wtorek, 3 lutego 2015

DZIEŃ 68 - NAJLEPSZY AUTOSTOP W CHINACH

Rano wstałem w lepszym humorze. Zwinąłem namiot, zjadłem puszkę owsianki z kukurydzą w słodkim sosie. W międzyczasie pogadałem na migi z Chińczykiem, który akurat przechodził obok i nie mógł się nadziwić, że spałem w namiocie, w tak dziwnym miejscu. Byłem cierpliwy i uśmiechnięty, co chyba oznaczało, że kiepskie dni już za mną, oby. Stanąłem przy wjeździe na autostradę i zacząłem łapać, a po 10minutach siedziałem już wygodnie w aucie. Czwórka wykładowców turystyki, a w dodatku dwójka mówiąca po angielsku! No to teraz się w końcu nagadam! Niestety moi towarzysze podróży nie należeli do gaduł i nawet między sobą nie zamienili zbyt wielu słów. Myślałem, że od wykładowców turystyki dostanę tony informacji na temat miejsc, gdzie byłem i gdzie być dopiero zamierzam, ale się przeliczyłem. Poza dobrą podwózką wiele o nich powiedzieć nie mogę. Wysadzili mnie na stacji, gdzie chyba pierwszy raz w tym roku poczułem (wczesne co prawda) lato! Gęba uśmiechnięta, zamiast łapać poszedłem się ogarnąć, a później zamówiłem pierożki z mięsem i zrobiłem sobie kawę. Kiedy na tacce zostały dwa małe pierożki zacząłem iść w stronę wyjazdu ze stacji. Inny niż zwykle smak pierogów nasuwał pytania, o to co się w nich znajduje. W tym samym momencie po asfalcie przebiegł spory szczur. Uznam to żarcik panie Boże, choć przyznać trzeba, że niezbyt smaczny. Długo nad tym się jednak nie zastanawiałem, bo chwilę później jechałem już dalej. Mój kierowca, prowadzący interesy w Puer, gdzie właśnie jechał, mówił nieźle po angielsku, chociaż on był innego zdania. Dzięki temu poznałem też, choć tylko przez telefon, jego żonę, prawniczkę mówiącą z czystym brytyjskim akcentem. Przez następne 2 godziny prowadziliśmy konferencje, a ja wcinałem słodycze i orzechy, których dostałem całą torbę. Na koniec ustaliliśmy, że najlepiej dla mnie będzie wysiąść na stacji przed Puer, gdzie się też pożegnaliśmy. Utknąłem co prawda na tej stacji na 1,5h i nawet zacząłem wątpić czy dziś dojadę do Xishuangbanny, ale zachowałem dobry humor i powtarzałem sobie "everything is good for something". W końcu zabrałem się z dwoma gośćmi, którzy jechali tylko do Peur. Na obwodnicę tego miasta dojechać mogłem już 1,5h wcześniej, bez kombinacji, ale kto mógł wiedzieć, że utknę na stacji. Los chciał jednak, że dwóch gości jechało kawałek za miasto i wysadzili mnie mniej więcej w momencie, kiedy z tego miasta wyjeżdżał mój najlepszy autostop w Chinach. Przypadek? Nie sądzę :P Tak więc chwilę później zatrzymał się nowy, terenowy jeep, a z niego wyskoczył mały Chińczyk z aparatem. Kolejne selfie i kolejny typowy Chińczyk, pomyślałem. W środku 4 młodych ludzi, jeden gość trochę mówił po angielsku, dwóch wcale, a biegle, jak na chińskie warunki mówiła młoda dziewczyna, obok której usiadłem, a która okazała się tłumaczem na resztę naszej wspólnej podróży. Rozmowa kleiła się świetnie od początku i w pewnym momencie zacząłem im opowiadać o moich noclegach w podróży. Zapytali mnie ile zapłaciłem najmniej za hostel, więc opowiedziałem im całą historie z Xi'an gdzie płaciłem 5 janków (2,5zl) za sofe w salonie.
-myślisz, że znajdziesz gdzieś jeszcze tańszy nocleg?
-nie, to raczej niemożliwe, nawet w południowo-wschodniej Azji zapłacę więcej.


I wtedy zaproponowali mi pomoc w pobiciu mojego rekordu. Zaproponowali mi nocleg w hotelu, w którym zatrzymują się oni, z wyżywieniem za 1 janka (50gr) :)
Wyszło na to, że w Xishuangbannie zatrzymaliśmy się tylko na 5minut po napoje, ale zrobiliśmy niezłą rundę dookoła dzięki czemu czułem, że kawałek jej zobaczyłem. Później pojechaliśmy w góry, do Menghai, gdzie znajomy naszego kierowcy prowadził herbaciany bar. Wszystkie półki zastawione ozdobnie pakowaną herbatą, której cena dochodziła do 2tysiecy złotych za paczkę! Siedliśmy przy niskim stoliku, gdzie młoda kobieta zaprezentowała nam umiejętności w tradycyjnym parzeniu herbaty. Właściciel wybrał dobry gatunek, a kobieta wrzuciła garstkę na porcelanowe sitko, które następnie powędrowało na porcelanowy pojemnik. Woda o odpowiedniej temperaturze została przelana przez sitko, a zaparzona herbata rozlana do miniaturowych szklanek. Pierwsza herbata została jednak wylana na szczęście, nigdy się jej nie pije. Po raz kolejny przez porcelanowe sitko pani przelała gorącą wodę i ta herbata wlana do naszych miniaturowych szklanek i podana metalowymi szczypcami mogła być przez nas wypita. Herbaty było na dwa małe łyki, ale kiedy odstawiałem szklankę pani nalewała już kolejną porcję, a kiedy herbata się kończyła parzyła następną. Kiedy pierwszy raz widziałem ceremonię parzenia herbaty byłem nią za mocno zainteresowany i nie robiłem żadnych zdjęć. Następnego dnia widzieliśmy właściciela, który robił to samo i nawet nagrałem cały rytuał, kiedyś to może gdzieś tu wrzucę. Póki co mam poważny niedobór czasu i dlatego blog wygląda wciąż ubogo (jeżeli chodzi o materiały, bo treści staram się nie pomijać, a szatę graficzną poprawił mój serdeczny ziom Tomek, któremu jeszcze raz przesyłam wielkie dzięki!).
Po herbacie przyszedł czas na jedzenie. Pojechaliśmy do małej knajpki, gdzie na pewno żaden turysta nigdy nie trafi, schowanej w małej uliczce, między odrapanymi kamienicami. Na stół powędrował kurczak i ryba z grilla, warzywa i ryż, a gospodarz co chwilę polewał bajdziu z manierki. Chociaż kilka razy piłem ten trunek w Chinach, to pierwszy raz porządnie się nim spiłem. Biesiada była jednak długa, a rozmowy bardzo ciekawe, tym bardziej, że dla nowych znajomych stałem się bliski i nie traktowali mnie jak większość Chińczyków traktuje turystów. Czułem się jakbym siedział ze starymi znajomymi, oblewając urodziny jednego z nich :) dzień skończył się późno, a ja obudziłem się w hotelowym łóżku, w środku nocy, szukając w barku obok mineralnej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz