce wykorzystał przedsiębiorczy kierowca. Tym o to sposobem bus, który w Polsce mógłby zabrać nie więcej niż 15 osób, ruszył z 31 na pokładzie! Jak już pisałem tanio, ale z przygodami, taki folklor :) W Tibilisi wzięliśmy metro do centrum, Alex wysiadł wcześniej bo tego dnia wylatywał do Turcji i chciał przespać resztę dnia, a Mirva postanowiła pojechać ze mną do konsulatu. Na miejscu byliśmy o 14:30, strasznie się spieszyłem, a trafiliśmy na przerwę do 16. W tym czasie zjedliśmy i znaleźliśmy guest House 5 minut od konsulatu, przeczuwałem problemy i wielokrotne bieganie, więc było mi to na rękę. O 16 pod konsulatem już spora kolejka, a mi znowu zaczęły udzielać się nerwy. Kolejka jednak topniała szybko mimo, że wchodziliśmy pojedynczo, a każdy na wejściu był przeszukany i sprawdzony wykrywaczem metalu, a także pouczony aby nie używać telefonu wewnątrz budynku. W okienku podałem paszport otwarty na stronie z wizą do Kazachstanu i zapytałem niepewnym głosem o wizę tranzytową do Azerbejdżanu. Pan tak spokojny, jakby na śniadanie zjadł słuszną porcję walium podał formularz i oznajmił, żebym dołączył 2 zdjęcia i kwit z banku, że wpłaciłem 20 dolarów. To juz? Tyle problemów miało być, a poszło tak gładko? Pomyśleć, że chciałem zapłacić 5 razy więcej w Batumi. Załatwiłem wszystko w ciągu godziny: wypełniłem wniosek, zrobiłem zdjęcia na przeciwko konsulatu, gdzie także zrobiono mi kopię paszportu, a następnie złożyłem dokumenty. Jako, że udało się to zrobić w środę popołudniu miły urzędnik obiecał, że postara się wyrobić wizę do piątku! Nie muszę chyba pisać, że humor miałem momentalnie taki, że mogłem latać :) Nasz gospodarz okazał się zawodnikiem narodowej drużyny rugby, a przy okazji spoko gościem, który wraz z kumplem robili tego dnia narodowy trunek cza-czę i zaprosili nas na wieczorną degustację. Poszliśmy więc na miasto, przeszliśmy przez starówkę, pojechaliśmy kolejką linową, w której akurat trochę się dygałem. Wszystko wyglądało ok, ale kosztowała 2zl więc zastanawiałem się czy mają kasę na utrzymanie jej w odpowiednim stanie ;) piszę dziś jednak cały i zdrowy, więc chyba dają radę. Wieczorem skorzystaliśmy z zaproszenia, a chłopaki pokazali nam własną destylarnię, gdzie z domowego wina (którego też dali spróbować) destyluje się ponad 50 procentowy alkohol, który piliśmy bez popitki i było ok :) Posiedzieliśmy trochę, pośmialiśmy się i zebraliśmy wskazówki, co jeszcze powinniśmy zobaczyć w Tibilisi, które już na początku zdecydowanie przerosło nasze oczekiwania. Taki to był dobry dzień...

1 komentarz: