piątek, 13 lutego 2015

DZIEŃ 81 - REALIA WIETNAMSKICH DRÓG

Pobudka, śniadanie, tankowanie i w końcu w trasę! Przygotowaliśmy się chyba nieźle, przepytaliśmy kilkanaście osób na temat najlepszych miejsc, w tym kilku ludzi, którzy przejechali Wietnam motorem, większość na niesamowicie tu popularnej Hondzie Win (99% motorów), identycznej jak nasze. Według prawa nasze prawo jazdy jest nie ważne i nie możemy kupić, ani prowadzić motoru. W praktyce dajesz kasę, bierzesz kluczyki i dowód rejestracyjny i jestes właścicielem, ubezpieczenie nie istnieje. Policja zazwyczaj nie mówi po angielsku więc turystów nawet nie zatrzymuje, choć podobno zdarza się, że czasem wyciągają łapówki. Wyznaczyliśmy najważniejsze punkty do zobaczenia i byliśmy przekonani, że najlepiej będzie ominąć główną autostradę A1 i jechać Ho Chi Min Trey. Od tej drogi dzieliło nas ok. 250km, ale najpierw prom. Pojechaliśmy na drugi koniec wyspy i po 13 ruszyliśmy. Pół godziny, później droga 8km motorem i kolejny prom, przepełniony jak i ten poprzedni tak, że igły już nie wciśniesz, a stary tak, że modlisz się, aby dopłynął. Dopiero koło 15 byliśmy na stałym lądzie i ruszyliśmy w trasę. Nie było szans na dojechanie tego dnia do HoChiMin Trey, która ma obfitować w piękne widoki, ale mieliśmy wystarczająco czasu, żeby się przekonać o tym, że Wietnamczycy to najgorsi kierowcy na świecie! Przejechanie motorem tego kraju to dość popularna sprawa, nie robi może tego większość, ale zawsze w hotelu w HaNoi lub HoChiMin spotkacie ludzi, którzy akurat zakończyli podróż i próbują sprzedać motor następnym, którzy pojadą w drugą stronę. Uprzedzili nas więc, o zasadach na drodze, tj. zasada nr 1 - większy ma pierwszeństwo i... to by było na tyle. Nie jest to jednak w stanie przygotować Cię na apokalipsę jaką zastajesz na drodze. Większy ma pierwszeństwo, po prostu, jeżeli autobus nadjeżdża z naprzeciwka i wyprzedza to po prostu uciekaj z drogi jeśli ci życie miłe, bo on tylko mrygnie światłami i zatrąbi, co oznacza JADĘ! Jadąc przy skraju jezdni musisz uważać, bo nagle motorzyści przed Tobą się rozjadą, a z pomiędzy nich wyłoni się baran, który jedzie pod prąd bo mu za daleko, żeby dojechać do właściwej części jezdni, pewnie zabrakłoby mu paliwa, gdyby spróbował tam dotrzeć. Jeżeli inny gamoń będzie chciał skręcić w podwórko to on tego nie zrobi przy podwórku, tylko zacznie ścinać 300m wcześniej, bo może coś po drodze upoluje swoim skuterem.
 Skutery i motory dzielą się generalnie na trzy grupy:
 1) zwykłe, czyli siada kierowca i jedzie
2) pasażerskie, na których rekordziści jechali w cztery osoby!
3) towarowe, na które najlepsi załadowywali pakunek wielkości sporej komody :)
4) hitem była Honda Win z dwójką pasażerów i TRZEMA żywymi świniami, przywiązanymi na bagażniku! Mam film, jak znajdę to wrzucę.
Do tego tych skuterów i motorów jest przesyt, podobno 40 mln! Samochody widzi się w Wietnamie rzadko, motoru nie sposób nie zobaczyć przez 1 minutę. Jeździ każdy: młody i stary, chory i zdrowy, pijany i... jak tak na nich patrzę to myślę może u nich jest nakaz jazdy po pijaku? Nie wiem jak ten ich styl jeszcze opisać, ale to trzeba zobaczyć. Zdecydowanie więcej dowiecie się o ludziach przebywając z nimi w takich codziennych sytuacjach, niż idąc na wycieczkę po turystycznych atrakcjach. W każdym razie pierwszego dnia nie zrobiliśmy bardzo wielu km, ale zatrzymaliśmy się dopiero o zmroku, bo jeździć po ciemku wśród Wietnamczyków to już samobójstwo. Niestety zatrzymaliśmy się w bardzo kiepskim miejscu, nie było tam nic konkretnego do jedzenia, a my byliśmy tego dnia tylko po śniadaniu. Mogliśmy pojechać pięć kilometrów na motorach i zjeść, ale skończyło się na tym, że kupiliśmy po wielkiej paczce ciastek, które smakowały trochę jak domestos, a ich opakowania okazały się w 60% wypełnione powietrzem. Nie dość, że nie było nic konkretnego do jedzenia, to w pewnym momencie obudził się nietoperz śpiący w kącie hotelowego pokoju i wyleciał przez okno :/ Po tej wykwintnej kolacji popisałem jeszcze chwilę i uderzyłem w kimę.

DZIEŃ 80 - NIESPODZIANKA

Rano mieliśmy się rozjeżdżać, ale Darian, Tom i Paul zaspali na autobus do HaNoi, poszliśmy więc razem do piekarni na słodkie buły z czekoladą i kawę. Gadaliśmy o wczorajszej imprezie, Wietnamie i planach na następne tygodnie. Nagle pojawił się przewodnik wczorajszej wycieczki i powiedział, że jego kolega wynurkował kamerę Mariano Italiano (Ema narzeka, że dostał gejowską ksywkę, nie wierzy, że Mariano Italiano to polski bohater :P ). Dzień wcześniej odradzali mu próby nurkowania i sami też się nie pchali, bo podobno za głęboko, a teraz jego kolega ma kamerę i jest skłonny nawet ją oddać - za 200 dolarów! Ema planował już powrót na chwilę do HaNoi, żeby tylko kupić nową, a poza tym miał na niej sporo materiału, więc usiadł do rozmów. Negocjacje szły jak po grudzie, ale się w końcu dogadali. Musieliśmy jednak czekać na kolegę do 17, a Mariano Italiano zbiednieć o 100 dolarów (auć)! Chłopaki pojechali do HaNoi następnym autobusem, a my zostaliśmy noc dłużej przez cyrki z kamerą. Wieczorem jeszcze poznaliśmy Zuzę, tancerkę z Polski, która po festiwalu w bodajże Singapurze podróżowała chwilowo po Azji. Zjedliśmy razem obiad, pogadaliśmy. Ja jeszcze wieczorem spędziłem czas przy komputerze robiąc kopie zapasową swoich materiałów, ale nie planuje topić mojej kamery, chociaż jest tylko gopro-podobna :) Jutro w końcu w trasę!
P.S. Tak w ogóle to już 80 dni, od kiedy wyszedłem z domu. 80 dni i nie używając samolotu jestem już tak daleko od Polski, poznałem tylu dobrych ludzi i przydarzyło się tyle dziwnych przygód. Czasem bywa ciężko, ale jak sobie pomyśle co bym mógł zrobić przez 80 dni w domu, to na prawdę nie żałuję. Ostatnio jedna osoba zapytała mnie czy uda mi się spełnić 80 marzeń zanim skończę podróż dookoła świata i czy mam je gdzieś zapisane? Ja nawet nie wiem, czy uda mi się pokonać tą trasę. Co do marzeń, to żadnych nie zapisywałem, ale zdecydowanie kilka już zrealizowałem, kilka rzeczy zrobiłem, o których nawet wcześniej nie marzyłem, a jednak się udało, jestem więc dobrej myśli. Powodzenia w realizacji waszych!

poniedziałek, 9 lutego 2015

DZIEŃ 79 - CZY KAMERY POTRAFIĄ PŁYWAĆ?

O ósmej rano mieliśmy zacząć więc wyszliśmy chwilę wcześniej do piekarni obok hotelu na bułki z czekoladą i kawę. Po śniadaniu mały bus zabrał nas do portu, gdzie przesiedliśmy się na statek. Przepłynęliśmy przez wioskę rybacką, pełną pływających domów, a później trafiliśmy na wyspę małp. Nasz przewodnik powiedział, że nie wiadomo czy zobaczymy małpy, bo mogą być akurat w dżungli. Ja od razu pomyślałem, że żadnych małp tam nie ma i mówią tylko tak, żeby przyciągnąć więcej turystów. Na miejscu piękna plaża, bar z drewna i spora góra, na którą mieliśmy się wspiąć. Przechodząc obok baru zobaczyliśmy pierwsze małpy, więc to jednak nie była ściema. Weszliśmy na górę, skąd mieliśmy kolejny widok nie do opisania. Dwie laguny wcinające się z przeciwnych stron w wyspę, kilka drewnianych chat i statków, które z naszej perspektywy były bardzo małe. Kiedy zeszliśmy na plażę byłem trochę zgrzany i postanowiłem wskoczyć do wody czekając na wejście na statek. Kiedy wychodziłem z wody zauważyłem, że Ema robi zdjęcie małpie, która akurat usiadła na barowej poręczy. Po mału podszedłem po zewnętrznej stronie i stojąc dobre dwa metry od małpy poprosiłem Eme o zdjęcie. Naszej koleżance się to jednak nie spodobało i napieła się strasznie pokazując zęby i wydając dźwięk podobny do wkurzonego kota. Widziałem, że jest gotowa do skoku i wydygałem się nie na żarty, bijąc przy okazji rekord świata na 100m :) Z naturą nie ma żartów. Wróciliśmy na statek i popłynęliśmy do zatoki, gdzie czekały na nas kajaki, wsiadłem do jednego z moim włoskim koleżką i popłynęliśmy na początek do jaskini, którą widzieliśmy ze statku, a która oznaczona była z zewnątrz tablicą: nie wpływać, niebezpieczne! My wpłynęliśmy kawałek, mijając akurat wypływających (zakazane smakuje najlepiej), ale nie za daleko bo nie mieliśmy latarki. 5m za jaskinią słyszę, że Ema wyskoczył z kajaka, odwracam się i widzę panikę w jego oczach. Mamrocze pod nosem "Proszę pomóż mi...możesz?...Bartosz..." Ja myślałem, że coś z nim nie tak, a on dopiero po dobrych 30 sekundach wymamrotał, że właśnie zatopił swoją kamerę GoPro! Niestety nie odważył się za nią zanurkować kiedy był na to czas, a zamiast tego mamrotał coś pod nosem. Kiedy w końcu powiedział o co chodzi było już za późno, kamery dawno nie było widać. Pytał mnie czy mu ją wynurkuje, ale od rana mieliśmy dobrą imprezę i nie widziałem się nurkującego na takiej głębokości, tym bardziej że on, jako właściciel ograniczył się do włożenia głowy pod wodę i próbie wypatrzenia kamery z powierzchni wody. Popytał jeszcze ludzi, którzy organizowali tu kajaki, ale oni też powiedzieli, że jest tu za głęboko. Do końca dnia Ema siedział smutny, my chociaż może powinniśmy być smutni razem z nim, to nie byliśmy, kontynuowaliśmy imprezę. Kiedy Ema pogodził się ze stratą i wróciliśmy na statek czekał na nas spory i bardzo smaczny obiad. Ryż, krewetki, warzywa, wieprzowina. Pojedliśmy do pełna i popłynęliśmy na ostatni przystanek wycieczki, 15m klify, z których można było skakać. Pod klifami byłem pewny, że są niższe, ale przewodnik uparcie twierdził, że zmierzone 15, no nie wiem. Wskoczyliśmy do wody, przepłynęliśmy do brzegu i zaczęliśmy wspinaczkę na klif. Na górze podeszliśmy do brzegu i byłem ciągle pewny, że to nie jest 15m. Tyle, że teraz wydawało się znacznie więcej, na początku nikt nie chciał skoczyć, ale staliśmy tam w czwórkę, sami faceci, a na dole łódka i sporo dziewczyn, nie mogliśmy dać ciała. Ok 1,2,3...poszli, spodobało się nawet i chociaż Paul wrócił po pierwszym na statek my zdecydowaliśmy się na jeszcze jeden :) Dwa były już wystarczające do naładowania zbiorników adrenaliny i po nich popłynęliśmy w kierunku portu, skąd pod hotel odwiózł nas bus. Impreza się jeszcze nie skończyła, był klub i było zakończenie dnia na tarasie, na którym siedzieliśmy sporą bandą i każdy miał tylko kawałek miejsca, ale jakoś się wpasował, prezentując pozycje jogi dla zaawansowanych, co niektórzy nawet tak zasnęli. Jutro ekipa się rozjeżdża i zakończę świetny tydzień na wyspie.

DZIEŃ 77,78 - W KOŃCU LÓŻKO

Wstaliśmy wcześnie, było już jasno, a kilka małych łodzi rybackich przybijało do brzegu. Pojechaliśmy do miasta, zjedliśmy śniadanie i czekaliśmy na łódkę dziewczyn, bo dzisiaj już musiały jechać do Sapy. Przy śniadaniu dostałem jednak wiadomość od Toma i Dariana, którzy podsunęli mi pomysł o Cat Ba, a teraz mieli tu przyjechać po mojej rekomendacji, nie będę więc sam. Napisał też Ema, właśnie dopinał kupno motoru i na wyspę miał zawitać następnego dnia. Ja do tej pory znalazłem dla nas najtańszą wycieczkę do zatoki Ha Long i miałem dziś przenieść się do hotelu. O 13 pożegnałem dziewczyny, a sam pojechałem się zameldować i przeprać w końcu ciuchy. Koło 17 pojawiła się trójka kumpli. Do wspomnianej dwójki dołączył Paul, którego poznali na Filipinach, a który teraz był na urlopie w Wietnamie. Poszliśmy na zupę z wieprzowiną, a później chłopaki wypożyczyli skutery i zrobiliśmy małą rundę po mieście. Ja wróciłem tego dnia wcześniej, bo potrzebowałem zająć się swoimi ciuchami i odpocząć. Po trzech dniach na plaży w końcu mogłem się walnąć na wielkim łóżku :)
Następnego dnia pojechaliśmy do Parku Narodowego i zrobiliśmy krótszą trasę, na szczyt góry, skąd rozciągał się widok na górzysty teren pokryty gęstą roślinnością. Na najbardziej wysuniętych skałach stała grupa młodych Niemców i robiła akurat słit focie nr 857, a kolejka, żeby tam wejść rosła. Nie żebyśmy sami nie robili zdjęć, ale nikt z tej grupy, nawet na chwilę, nie odłożył aparatu, żeby zwyczajnie popatrzeć na piękny widok dookoła. Po 15 minutach zmieniania pozycji i uśmiechów do kolejnych fotek po prostu poszli sobie. Widząc zniecierpliwienie chłopaków powiedziałem: Dzięki Bogu, koniec niemieckiej okupacji :) Darian i Tom się oczywiście nie obrazili, to równe chłopy i tylko się zaśmiali. Weszliśmy na punkt widokowy, później trochę niżej na skały, bo chcieliśmy sobie posiedzieć, ale zostawić miejsce do fotek następnym ludziom.
W drodze powrotnej zajechaliśmy na obiad i zwiedziliśmy przy okazji szpital w jaskini. W czasie wojny wietnamskiej przywożono tu rannych. W sporej jaskini widzieliśmy, dziś już puste, sale operacyjne, basen, spiżarnie, oraz dziesiątki sal dla chorych. Na trzech piętrach mieścił się duży kompleks szpitalny.
Po zwiedzaniu przyszedł czas na relaks, pojechaliśmy pływać morzu i na plaży czekaliśmy na wieści od Emy. Po plaży zajechaliśmy na piwko i siedząc nad zatoką dostałem wiadomość, że szalony Włoch jest już w hotelu. Pojechałem się przywitać z mordeczką, którą poznałem w Pekinie na gwiazdkę. Nie widziałem go od czasu zwiedzania Datong, a teraz dołączył do mnie, żeby razem przejechać Wietnam na motorach.
Poszliśmy jeszcze zrobić zakupy na wycieczkę następnego dnia, a po kolacji siedzieliśmy wszyscy na hotelowym tarasie, z którego mieliśmy świetny widok na zatokę pełną statków i kutrów rybackich. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się i poszliśmy spać gotowi na następną przygodę, jutro Ha Long Bay!

DZIEŃ 75,76 - DŻUNGLA I PIERWSI GOŚCIE W MOIM HOSTELU

Budzik nastawiłem na 6 rano, żeby wstać na wschód słońca. Przeszedłem wzdłuż plaży skierowanej na południe, więc wspiąłem się na klify po lewej stronie, żeby nic mi tego wschodu nie zasłoniło. Przed sobą miałem morze i kilka porozrzucanych skał wyrastających spod powierzchni. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, a po chwili przeszło kilku ludzi, też prawdopodobnie chcących zobaczyć pierwsze promienie. Niestety po jakimś czasie zrobiło się zwyczajnie jasno, żadnego wschodu nie było. Nie zraziłem się tym jednak pomimo, że obiecałem komuś zdjęcia z tego wschodu. Poczułem wielką ochotę na poranną przejażdżkę. Przeszedłem przez "moją" plażę, na której byli już pierwsi pracownicy. Nikt nie miał pojęcia, że w nocy był na leżakach pasażer na gapę :) Mój motor jak i pakunek stały nienaruszone, ale w tym miejscu nie musiałem się o nie martwić. Strażnicy ukłonili się ładnie i przywitali, chyba myśleli, że jestem gościem hotelu. Nie wiem, odjechałem w głąb wyspy, do parku narodowego. Kupując bilet, gość w kasie ostrzegł mnie, że jeżeli wybiorę dłuższą trasę, mogę ją przedłużyć do wioski rybackiej na skraju dżungli, ale nie będę miał czasu wrócić przed zmrokiem i zapłacę koło 25 dolarów za łódź do miasta. Wyruszyłem o 8 rano i trekking przez dżungle szedł bardzo dobrze, więc nie mogłem odpuścić i postanowiłem spróbować dojść do Viethai i wrócić tego samego dnia. Zarówno ściana roślin przez którą nie da rady przejść bez maczety poza wytyczoną ścieżką, jak i cicha, spokojna wioska, pełna ciężko pracujących, ale ciągle uśmiechniętych i przyjaznych ludzi zrobiły na mnie duże wrażenie. Wyciszyłem się i do bram parku wróciłem totalnie zrelaksowany. Całość zajęła mi ok 6 godzin, więc panika kolesia przy bramie miała chyba pozwolić zarobić ludziom w wiosce, a może czas przejścia był określany względem starszych ludzi o kulach, ciężko powiedzieć, zdecydowanie nie biegłem przez dżungle. Wróciłem do miasteczka i zrobiłem kolejną rundę odkrywając kolejne uliczki. Znalazłem też kolejny port na wyspie, gdzie akurat przypłynęła wycieczka. Tam poznałem Fleur, dziewczynę z Holandii i jej koleżankę Giovannę z Chile, które chciały zrobić dzień przerwy na wyspie, a jutro wrócić do HaNoi z kolejną wycieczką. Zapytały mnie czy znam jakiś fajny hostel w mieście, więc opowiedziałem im o moim "hostelu". Przyjęły to z szerokimi uśmiechami i spytały czy mogą dołączyć, nie miałem nic przeciwko. Pojechaliśmy zjeść obiad, po którym dziewczyny wypożyczyły skuter bo chciały zwiedzić wyspę. Ja już sporo jej widziałem i byłem tym dniem zmęczony, więc wolałem popływać w mojej lagunie i odpocząć. Umówiliśmy się na wieczór. Ja już do wieczora leżałem pępkiem do góry bo ostatnio się ciągle przemieszczam w szybkim tempie i potrzebowałem prawdziwego relaksu. Później dołączyły dziewczyny i trochę sobie pogadaliśmy, poznaliśmy się lepiej, a nie dość że byliśmy na tej plaży na gapę to jeszcze dziewczyny odkryły miejsce, gdzie mogliśmy skorzystać jak hotelowi goście z pryszniców i podładować telefony.
Spać poszliśmy późno, więc tym razem nikt nie wstał na wschód słońca, obudziła nas za to pani, która w dzień grabiła plażę :) Była trochę szorstka pokazując na tabliczkę przy leżakach, na której przeczytaliśmy: Wynajęcie leżaka 60000 za dobę. Wcześniej nawet tego nie zauważyłem, powiedziałem pani, że my tu od godziny czekamy na wschód i zasnęliśmy, już uciekamy :) Dziewczyny miały wsiąść na łódkę o 13, więc pojechaliśmy odkryć zachodnią część wyspy, której żadne z nas jeszcze nie widziało. Znaleźliśmy kolejny port, kilka dzikich plaż i jeszcze więcej pięknej natury. Na koniec oczywiście się spóźniliśmy na ich łódkę. Nikt się jednak nie zmartwił, zadzwoniliśmy do biura potwierdzić, że zabiorą się następnego dnia. Poszliśmy coś zjeść i zrobić zakupy. Tego popołudnia kupiliśmy ryby, warzywa i butelkę soku z gumijagód ;) pojechaliśmy na dziką plażę, którą widzieliśmy wcześniej. Wietnamczyk koło 40stki, który proponował nam nocleg za kasę, kiedy zobaczył, że robię ognisko pomógł mi i posiedział trochę z nami, wódki nie chciał, wziął za to papierosa od dziewczyn, a później zmył się do domu. My kontynuowaliśmy imprezę, ale po jakimś czasie też poszliśmy spać. Obudziły mnie kroki wokół ogniska, dziewczyny też wstały. To nasz znajomy Wietnamczyk, rozpalał na nowo przygaszone ognisko bo miał dla nas prezent. Ubrany w wysokie wodery wszedł z wiadrem do wody i nałapał dla nas krabów i wielkich krewetek (takich szarych, nie znam się), właśnie wrzucał je do świeżo rozpalonego ogniska. Bardzo miły gest, było też bardzo śmiesznie kiedy puścił ze starej Nokii wietnamskie, spokojne hity, robiąc do tego techno-beatbox i tańcząc jak szalony nad ogniskiem. Zaczęło być dziwnie jak w swojej starej Nokii odpalił pornoska i zaproponował, aby razem go pooglądać. Nie byliśmy zainteresowani, a widząc nasze miny, pożegnał się i poszedł do domu po raz drugi. Taki to był dzień...

piątek, 6 lutego 2015

DZIEŃ 74 - PIERWSZY DZIEŃ W RAJU

Wstałem wcześnie rano i nie chciałem marnować dnia, wskoczyłem na motor i pojechałem w kierunku wyspy. Na pierwszą i mniejszą przejechałem mostem i dalej kierowałem się według gpsu. W pewnym momencie dojechałem do miejsca, gdzie powinienem jechać dalej w krzaki. Albo moja mapa jest nieaktualna i droga zarosła, albo przyjechałem za wcześnie i jeszcze nie zdążyli wybudować tu drogi. Według mapy powinienem przedostać się na drugą stronę pól ryżowych. Zamiast zawracać na jedyną drogę pojechałem wąskim wałem ziemi między pełnymi wody polami. Nie było to najłatwiejsze zadanie dla kogoś, kto wczoraj nauczył się podstaw jazdy, ale dałem radę. Z każdym takim osiągnięciem rosła pewność siebie, która będzie mi potrzebna do zrobienia 2000km w nadchodzących tygodniach. Chwilę później znalazłem marinę, gdzie dostałem pierwsze informacje na temat rejsu do Ha Long Bay, jako że pracownicy liczyli, że od razu zarezerwuje miejsce podali mi ulotki i darmową herbatę. Skorzystałem z wifi i napisałem do Emy, Włocha poznanego w Pekinie, który mówił że na dniach dostanie wizę i przyjedzie do HaNoi. Powiedziałem mu o moim motorze i zaproponowałem, żeby też kupił jakiś i do mnie dołączył. Później znalazłem prom na Cat Ba, który kosztował 3 dolary i miałem na niego czekać 2 godziny. W tym samym czasie zauważyłem, że od plecaka odpiął się mój namiot i go gdzieś po drodze straciłem :/ wróciłem na wał między polami i przeszedłem po nim- nic, objechałem marinę- też lipa. Już miałem jechać na prom, ale postanowiłem przejechać ostatnią prostą, do miejsca gdzie wcześniej podziwiałem z brzegu wyspy. Już z daleka widziałem pakunek leżący na drodze i strasznie się ucieszyłem bo ostatnio za często dawałem ciała jak amator i strata namiotu, który kupiłem przed samym wyjazdem zabolałaby strasznie. Co się ze mną w tym Wietnamie dzieje? Kupiłem bilet na prom, w kasie siedziała bardzo miła pani, z którą wcześniej prowadziłem miłą rozmowę, a która obiecała mi też załatwić tańszą łódkę do zatoki Ha Long. Za bilet kosztujący 80000 zapłaciłem banknotem 500000, a resztę, na którą rzuciłem okiem wsunąłem do kieszeni. Kilka kroków dalej postanowiłem jednak nie obdarzać Wietnamczyków takim zaufaniem i przeliczyłem raz jeszcze. Bardzo dobrze, bo wydała mi 100000 dongów za mało. Wróciłem i nawet nie próbowała protestować, zamiast tego przeliczyła pieniądze 4 razy oglądając je z każdej strony i dorzuciła brakującą setkę. Będę wam teraz patrzył dokładniej na ręce.
Prom w końcu ruszył, a ja przekonałem się dlaczego ta zatoka jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Nie pokuszę się o opisy przyrody, bo wyszło to by najwyżej śmiesznie i na pewno nie oddało obrazu tego miejsca. Powiem tylko, że znalazłem się w jednym z najpiękniejszych miejsc jakie kiedykolwiek widziałem. Nie wiem czy najpiękniejszym, bo ciężko porównać widok tej zatoki i skał wyrastających spod powierzchni wody na dziesiątki metrów, do na przykład widoku z Orlej Perci, w naszych Tatrach, albo jeziora w okolicach Dali, w Chinach otoczonego pięknymi górami, pokrytymi śniegiem nawet kiedy w twarz leje gorące słońce, z czystego nieba. Są to miejsca, których widok zapiera dech i nigdy żadne miasto nie zrobi na mnie takiego wrażenia. Dookoła ludzie, głównie miejscowi przyzwyczajeni do tego widoku gadali między sobą, a ja nie mogłem się ani napatrzeć, ani nawet zrozumieć jak mógłbym przywyknąć do takiego obrazu i go nie podziwiać. Szczęka na podłodze, podniesiona kilka razy, żeby walnąć chociaż kilka zdjęć na pamiątkę. Później koleżanka powie mi, że zdjęcia słabe bo mnie na nich nie ma, ale jak tu psuć taki piękny widok, taką zwyczajną gębą? :P Z portu na wyspie musiałem przejechać na drugą jej stronę i też było pięknie. Góry porośnięte gęstą dżunglą, po drodze park narodowy, który podczas pobytu na pewno odwiedzę i w końcu miasteczko na końcu wyspy. Zjadłem kolację i pojeździłem jeszcze po miasteczku trochę je poznając. Tak trafiłem na parking niepłatny, ale strzeżony, bo należący do jakiegoś hotelu w dole. Wziąłem mniejszą torbę, wielkiej nawet nie odwiązując z bagażnika i zszedłem po schodach zobaczyć co jest poniżej. Tam znalazłem z kolei najładniejszą plażę, lagunę jaką w życiu widziałem. Usiadłem na leżaku z materacem, pod parasolem, za plecami miałem na oko 5 gwiazdkowy hotel. Słońce akurat zachodziło, a na plaży nie było już nikogo. Postanowiłem, że dziś się tu prześpię. Hotelowych leżaków nikt nie pilnował, a nawet sięgało tu niezabezpieczone wifi, szum fal ukołysał mnie do snu, czego chcieć więcej?

DZIEŃ 72,73 - JAK RYBA W...

Wstałem, poszedłem na darmowe śniadanie w barze na dachu i zacząłem nawiązywać nowe znajomości. Pytałem każdego o możliwość i cenę kupna motoru i tak trafiłem na trzy dziewczyny siedzącego przy stoliku obok. Powiedziały mi one, że dwóch gości, jak się okazało z mojego pokoju chce sprzedać motor. Nie widziałem się z nimi jeszcze, ale postanowiłem poczekać aż wstaną i pogadać. Zszedłem do recepcji poszukać też informacji w Internecie, a kiedy jeden z gości wstał zaczęliśmy rozmawiać. Chcieli 240 dolarów, co było średnią ceną w Wietnamie, gdzie 95% motorów to stare Hondy Win, kosztujące 200-300dolarow. Drugim problemem było skąd wziąć kasę. Jestem w podróży już prawie trzy miesiące i chociaż przed wyruszeniem sprzedałem dorobek życia to pieniądze z niego nieuchronnie zbliżają się do zera. Mam jeszcze na jakiś miesiąc życia, ale na motor już nie :P Musiałem jakoś zorganizować pieniądze, ale wiedziałem, że na tym nie stracę, bo motor sprzedam po wszystkim na południu. Zanim jednak coś załatwiłem chłopaki sprzedali motor, musiałem kombinować dalej. Wróciłem na komputer i nawet juz sprawdzałem czy mogę wypożyczyć gdzieś skuter i oddać go w filii na południu, kiedy poznałem Jamiego. Okazało się, że ma do sprzedania Hondę Win, jutro wylatuje do Japonii i chce szybko ją sprzedać za 200 dolarów. Powiedziałem, że postaram się zorganizować pieniądze i żeby ją przyprowadził na oględziny. Ciągle nie miałem kasy, a on wrócił gotowy do zrobienia interesu. Musiałem grać na zwłokę i powiedziałem, żeby pokazał mi jak się jeździ. Dostałem 10-minutową lekcję, po której na prawdę czułem się jak ryba w... galarecie ;) trochę rwało, motor czasami przygasał, ale generalnie z każdą minutą nabierałem wprawy. Powiedziałem, że wezmę motor, ale musi mi dać kilka godzin na ogarnięcie pieniędzy. Poszliśmy zostawić nowy nabytek na parkingu strzeżonym i wróciliśmy do hostelu. W tym czasie odezwał się kumpel i młodszy brat, obaj mieszkają w Anglii więc jeśli przeleją kasę to Jamie będzie miał ją od razu na koncie. Dogadałem się ostatecznie z bratem, który powiedział nawet, że mogę mu oddać kasę trochę później i oficjalnie zostałem nowym właścicielem motoru! Pochwaliłem się zdjęciem na fb i... zauważyłem, że nie mam kluczyków! Pobiegłem na parking, przewaliłem swoje torby i nic. Byłem załamany, ciekawe jaka teraz będzie procedura i ile za swoją głupotę zapłacę. Zapłaciłem za motor ostatecznie 180 dolarów, ale czułem że wyjdzie mnie znacznie więcej. Poszedłem na szczęśliwą godzinę do baru i wypiłem 7 darmowych piw, żeby zapić ten smutek. Byłem rozczarowany swoim zachowaniem, wczoraj buty, a dziś kluczyki. Kładłem się spać, nie byłem pijany, ale czułem, że obudzę się z kacem...
Rano po śniadaniu odebrałem motor i zacząłem go prowadzić do jakiegoś mechanika rozeznać się w sytuacji. Na miejscu wytłumaczyłem co się stało, mechanik kiedy już przestał się ze mnie śmiać przyniósł z warsztatu pęk starych kluczy i po kolei próbował każdy z nich. Dopasował klucz do motoru i drugi do baku, po czym bez sprawdzania dokumentów sprzedał mi je za trzy dolary! Nie do wiary, mogłem wziąć jakikolwiek motor z ulicy i dobrać u niego klucz, a ja głupi zapłaciłem 180 dolarów :P Poprawił mi się humor i obiecałem sobie poprawę. Chciałem przetestować motor i zobaczyć słynną zatokę Ha Long. Dwóch Niemców, Darian i Tom, od których miałem kupić motor wcześniej powiedziało mi o wyspie Cat Ba, która ponoć wygląda tak samo, ale jest mniej znana więc tańsza i mniej tam turystów. Napisałem do Antona, że wpadnę na kawę i bajerkę. Powiedzieli mi, że Rosjanie mogą przyjechać do Wietnamu na dwa tygodnie bez wizy, co też zrobili ale później nie mogą jej przedłużyć na miejscu, więc następnego dnia razem z Romanem jadą do Laosu. Ja też nic nie załatwiłem w ambasadzie bo okazało się, że trzeba wcześniej umówić spotkanie telefonicznie, pewnie zrobię to na południu, albo w następnym kraju. Pożegnałem się z nimi, pożyczyliśmy sobie bezpiecznej podróży i ruszyłem w kierunku Cat Ba. Przede mną ok 160km, pierwsza motocyklowa trasa w życiu. Jechało się dosyć dobrze, choć miałem już przedsmak tego jakimi beznadziejnymi kierowcami są Wietnamczycy. 30km przed wyspą zerwała mi się linka od gazu i musiałem ją wymienić, koszt 3 dolary. Zaczęło już robić się ciemno, a tu jazda po ciemku to samobójstwo, więc poszukałem noclegu. Przejechałem kawałek i negocjowałem w kilku miejscach, aż znalazłem miejsce za 6 dolarów z obiadem. Po obiad właściciel pojechał na swoim skuterze, ale nic nie mówił po angielsku więc nie wiem co było na obiad. Było dużo i smacznie więc już nie dopytywałem, poszedłem spać.

DZIEŃ 71 - STARE, NOWE BUTY

Poprzedniej nocy prawie nie spałem, bo po miesiącu w Chinach, gdzie hulała cenzura musiałem nadrobić zaległości na fejsie :) poszedłem spać późno, a wstałem i tak bardzo wcześnie bo w podróży nie lubię tracić czasu. Napisałem do Antona i Olgi co mogę zobaczyć w HaNoi i gdzie oni pojechali ze stolicy. Odpowiedź dostałem prawie natychmiast: czekamy na Ciebie w mieście, wyślij adres, a my zjemy śniadanie i przyjedziemy! Super, też zjadłem szybkie śniadanie i postanowiłem popracować nad blogiem czekając na nich. Nie spodziewałem się, że się tu zobaczymy, przyjechali do HaNoi z tydzień wcześniej i byłem pewny, że już dawno ich nie ma. Dwie godziny później w drzwiach hostelu pojawiły się dwie znajome twarze, za nimi jeszcze jedna. Gdzieś w Chinach poznali Romana, młodego pilota z Ukrainy, który kiedy stracił pracę postanowił ruszyć w podróż. Poszliśmy coś zjeść i poszwendać się razem po mieście. Odwiedziliśmy ambasadę Wietnamu, bo oni potrzebowali przedłużyć wizę, a później Australii, bo ja musiałem wyrobić. Niestety, w sobotę obie były zamknięte i musieliśmy czekać do poniedziałku. Wracając zaszliśmy na ryż i kurczaka, dzięki czemu rozeznałem się trochę w cenach. Jest to bardzo ważne, bo zazwyczaj w tych krajach słyszy się cenę turystyczną najpierw, a normalną dopiero jak się pokaże, że to nie jest nasz pierwszy dzień. Później moi znajomi chcieli pojechać na drugi koniec miasta wypożyczyć na miesiąc skuter, którym pojadą na południe Wietnamu, a ja musiałem iść w drugą stronę naprawić telefon i zrobić porządek z moimi rzeczami w hostelu, umówiliśmy się na wieczór. Szczerze mówiąc to też od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie myśl o motorze lub skuterze, chociaż nigdy nie prowadziłem, ani nawet nie lubiłem tego rodzaju pojazdów. Nie było to moje zmartwienie na teraz, więc ruszyłem przed siebie i chwilę później podszedł do mnie 5 czy 10 gość proponujący czyszczenie butów. Jak zwykle odmówiłem, bo raz sam sobie potrafię wyczyścić buty, dwa jakoś to mi się wydaje nieodpowiednie dawać komuś buty do czyszczenia. Gość jednak nalegał, złapał mnie za kostkę, wpuścił trochę kleju w rozerwanego buta i go naprawił. Następnie pokazał, że wyczyści za 50000 dongów (ok.7zl), ale powtórzyłem, że nie trzeba.
-ok, 20000 (ok.3zl), proszę. Powiedział i zrobił minę jak kot ze Shreka, a ja dałem się mu namówić. Serio wyglądał jakby od tego zależał jego obiad dzisiaj. Kazał mi zdjąć buta, a nogę położyć na starym klapku, a sam zaczął zaszywać i zaklejać wszystkie dziury (moje buty były już dosyć znoszone w podróży), podkleił jakiś kawałek gumy na pięcie i wypastował tak, że but po wszystkim wyglądał jak nowy. W międzyczasie pojawił się jego drugi koleżka, który już zajmował się drugim butem, a później trzeci i czwarty, którzy zagadywali. Skąd jesteś? Na jak długo? Lubisz Wietnam? Normalnie przyjaciele od dziecka ;) Kończąc z moimi butami, młody gość, który dołączył później na telefonie wystukał 600. Pytam się czy to jego numer telefonu, a on mówi że nie, to cena! Mówię mu, że nie sądzę, że z gościem obok umówiłem się na 20000, a nie na 600000 (ok.90zl). Patrzę na biednego gościa, którego chwilę wcześniej było mi szkoda, ale on już nie mówi po angielsku! Pokazuje tylko rękami, że 20000 to tylko za czyszczenie. Pytam więc kto mu kazał naprawiać buty i oznajmiam, że na pewno mu takich pieniędzy nie zapłacę. Wtrąca się młody po lewej i zachwala robotę jeszcze raz kończąc mega denerwującym"weri weri czip" (bardzo, bardzo tanio). Mówię mu, że może dla niego i żeby zamknął twarz, bo nie z nim rozmawiałem na początku o cenie. Czwórka jednak staje coraz bliżej mnie w małej uliczce, trzymając w rękach długie szpikulce, którymi chwilę wcześniej bez problemu przebijali buty, żeby przewlec grube nici. Sytuacja stała się nie ciekawa, zacząłem sięgać do kieszonki i... psia mać! Zostawiłem gaz w drugich spodniach. Dyskutowałem jeszcze dłuższą chwilę, ale widziałem, że za wiele nie wskuram, ostatecznie odszedłem biedniejszy o 200000 (ok.30zl)! Na tyle wytargowałem cenę usługi, której nie zamawiałem, a ile prawdopodobnie kosztują tu nowe buty :/ Nie ukrywam, że odchodząc czułem oprócz złości też wstyd, że po prawie już 3 miesiącach w podróży straciłem czujność i dałem zrobić w konia jak początkujący turysta. Następnym razem będę ostrożniejszy. Poszedłem naprawić telefon, w moich starych, nowych butach i przynajmniej za to mnie nie skroili. Wróciłem do hostelu, w którym zapomniałem o wcześniejszej wpadce, bo na wejściu zawsze czeka pracownik, żeby otworzyć i przytrzymać drzwi, wszędzie ktoś coś sprząta, uśmiecha się i przypomina o darmowym piwie, w barze na dachu między 19:30, a 20:30. Wszystko za 15zl ze śniadaniem! Oddałem ciuchy do prania (zazwyczaj piorę w ręku, ale tu jest taniej dać je do prania niż kupić proszek) i siadłem znowu do bloga. Kiedy już się zmęczyłem pisaniem zrobiłem sobie drzemkę, z której wybudziło mnie pukanie do drzwi. Pracownik hostelu przyszedł powiedzieć, że na dole czekają znajomi. Zszedłem na dół i zobaczyłem Antona, który trzymał w ręku kluczyki od skutera. Brazylijczyk, który kimał z nimi u ludzi z couchsurfingu kupił motor i jechał z Romanem, a ja dosiadłem się na skuter z Antonem i z Olgą. Zapytałem Antona czy możemy tak zrobić, a on tylko odparł, że to Wietnam :) Pojeździliśmy po całym HaNoi, byliśmy we francuskiej dzielnicy zobaczyć wpływ Francuzów na architekturę w swojej byłej kolonii, później przejechaliśmy obok mauzoleum Ho Chi Mina okrążając dwa jeziora znajdujące się niedaleko. Skończyliśmy na kawie u ich hostów z couchsurfingu, a ok 24 Anton odwiózł mnie do hostelu. Oni z Romanem wybierali się do Ha Long City następnego dnia, a mi zaproponowali, żebym dołączył do ich mieszkania. Musiałem w niedzielę zostać w mieście, bo już byłem coraz bardziej nakręcony na motor, więc powiedziałem, żeby się odezwali jak wrócą. Freestyle trwa, nie wiem gdzie mnie dalej poniesie :)

czwartek, 5 lutego 2015

DZIEN 70 - BARTOSZ. CZLOWIEK, KTORY ZOSTAL PAPIEZEM

Po przebudzeniu od razu ruszylem przez miasto. Nawet nie lapalem stopa, ale jak zwykle moj wielki plecak i przytroczona do niego wedka przyciagaly uwage. Jeden z przejezdzajacych gosci zaoferowal, ze podrzuci mnie na motorze na koniec miasta. Wiedzialem, ze w Azji sie w ten sposob zarabia, ale gosc powiedzial, ze i tak jedzie w ta strone do pracy i nie chce pieniedzy. Zaczelo sie latwo, wysadzil mnie prawie na koncu miasteczka, a ja przeszedlem nastepne 3km z buta. Wlasnie mijal mnie starszy gosc, nie mowiacy po angielsku, ale z gestow wyczytalem, ze pyta gdzie ide. Powiedzialem, ze na granice, a on zaaferowany zaczal pokazywac, ze to nie w te strone i zatrzymywac przejezdzajace motory. Pomyslalem o skrzyzowaniu, ktore jakis czas temu minalem, pewnie tam popelnilem blad. Gosc zlapal mi stopa i ruszylem ucieszony w druga strone, kiedy jednak minelismy owe skrzyzowanie usmiech zaczal znikac z mojej twarzy. Bylem prawie pewny co sie swieci i mialem racje, gosc zawiozl mnie z powrotem do centrum, na autobus! Nie bede kolejny raz opisywal jak sie czulem, bo to ostatnio sytuacja, ktora powtarza sie ktorys raz i dobrze to znacie. Nic mnie nie wkurza jak czlowiek, ktory probuje mi na sile pomoc. Tym razem jednak zlosc przeszla szybko, przypomnialem sobie, ze gdyby nie wczesniejsze tego typu sytuacje nie poznalbym moich chinskich znajomych (spedzilismy razem tylko dwa dni, a ja ciagle mysle zeby napisac "przyjaciol"). Kawalek za miastem zlapalem pierwszego stopa, potem drugiego, trzeciego... Mimo, ze do przejechania mialem 200 czy 300km to zaliczylem mnostwo podwozek, jako ze droga prowadzila przez gorskie wioski i ludzie raczej poruszali sie od jednej do drugiej, nie robiac wielkich skokow. Ja podziwialem gorski krajobraz i wijaca sie w dole rzeke.
         Jeden ze stopow zaprowadzil mnie do malego miasteczka, ktore musialem przejsc na pieszo. Nie bylo duze wiec poszlo szybko, po drodze zatrzymujac sie na porcje makaronu z miesem i warzywami. Widac bylo, ze nikt nie odwiedza tej malej miesciny, bo chociaz wszedzie w Chinach biala twarz wzbudza sensacje to tu czulem sie jak papiez siedzacy w papamobile i pozdrawiajacy gestem dloni kazdego mijanego przechodnia. Nie bylo tam osoby, ktora szczerze by sie nie usmiechnela, nie pozdrowila w jakis sposob, albo przynajmniej jak dzieci nie wystraszyla sie tego dziwnego przybysza z innej planety :) Za miastem kontynuowalem podroz, a od jednej z rodzin dostalem na droge paczke chrupek i nieznany mi wielki owoc, ktore byly moim prowiantem, az do wieczora. Kiedy z tej pieknej trasy wskoczylem na autostrade, ktorej 80km bylo ostatnim odcinkiem przed granica, po 15minutach zatrzymal sie bus, kobieta jednak chciala pieniedzy, a ja nie chcialem jej placic, wysadzila mnie wiec po 1km, a ja zalowalem troche, ze sie nie targowalem, moglem pewnie dojechac za kilka groszy. Zalowalem jednak tylko dwie minuty, bo zaraz mialem darmowego stopa, wiedzialem juz, ze uda mi sie dzis przekroczyc granice i w ten sposob zakoncze 4 tygodniowa przygode w Chinach :)
        Granice przekroczylem w Hekou, a miasto po stronie Wietnamskiej nazywalo sie Lao Cai, od razu na przywitanie zrobil mnie w ciula gosc wymieniajacy pieniadze, ale wymienialem tylko 60 jankow i na jego kursie stracilem jakies 4zl, jeszcze przezyje. Ten sam gosc proponowal mi, ze zawiezie mnie skuterem na dworzec i pomoze kupic bilet do HaNoi (bylo juz ciemno i nie myslalem o nocnym autostopie w Wietnamie) za 25 dolarow. Nie zgodzilem sie i pomyslalem, ze za taka cene wole spac gdzies w namiocie i pojechac stopem do stolicy nastepnego dnia. Stojac w kolejce do odprawy wcinalem wielki, niezidentyfikowany owoc, ktory dostalem od wczesniej spotkanej rodziny i bylem dzieki temu po raz kolejny wielka atrakcja dla miejscowych pokazujacych mnie palcami i smiejacych sie okrutnie. Zastanawialem sie czy moze powinienem go wczesniej ugotowac czy co?. W pewnej chwili podszedl do mnie mlody Wietnamczyk i powiedzial, ze on zawiezie mnie na dworzec za darmo i zalatwi bilet za 12 dolarow! Spojrzalem na niego podejrzliwie, objalem jednak ramieniem jak starego kumpla i zapytalem: dlaczego jestes takim dobrym czlowiekiem i chcialbys pomoc mi za darmo? Rozesmial sie bo zrozumial, ze nie do konca mu wierze i powiedzial, ze po prostu dzis juz zarobil na glupich turystach i chce zwyczajnie pomoc. Rozwalila mnie ta szczerosc i postanowilem zaryzykowac. 12 dolarow za miejsce lezace w autobusie do stolicy nie wydawalo sie wygorowana cena, pojechalismy  na dworzec i zalatwil mi bilet za 10! Powiedzialem, ze za ta pomoc nalezy mu sie podziekowanie i zapraszam na jakas tania szamke. Zaprowadzil nas do malej knajpki prowadzonej przez dwie sympatyczne wietnamki i zamowilismy ryz, rybe i warzywa, a moj nowy kolezka nauczyl mnie kilkunastu najbardziej potrzebnych slow po wietnamsku i napisal list autostopowicza (taki sam jakim poslugiwalem sie w Chinach) bo byc moze ze stolicy bede jezdzil stopem. Jedzenie bylo pyszne, szczegolnie ryba w kwasnej kapuscie, ktora smakowala prawie tak dobrze jak bigos mojej mamy :) a dziewczyny, ktore prowadzily knajpe poprosily o kilka fotek ze mna. Po duzej sesji jaka odbylismy powiedzialy, ze pierwszy obiad w Wietnamie jest na koszt firmy i ze generalnie witaja w swoim kraju :) Czekajac na autobus wypilismy jeszcze zielona, wietnamska herbate, ktora byla tak gorzka i mocna, ze myslalem, ze juz dzis nie zasne. Cuong, w tym czasie zapalil tyton z bambusowego bonga jakie sa tu bardzo popularne. Przyznam, ze korcilo mnie zeby sprobowac i w ogole ostatnio mam ochote na papierosa, ktorych nie pale juz prawie pol roku, poki co sie trzymam. Podjechal autobus, podziekowalem Cuongowi za pomoc i pozegnalismy sie na dworcu. W autobusie mialem miejsce lezace, ale... eh bylo jeszcze mniejsze niz w Chinach, nie moglem za bardzo lezec, bardziej pol lezec, pol siedziec po turecku. Jak tak dalej pojdzie i miejsca bede sie kurczyc z kazdym kolejnym krajem to, gdzies w Tajlandii autobusem pojada tylko moje buty ;) Przezylem jednak te 4 godziny i nawet troche pospalem w pozycji pomiedzy embrionalna, a kwiatem lotosu, bo za oknem ciemno, wiec nie bylo co podziwiac.
        Wysiadlem, gdzies w HaNoi i od razu do gardla rzucilo mi sie kilku pomocnikow, oferujacych podwozke do centrum. Nie chcialem skorzystac bo w pamieci mialem pomocnikow z Lao Cai i Cuonga, ktory powiedzial, ze "pomocnicy" kroja glupich turystow jak sie da. Mialem ulice i nazwe dzielnicy, gdzie znajdowal sie hostel wiec postanowilem urzadzic sobie nocny spacer po miescie i sam ja odnalezc, po drodze pytajac spotkanych ludzi o kierunek. Z tym nie bylo problemu, jako ze w HaNoi cala dobe mozna spotkac ludzi na ulicy i poza "pomocnikami" jest tez wielu usmiechnietych i przyjaznie nastawionych do przyjezdnych ludzi. Klimat HaNoi noca wydal mi sie bardzo przyjemny i generalnie mialem dobry humor i duze oczekiwania co do nastepnego na mojej drodze kraju. Po 1,5 godzinnym spacerze odnalazlem swoj hostel, zamkniety na glucho wielka metalowa krata :/ na szczescie obok byl inny- CENTRAL BACKPACKERS HOSTEL, ktory okazal sie najlepszym, w jakim mialem okazje przebywac, ale o tym pozniej, teraz pora spac.

DZIEN 69 - FABRYKA HERBATY

Rano byla lekka tragedia, ale tylko chwilowa. Kiedy zebralismy sie w 5 na hotelowym korytarzu natychmiast wjechal lepszy humor. Ogarnelismy sie w miare szybko i postanowilismy skoczyc na sniadanie. Po drodze wskoczylismy sie przywitac do herbaciarni i umowilismy sie na spotkanie po sniadaniu. Wszamalismy po misce ryzu z owsianka na slodko i ryzu z owocami w bambusie - sniadanie pierwsza klasa! Kubek swojej ukochanej kawy wypilem jeszcze w hotelu wiec latwiej przyszlo mi picie herbaty po sniadaniu. Usiedlismy na rundke przy stoliku w herbaciarni, a pozniej pojechalismy z wlascicielem na wycieczke. Na poczatek odwiedzilismy jego szklarnie, w ktorej rosly dodatki do herbaty, a pozniej ruszylismy w gory, gdzie zobaczylismy plantacje herbaty oraz jego wielka fabryke. Tam moglismy zobaczyc starsze kobiety siedzace na zewnatrz, przy wielkim stole i segregujace liscie nadajace sie do parzenia, a w srodku cala ekipe ludzi i pomieszczenia, w ktorych herbata byla suszona i pakowana. Nie obylo sie tez bez standardowej ceremonii i picia herbaty, a na koniec podpisalismy specjalne kartki z nazwa fabryki i zapakowalismy po duzej paczce herbaty, ktora po wyschnieciu wlasciciel obiecal nam wyslac jako prezent. Po wizycie pozegnalismy wlasciciela, ktoremu podziekowalem za pokazanie starej chinskiej tradycji i szczerze przyznalem, ze bylo to najlepsze miejsce jakie w Chinach widzialem. On wrocil do swojej herbaciarni, a my pojechalismy do Xishuangbanny, gdzie mialem rozdzielic sie z moimi znajomymi, nalegali jednak zebym zostal z nimi jeszcze na obiad, bo bedzie to tez cos tradycyjnego. Zabralismy po drodze kobiete, ktora kierowca tez znal bardzo dobrze i ruszylismy do malej, w ogole nie turystycznej dzielnicy, gdzie czekal na nas suto zastawiony stol. Wszystkie potrawy byly przygotowane wedlug przepisow ludu Dai , zamieszkujacego te tereny. Przed posilkiem kazdy dokladnie umyl rece, bo jak nakazywala tradycja jedlismy ryz golymi rekami. Wielokolorowe, zdobione ubrania ludu Dai pieknie komponowaly sie z gorskim krajobrazem, ktory podziwialismy z tarasu naszej restauracji. W trakcie jedzenia zaczalem rozmyslac nad moim planem, moja wiza wygasala w ciagu kilku dni, ja spedzilem w Yunnan najlepsze dni z calego pobytu w Chinach i nie chcialem, zeby jakis przypadek to zepsul. Powiedzialem, ze jednak nie zostaje w Xishuangbannie dzien dluzej i zabiore sie z nimi w kierunku Kunming, a po drodze wyskocze i udam sie stopem w kierunku granicy z Wietnamem. Moi znajomi ucieszyli sie bardzo i zapewnili, ze nie maja z tym zadnego problemu. Zajechalismy jeszcze na poczte, gdzie wyslalem kilka pocztowek, a popoludniu ruszylismy w droge. Kilka nastepnych godzin spedzilismy na gadaniu, a wieczorem zjedlismy juz na prawde ostatni posilek, podczas ktorego oprocz tradycyjnego miesa z grilla dalem sie namowic na zjedzenie kurzej lapki :) byl to kolejny przypadek jedzenia, ktorego sprobowalem z ciekawosci, a takze szacunku do lokalnej tradycji, ale moim nowym przysmakiem nie zostal.
    W koncu przyszedl czas pozegnania, podziekowalem wszystkim za swietne dwa dni spedzone razem, wymienilismy kontakty, a ja tazke posluchalem jak martwia sie tym, ze ja bede dzis spal w namiocie. Przypomnialem im, ze podrozuje w ten sposob od ponad 2 miesiecy i  na pewno nic mi sie nie stanie. Obiecalem tez odezwac sie z Wietnamu, po czym ruszylem szukac miejsca na nocleg (bylo juz ciemno), a oni odjechali w strone Kunming. Ja dlugo nie szukalem, wdrapalem sie na gorke niedaleko i rozbilem swoj namiot w krzakach, praktycznie w miescie. Jutro rusze w strone granicy!

wtorek, 3 lutego 2015

DZIEŃ 68 - NAJLEPSZY AUTOSTOP W CHINACH

Rano wstałem w lepszym humorze. Zwinąłem namiot, zjadłem puszkę owsianki z kukurydzą w słodkim sosie. W międzyczasie pogadałem na migi z Chińczykiem, który akurat przechodził obok i nie mógł się nadziwić, że spałem w namiocie, w tak dziwnym miejscu. Byłem cierpliwy i uśmiechnięty, co chyba oznaczało, że kiepskie dni już za mną, oby. Stanąłem przy wjeździe na autostradę i zacząłem łapać, a po 10minutach siedziałem już wygodnie w aucie. Czwórka wykładowców turystyki, a w dodatku dwójka mówiąca po angielsku! No to teraz się w końcu nagadam! Niestety moi towarzysze podróży nie należeli do gaduł i nawet między sobą nie zamienili zbyt wielu słów. Myślałem, że od wykładowców turystyki dostanę tony informacji na temat miejsc, gdzie byłem i gdzie być dopiero zamierzam, ale się przeliczyłem. Poza dobrą podwózką wiele o nich powiedzieć nie mogę. Wysadzili mnie na stacji, gdzie chyba pierwszy raz w tym roku poczułem (wczesne co prawda) lato! Gęba uśmiechnięta, zamiast łapać poszedłem się ogarnąć, a później zamówiłem pierożki z mięsem i zrobiłem sobie kawę. Kiedy na tacce zostały dwa małe pierożki zacząłem iść w stronę wyjazdu ze stacji. Inny niż zwykle smak pierogów nasuwał pytania, o to co się w nich znajduje. W tym samym momencie po asfalcie przebiegł spory szczur. Uznam to żarcik panie Boże, choć przyznać trzeba, że niezbyt smaczny. Długo nad tym się jednak nie zastanawiałem, bo chwilę później jechałem już dalej. Mój kierowca, prowadzący interesy w Puer, gdzie właśnie jechał, mówił nieźle po angielsku, chociaż on był innego zdania. Dzięki temu poznałem też, choć tylko przez telefon, jego żonę, prawniczkę mówiącą z czystym brytyjskim akcentem. Przez następne 2 godziny prowadziliśmy konferencje, a ja wcinałem słodycze i orzechy, których dostałem całą torbę. Na koniec ustaliliśmy, że najlepiej dla mnie będzie wysiąść na stacji przed Puer, gdzie się też pożegnaliśmy. Utknąłem co prawda na tej stacji na 1,5h i nawet zacząłem wątpić czy dziś dojadę do Xishuangbanny, ale zachowałem dobry humor i powtarzałem sobie "everything is good for something". W końcu zabrałem się z dwoma gośćmi, którzy jechali tylko do Peur. Na obwodnicę tego miasta dojechać mogłem już 1,5h wcześniej, bez kombinacji, ale kto mógł wiedzieć, że utknę na stacji. Los chciał jednak, że dwóch gości jechało kawałek za miasto i wysadzili mnie mniej więcej w momencie, kiedy z tego miasta wyjeżdżał mój najlepszy autostop w Chinach. Przypadek? Nie sądzę :P Tak więc chwilę później zatrzymał się nowy, terenowy jeep, a z niego wyskoczył mały Chińczyk z aparatem. Kolejne selfie i kolejny typowy Chińczyk, pomyślałem. W środku 4 młodych ludzi, jeden gość trochę mówił po angielsku, dwóch wcale, a biegle, jak na chińskie warunki mówiła młoda dziewczyna, obok której usiadłem, a która okazała się tłumaczem na resztę naszej wspólnej podróży. Rozmowa kleiła się świetnie od początku i w pewnym momencie zacząłem im opowiadać o moich noclegach w podróży. Zapytali mnie ile zapłaciłem najmniej za hostel, więc opowiedziałem im całą historie z Xi'an gdzie płaciłem 5 janków (2,5zl) za sofe w salonie.
-myślisz, że znajdziesz gdzieś jeszcze tańszy nocleg?
-nie, to raczej niemożliwe, nawet w południowo-wschodniej Azji zapłacę więcej.


I wtedy zaproponowali mi pomoc w pobiciu mojego rekordu. Zaproponowali mi nocleg w hotelu, w którym zatrzymują się oni, z wyżywieniem za 1 janka (50gr) :)
Wyszło na to, że w Xishuangbannie zatrzymaliśmy się tylko na 5minut po napoje, ale zrobiliśmy niezłą rundę dookoła dzięki czemu czułem, że kawałek jej zobaczyłem. Później pojechaliśmy w góry, do Menghai, gdzie znajomy naszego kierowcy prowadził herbaciany bar. Wszystkie półki zastawione ozdobnie pakowaną herbatą, której cena dochodziła do 2tysiecy złotych za paczkę! Siedliśmy przy niskim stoliku, gdzie młoda kobieta zaprezentowała nam umiejętności w tradycyjnym parzeniu herbaty. Właściciel wybrał dobry gatunek, a kobieta wrzuciła garstkę na porcelanowe sitko, które następnie powędrowało na porcelanowy pojemnik. Woda o odpowiedniej temperaturze została przelana przez sitko, a zaparzona herbata rozlana do miniaturowych szklanek. Pierwsza herbata została jednak wylana na szczęście, nigdy się jej nie pije. Po raz kolejny przez porcelanowe sitko pani przelała gorącą wodę i ta herbata wlana do naszych miniaturowych szklanek i podana metalowymi szczypcami mogła być przez nas wypita. Herbaty było na dwa małe łyki, ale kiedy odstawiałem szklankę pani nalewała już kolejną porcję, a kiedy herbata się kończyła parzyła następną. Kiedy pierwszy raz widziałem ceremonię parzenia herbaty byłem nią za mocno zainteresowany i nie robiłem żadnych zdjęć. Następnego dnia widzieliśmy właściciela, który robił to samo i nawet nagrałem cały rytuał, kiedyś to może gdzieś tu wrzucę. Póki co mam poważny niedobór czasu i dlatego blog wygląda wciąż ubogo (jeżeli chodzi o materiały, bo treści staram się nie pomijać, a szatę graficzną poprawił mój serdeczny ziom Tomek, któremu jeszcze raz przesyłam wielkie dzięki!).
Po herbacie przyszedł czas na jedzenie. Pojechaliśmy do małej knajpki, gdzie na pewno żaden turysta nigdy nie trafi, schowanej w małej uliczce, między odrapanymi kamienicami. Na stół powędrował kurczak i ryba z grilla, warzywa i ryż, a gospodarz co chwilę polewał bajdziu z manierki. Chociaż kilka razy piłem ten trunek w Chinach, to pierwszy raz porządnie się nim spiłem. Biesiada była jednak długa, a rozmowy bardzo ciekawe, tym bardziej, że dla nowych znajomych stałem się bliski i nie traktowali mnie jak większość Chińczyków traktuje turystów. Czułem się jakbym siedział ze starymi znajomymi, oblewając urodziny jednego z nich :) dzień skończył się późno, a ja obudziłem się w hotelowym łóżku, w środku nocy, szukając w barku obok mineralnej...

niedziela, 1 lutego 2015

DZIEŃ 67 - WIETNAM NA HORYZONCIE

Myślałem, że będę miał jakieś problemy ze snem po wczorajszych emocjach, ale spałem jak dziecko. Wstałem z wyra i postanowiłem nie siedzieć na tyłku, żeby za dużo o tym nie myśleć. W pierwszej kolejności spakowałem plecak i wymeldowując się zostawiłem go na trochę w recepcji. Sam poszedłem odebrać paszport do ambasady i po pół godziny oglądałem wizę kolejnego kraju, do którego zaprowadzi mnie moja podróż. W drodze powrotnej szybki street food w postaci kury w płatkach kukurydzianych i podsmażanych ziemniaków z chili i szczypiorkiem. Zabrałem plecak z hostelu i stanąłem na tej samej ruchliwej ulicy, na której kilka dni wcześniej łapałem stopa w góry. Po przeciwnej stronie ulicy nie szło jednak tak dobrze i po 2 godzinach zrezygnowałem. Chyba po wczorajszym opadło troche moje morale i się zwyczajnie poddałem. Poszedłem na dworzec kolejowy, przeszedłem przez wykrywacze metalu i kontrolę, ale gdy zobaczyłem kolejki do kas odechciało mi się znowu. Wyszedłem i ruszyłem w kierunku dworca autobusowego, gdzie z kolei nikt nie mówił po angielsku. Snułem się po mieście jak zjawa i sam nie wiedziałem czego chcę. W końcu wróciłem na ruchliwą ulicę i postanowiłem spróbować jeszcze raz. Druga próba od pierwszej lepsza nie była więc po jakimś czasie wszedłem na wiadukt i powiedziałem sobie, że chociaż na pieszo to wyjdę dziś przynajmniej za miasto. Powoli poruszający się punkt na mapie w telefonie i hektar drogi jaki został mi do wyjścia z miasta szczerze zniechęcały, ale szedłem. W końcu zatrzymał się młody Chińczyk w wypasionym terenowym aucie, policjant z trzy letnim stażem pracy. Chyba się powodzi chińskiej policji, ale nie dopytywałem. Daleko nie mógł mnie podwieźć, ale przynajmniej zostawił mnie na autostradzie na końcu miasta, przy okazji zapewniając, że jeżeli kiedyś będę chciał zamieszkać w Kunming to ogarnie mi pracę w kawiarni znajomego Amerykanina. Teraz już z górki pomyślałem. Po 15minutach zatrzymuje się auto, a w środku dwóch kolesi w średnim wieku. Oni po angielsku nic, ja po chińsku dalej nic, ale nazwę miejscowości zrozumieli. Kawałek dalej zjeżdżamy z autostrady, a ja powtarzam tylko nazwę miejscowości i pokazuje na znak, że chcę jechać prosto. Gość gestem mnie uspokaja, więc zrozumiałem, że po prostu nie chce jechać autostradą. 5km od autostrady, po kolejnym zakręcie w mieście widzę w oddali budynek dworca i zaciskam pięści. Kiedy gość wjeżdża na parking i z uśmiechem mówi "busz" myślę tylko o tym żeby mu przywalić w cymbał. Czy jeżeli chciałbym jechać autobusem to wychodziłbym na koniec miasta na autostradę? Co jest z wami nie tak? Słowo, gdybym miał przy sobie 1,5mld sztuk amunicji to by się żaden nie ostał. Zagotowany do granic, drugi dzień z rzędu idę z 18kg plecakiem przez całe miasto, żeby znowu być na autostradzie. Dziś też idzie kiepsko, bo znowu mam minę niezbyt przyjazną i nawet mnie nie dziwi, że się nikt nie chce zatrzymać. W końcu zlitowała się rodzinka i podrzuciła kilkadziesiąt kilometrów. Na miejscu było już dosyć ciemno, ale postanowiłem jeszcze spróbować coś złapać. Szczęście tym razem dopisało i zatrzymał się kierowca ciężarówki. Śmiał się okrutnie kiedy zobaczył mój list i dowiedział się, że nie mówiąc po chińsku przejechałem tu już taki kawał na stopa. Mnie już nic nie ruszało i nawet cieszyłem się, że nie pogadamy bo musiałem trochę ochłonąć. Też daleko nie ujechaliśmy, bo tylko do Yuxi, więc pobiłem swój rekord w najsłabszym pokonanym dystansie jednego dnia. Od odebrania wizy o godzinie 10 przejechałem bagatela 100km! W Yuxi chciałem szukać miejsca do rozbicia namiotu, ale kierowca zatrzymał się na parkingu, gdzie spotkaliśmy jego kolegów. Zabrali mnie jeszcze na dużą kolację, zaopatrzyli w prowiant w puszce i wodę i dopiero pozwolili spokojnie odejść :) ja pomaszerowałem kawałek przez miasto i zaraz za ostatnimi domami, między autostradą, a torami kolejowymi rozbiłem namiot. Nie miałem siły szukać lepszego miejsca, ani też ochoty. Chciałem tylko pójść spać i zapomnieć na zawsze o ostatnich dwóch dniach.

DZIEŃ 66 - WSZYSTKO DO NAS WRACA 2

Dzień zaczął się idealnie. Wstałem wcześnie na kawę, wyspany i uśmiechnięty po miłym weekendzie w górach. Ludzie w hostelu, którzy zazwyczaj spali do 11 wstali mnie pożegnać, a po wyjściu na zewnątrz przywitało mnie czyste, błękitne niebo, słońce i temperatura bliska 0 stopni, w której przemaszerowałem przez miasto. Chociaż byłem ponad 20km od góry, którą wczoraj obserwowałem z jej podnóża, to dopiero dziś mogłem ją podziwiać w pełnej okazałości. Pierwszy dzień ładnej pogody, z okazji mojego wyjazdu. Dziś zdecydowałbym się wejść na górę, ale będąc już na końcu miasta nie miałem zamiaru po raz drugi przedzierać się do pod bramę parku narodowego. Zacząłem łapać stopa, niestety po 5 minutach dostałem bagaż w postaci Chińczyka, który nie mówił po angielsku, ale uśmiechnięty proponował gestami, że możemy łapać razem (skąd ja to znam?). Uciekłem w cholerę machając na pożegnanie. Poczekałem, aż koleżka złapał podwózkę, po czym sam znalazłem transport na 200km, do znanego mi Dali. W tą pogodę górskie drogi jeszcze bardziej mnie hipnotyzowały, uwielbiam góry od czasu obozów sportowych w szkole średniej. Żałowałem tylko, że nie pojadę do Shangri La, chociaż kilka osób powiedziało mi, że to już nie jest tak miłe i spokojne miejsce od kiedy wybudowali autostradę do tej miejscowości. Moja "ukochana" turystyka, która potrafi zniszczyć każde ciekawe miejsce i zrobić z niego pusty, napompowany balon. Dodatkowo kierowca, z którym akurat jechałem powiedział, że Shangri La nazywała się inaczej kilka lat temu, a nazwę zmieniła właśnie po to, żeby przyciągnąć naiwnych turystów. Shangri La to fikcyjne miejsce stworzone na potrzebę książki Jamesa Hiltona Zaginiony horyzont i miało być idealną doliną ukrytą pośród gór, gdzie ludzie żyją długo i szczęśliwie. Od czasu wydania książki w 1933 roku wiele miejscowości uzurpowało sobie prawo do tej nazwy. Po tej historii zupełnie mi przeszła chęć jechania tam i byłem pewny, że znajdę swoje Shangri La jeszcze nie raz, gdzieś w świecie.
. Tak sobie przyjemnie ten dzień leciał, aż zjechaliśmy przed Dali z autostrady. Mówię, że tu wysiądę, ale kierowca powiedział, że to jeszcze nie tutaj, myślałem, że wyrzuci mnie po drugiej stronie miasta, na kolejnym zjeździe z autostrady. Niestety, kierowca miał misję, żeby udzielić mi pomocy, o którą go nie prosiłem i zawiózł mnie w samo centrum obok dworca. Ciężko mi było się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć, ale udało się. Wysiliłem się na delikatny uśmiech i podziękowałem. Zacząłem dreptać w kierunku wyjścia z miasta po drodze klnąc jak szewc i przybierając taką minę, że Chińczycy zwykle krzyczący za mną "hello" z każdej strony zacinali się na "h...". Nie mogłem uwierzyć. Skoro jedziesz baranie i widzisz gościa na końcu miasta łapiącego stopa, który pyta się o podwózkę do Kunming, to co zmienia się po tym, kiedy zawieziesz go do połowy? Dlaczego nagle ma chcieć jechać autobusem? Czy z Tobą jest wszystko ok? Szczerze przyznam, że nie potrafiłem zachować w tej sytuacji spokoju, bo wiedziałem już, że tracąc dwie godziny na wyjście z miasta nie wyrobię się dziś do ambasady. Nie myslalem wtedy, że jeżeli odbiorę paszport następnego dnia też nikomu się krzywda nie stanie. Gotowało się we mnie, mój plecak był cięższy, pogoda gorsza, a buty mniej wygodne. Po wyjściu z miasta też nie lepiej, 1,5godziny łapania bez skutku. Nic dziwnego, sam bym nie zabrał gościa z moją miną w tej chwili. W końcu jednak się udało i dwóch gości się zatrzymało, i nawet jechali do samego Kunming! Niestety tym razem opowieść, o tym ile objechałem Chin za darmo zamiast uśmiechu połączonego z podziwem wywołała pytanie o pieniądze i zapłatę. Kiedy powiedziałem, że nie mam powiedzieli, że jednak nie jadą do Kunming. Chociaż też mnie trochę wkurzyli to i tak mniej niż poprzednik bo wysadzili mnie przynajmniej w dużo lepszym miejscu. Po 10minutach zatrzymała się ciężarówka z młodym małżeństwem. Jechali do samego Kunming i zgodzili się mnie zabrać, babeczka wskoczyła na wyrko ustępując mi miejsca na fotelu. Odetchnąłem bo wiedziałem, że dotrę dziś do miasta, chociaż paszport odbiorę dopiero jutro. Jechaliśmy tak sobie skubiąc słonecznik kiedy nagle trafiliśmy na korek. Nie był to powolnie przesuwający się korek tylko zator, jak ustaliśmy tak nie ruszyliśmy przez następne kilka minut. Coś musiało się stać, powiedziałem, że pójdę to sprawdzić. Korek ciągnął się dobry kilometr, a na jego końcu dosłownie mnie zamurowało: auto, w którym siedziałem przed godziną, a z którego wysiadłem bo nie miałem pieniędzy stało mocno uszkodzone. Wgniecenia na dachu i bokach wskazywały, że auto dachowało. Nigdzie nie widziałem kierowcy i pasażera, nie życzyłem im źle i mam nadzieję, że nic poważnego się im nie stało. W ciężkim szoku wracałem do ciężarówki, ale zamiast w niej usiadłem na poboczu. Zdjąłem buty, żeby dać odpocząć nogom i zamyśliłem się trochę. Policja puściła auta po dobrej godzinie, a ja ze względu na braki językowe nie potrafiłem wytłumaczyć parze z ciężarówki dlaczego jestem taki przygaszony. Gapiłem się w szybę, aż do Anning, w którym postój miała para. Anning to już praktycznie Kunming, wskoczyłem w autobus za 3,5zl do miasta bo na łapanie stopa nie miałem ochoty. Autobus niestety jechał na dworzec na drugim końcu miasta niż ambasada i mój hostel więc jeszcze dobre 2 godziny włóczyłem się pieszo i jeździłem autobusem miejskim zanim dotarłem na miejsce. Piszę tego posta długo po tych wydarzeniach i szczerze nie pamiętam czy coś się jeszcze szczególnego wydarzyło, ani jak poszedłem spać. Pamiętam bardzo dokładnie co poczułem widząc rozbite auto, z którego chwilę wcześniej wysiadłem. Znowu pomyślałem, że wszystko dzieje się po coś i nerwy w niczym nie pomagają, ale pewnie i tak będę mądry do następnej okazji, przy której się zagotuję.