środa, 10 czerwca 2015

DZIEŃ 163-164

    Wstałem rano i poszedłem na śniadanie z sąsiadem z chatki obok. Michael jest z Izraela i akurat podróżuje po Azji. Bardzo pozytywny człowiek, który przy okazji trochę mi pomógł w Pai. Wczoraj wieczorem do Pai przyjechała Kate, którą poznałem w Chinach i wysłała mi wiadomość, że chętnie się spotka, niestety aż do chwili kiedy musiałem opuścić Pai nie mogliśmy się odnaleźć. Przekazałem więc Michaelowi klucze od mojego domku i poprosiłem, żeby jej przekazał (miałem chatkę opłaconą jeszcze przez kilka dni, więc zaproponowałem żeby się rozgościła). Sam wyszedłem na drogę za Pai i po 15 minutach miałem stopa do Chiang Mai, czyli w Tajlandii też można :) Jechałem z 23-letnim policjantem, który akurat jechał odwiedzić rodzinę. Dużo opowiedział mi o tajskim prawie, znajomościach i zwyczajach. Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak relacje z akcji wymierzonych przeciwko dilerom i przemytnikom narkotyków. Chłopak był bardzo otwarty i każdy szczegół opowiadał z wielkim przejęciem, co sprawiło, że 3-godzinna podróż zleciała bardzo szybko. Podwiózł mnie nawet na sam dworzec i ściemniając, że ma tu coś do załatwienia kupił mi bilet autobusowy, żebym nie musiał jechać dalej na stopa! Ja kupiłem mu kawę, podziękowałem za okazaną pomoc, po czym pożegnaliśmy się jak starzy, dobrzy znajomi. Usiadłem na ławce i czekałem na transport do bardzo ważnego miejsca na trasie mojej wyprawy. Był już wieczór kiedy ruszyliśmy, a na miejscu byliśmy rano. Załatwiłem dwie ważne sprawy, zjadłem przepysznego kurczaka z ulicznego straganu i wsiadłem w pociąg podmiejski. Po pol godziny byłem na miejscu, stałem w ogromnej hali odlotów na międzynarodowym lotnisku w Bangkoku. Po 5,5 miesiącach w podróży dobiegała ona końca, za 17 godzin wsiąde na pokład nowoczesnego Airbusa i przez Katar polecę do Warszawy. Przez te 17 godzin myślałem o ostatnich miesiącach, o tym jak wiele ciekawych miejsc zobaczyłem i jak wielu ciekawych ludzi poznałem. Pozostawał oczywiście lekki niedosyt, bo plany były jeszcze większe, ale byłem spokojny i szczęśliwy. Po blisko pół roku zobaczę rodzinkę i znajomych, a Australia podobno nigdzie się nie wybiera więc pewnie następnym razem :) Z tego miejsca dziękuję każdej osobie, która wspierała mnie podczas podróży, czytała bloga, trzymała za mnie kciuki, czy dzieliła się dobrym słowem! Wielkie dzięki ludzie :)


DZIEŃ 141-162 RELAX, MEDYTACJA, PRACA

Rolf pojechał na południe następnego dnia, siostry L ruszyły do Laosu kilka dni później, a w międzyczasie do Pai zawitała 5 kolejnych znajomych z Chiang Mai. Dni upływają na spotkaniach ze znajomymi, relaksie w ogrodzie, pisaniu artykułów i poszukiwaniu pracy w Singapurze. Tak, to kolejny cel jaki sobie obrałem. Z krajów regionu to chyba ostatnia szansa, żeby znaleźć dobrze płatną pracę i przeczekać do stycznia na wizę do Australii. Problem w tym, że nie dostanę wizy do Singapuru na zwyczajną pracę, muszę znaleźć dobrze płatną pracę w zawodzie i wtedy na taką wizę mam szansę. Rozsyłam więc CV, gdzie się da, ale mam też świadomość, że dostanie posady trenera lub nauczyciela (w tym kierunku się wykształciłem) mając na to około miesiąca będzie trudne. Plusem jest to, że przez najbliższy miesiąc mam spokojną głowę, bo opłaciłem moją małą chatkę, a 5 minut od niej mam market z ulicznym jedzeniem, które nie kosztuje wiele, a jest po prostu przepyszne! Na śniadania chodzę 15minut spacerem do baru sałatkowego, gdzie wcinam wielką porcję witamin na cały dzień, które uzupełniam białkiem z gotowanych jajek. Jako, że jestem stałym klientem pani nalewa mi gratis kubek zimnej, zielonej herbaty. Chociaż nie znamy wspólnego języka i nie możemy porozmawiać zawsze zaprasza mnie do domowego stołu, żebym spokojnie zjadł, a jest to bar bez stolików, gdzie każdy kupuje na wynos. Wracając ze śniadania zachodzę do buddyjskiej świątyni, siadam i gapie się w złote figury na ołtarzu. Chociaż od dawna nie jestem religijny to tu znajduje niesamowity spokój i wyciszam się na resztę dnia, co ułatwia mi pracę i przynosi pomysły na pisanie. Tym zajmuje się po powrocie do ogrodu. Wysyłam pierwsze artykuły i czekam na odpowiedź, nie mam pojęcia czy przypadną do gustu i finalnie gdzieś się ukażą, ale pisanie sprawia mi coraz większą frajdę. Koło południa robię zazwyczaj krótką drzemkę, bo słońce wtedy pali tak niemiłosiernie, że nie chce mi się wystawiać nosa z chaty.
 Była jedna większa impreza, na której się stawiłem kiedy do Pai przyjechało kilku znajomych poznanych wcześniej. Poszliśmy piwkować nad rzekę w dniu moich urodzin, a później do hostelowego baru, gdzie nasza grupa się powiększyła. W końcu dwie koleżanki zaproponowały piwko w ich ulubionym barze, poszliśmy między polami, a później wzdłuż rzeki do wspomnianego miejsca. Wzięliśmy po piwku w barze i usiedliśmy na materacach rozłożonych w koło dwóch dużych ognisk. Obok przepływała leniwa rzeka, a z góry oświtlał nas wyjątkowo jasny księżyc. Po jakimś czasie tej sielanki dołączyła właścicielka guest house'u za barem - Sara, jak się okazało rasowy LADYBOY. Chwilę po Sarze dołączyło dwóch gości i jedna dziewczyna, którzy w guest housie nocowali. Zdecydowanie były to najdziwniejsze urodziny w moim życiu, a historie Sary wywracały nasze mózgi na lewą stronę. Było sporo śmiechu do czasu kiedy Sara zaoferowała nam miejsce w swoim domu zupełnie za darmo! Z rozmowy wynikło, że jej goście płacą, ale... nie pieniędzmi :P Grzecznie podziękowałem, bo miałem swoje lokum, a poza tym niedługo wyjeżdżałem, a nasz kolega, Felix z Kanady powiedział, że w sumie to szuka czegoś, ale żeby było jasne: nie będzie płacił tyłkiem za spanie :D Ostatnia kwestia oburzyła Sarę:
-serio myślisz, że oddałabym te boskie ciało dla takiego niskiego grubaska? Przecież Ty wyglądasz jak Hobbit!
Wszyscy przy stole zanosiliśmy się od śmiechu, Felix też spasował i nie kontynuował rozmowy. Zabraliśmy dziewczyny poznane wcześniej i poszliśmy bawić się dalej, Sarę i jej gości pożegnaliśmy i życzyliśmy im dobrej nocy. To były bardzo oryginalne urodziny :)
    Przez następne trzy tygodnie czas płynie spokojnie, ale wykorzystuję go na tyle, że nie czuję się jak ostatni leń, nie mam wyrzutów sumienia :) W tym czasie w Pai odbywają się dwie duże imprezy. Fool Moon Party, czyli cykliczna i całonocna impreza, odbywająca się przy pełni księżyca i Raegge Festival. Nie poszedłem jednak na żadną z nich, bo muszę w tej chwili przycisnąć pasa, żeby w razie WU mieć kasę na podróż do Singapuru :)Już jutro jadę w podróż, że tak powiem bardzo sentymentalną, ale to jutro...

DZIEN 140- PIERWSZY DZIEŃ W MOJEJ OAZIE SPOKOJU

Po tygodniu w Chiang Mai zdecydowałem się ruszyć do Pai. Ze słyszenia wiem, ze jest to małe, hipisowskie miasteczko, położone w górskiej dolinie, blisko granicy z Birma. Szukając miejsca na relaks, w pieknych okolicznosciach przyrody, powinno byc to miejsce odpowiednie. Wsiadlem w pierwszy, poranny autobus i bylem gotowy na miesieczna labe. W miedzyczasie dostalem propozycje napisania artykulow, na temat kilku miejsc, ktore odwiedzilem i dlatego tez przedluzylem wize i postanowiłem zaszyć się w górach :) Pai, dzieli od Chiang Mai 762 zakretow (nie liczylem, najbardziej rozpowszechniona tu pamiątka jest koszulka z ta informacja, ktora mozna kupic dosłownie WSZĘDZIE), które pokonaliśmy w 3,5 godziny. Sama trasa jest piekna i czas plynie blyskawicznie, wraz z każdym kolejnym zakrętem, doliną, górą, czy egzotycznym drzewem, choc dziecko obok, rzygające do reklamówki chyba nie podzielało mojego zachwytu nad otaczającą florą :)  30 minut od celu zatrzymano nas w punkcie kontrolnym, pilnowanym przez policje. Sprawdzono dowody Tajow, a mnie jako jedynego obcokrajowca poproszono o paszport. Kontrola trwala dobre 15 minut, ale bagazow nie kazali otwierac. Spotkalem sie juz, z takimi mocno uzbrojonymi jednostkami w Chinach. Tez blisko granicy i tez wtedy sprawdzali nasze dokumenty. Chwile później bylem już w Pai i miałem jasny cel: znaleźć i wynająć najtańszy pokój na miesiąc. Właściciel hostelu z Chiang Mai powiedział, że muszę liczyć się z wydatkiem 3000-4000B, uznałem ze skoro tak mówi, to znajdę coś blisko dolnej granicy jeżeli dobrze popytam. Nie przeszedłem 100m od dworca, a już zostałem zagadany przez jednego gościa. Pytal, czy szukam pokoju, a kiedy powiedzialem, ze chce wynajac na miesiac, rzucil cene 3000B. Latwo poszlo :) Bylem juz nawet w stanie dobijac targu, kiedy podeszla do mnie drobna blondynka. Powiedziala, ze slyszala nasza rozmowe i powiedziala, ze po drugiej stronie rzeki moge znalezc cos jeszcze tanszego. Odszedlem z nia na bok i poznalem trzy siostry "L" w komplecie (Lucy, Linda, Lina). Powiedzialy, ze za dzien lub dwa wyjezdzaja, ale jak chce moge rzucic u nich rzeczy i spokojnie poszukac czegos na miesiac. Kiedy rozmawialismy podszedl do nas gosc, z ktorym prawie dobilem chwile wczesniej targu i zaczal wydzierac sie na dziewczyny, uswiadamiajac je, ze nie pracuja w Tajlandii i nie powinny straszyc mu klientow. Staralem sie go uspokoic, ale na darmo, odeszlismy kawalek dalej. Wymienilismy sie kontaktami i rozdzielilismy sie. Dziewczyny szly jesc, ja postanowilem szukac pokoju. Polazilem dobra godzine i ostatecznie wynajalem maly domek, z sypialnia, lazienka i internetem za 2500B! Usiadlem na lawce w ogrodku i odpalilem komputer. Dostalem wiadomosc od Rolfa, ktorego poznalem w Chiang Mai, zdecydowal sie przyjechac do Pai na dwa dni, a ja juz przerzucalem mapy i fora, w poszukiwaniu ciekawych miejsc w okolicy.
       Kiedy dotarl na miejsce wynajelismy dwa skutery i ruszylismy za miasto, w kierunku pierwszego wodospadu. Musielismy pojechac 10km za miasto, a po drodze mijalismy kolorowe wioski pelne usmiechnietych ludzi. Kilka starszych kobiet zatrzymywalo nas i proponowalo nam ziolko na wszelkie stresy i klopoty ze snem, nie dalismy sie jednak namowic. Dotarlismy do wodospadu, z ktorego szczytu podziwiac moglismy fantastyczna panorame, a na nizszych jego poziomach bawily sie w najlepsze dzieciaki z pobliskich wiosek.



 W myslach wrocilem do czasow, kiedy mamie ciezko bylo nas zapedzic do domu z podworka. Biegalismy po dachach i drzewach, kopalismy pilke, skakalismy po kaluzach i rzucalismy kamieniami, a teraz wszystkie te wydarzenia przelecialy mi przed oczami. Co jest takiego magicznego w grach komputerowych, ze malolaty nie chca ich zamienic na bieganie po podworku? Nie wiem, osobiście ciesze się, że moich krzywych pleców nie nabylem przed telewizorem, a nawet dzieki aktywnosci troche je naprostowalem :)



 Siedzielismy kolo godziny, w tym naturalnym aqua parku, po czym ruszylismy w strone kanionu. Od razu wyprzedzilem Rolfa i jechałem chwilę sam, bo jak się okazalo wywrocil sie startujac na swoim skuterze i musiał opatrzyć rany. Mijalem akurat dwie panie i zwolnilem, zeby sie jak zwykle usmiechnac i przywitac (tego bedzie mi brakowalo po powrocie najmocniej), a one po przywitaniu zapytaly czy moge sie zatrzymac, zgodzilem sie. Zlozyly mi mniej wiecej ta sama propozycje co panie wczesniej, prezentujac z usmiechem torebki wypchane "ziolkiem nasennym". Prawo w Tajlandii przewiduje za posiadanie narkotyków karę śmierci, ale jak widać ludzie tutaj nie bardzo się tym przejmują. Za chwilę podjechał Rolf, a ja pożegnałem miłe panie, tłumacząc że sypiam dobrze i nie potrzebuję ich lekarstwa :) Nie wiem, czy był to zbieg okoliczności, czy współpraca wiejskiej ludności z Policją, ale niecały kilometr dalej zatrzymał nas patrol do kontroli. Na małej wiejskiej drodze stało 5 policjantów i zatrzymywali każdego turystę do kontroli. Na początku bardzo poważni, kiedy nic nie znaleźli zaczęli z nami żartować i nawet pozwolili zrobić sobie z nimi zdjęcie :)




Powiedzieli otwarcie, że szukają narkotyków, bo okoliczni mieszkańcy sprzedają je dla turystów. Największym zagrożeniem jest heroina, którą przemytnicy przenoszą przez góry, z Birmy na teren Tajlandii. Pogadaliśmy z nimi dobre 20 minut, po czym kontynuowaliśmy podróż do kanionu. Tam również czekał na nas piękny widok i ponad godzinny marsz stromymi jego zboczami.





     Prawie na koniec został kolejny wodospad, który powstał zaledwie kilka lat temu. Pewnego dnia rolnik z wioski leżącej niedaleko od Pai wyszedł z domu i zauważył, że w miejscu, gdzie wcześniej uprawiał ziemię, nastąpiło jej pęknięcie i rozsunięcie dwóch części. Idąc w to miejsce obserwować można ciekawe formacje skalne, które powstały w tych okolicznościach, na miejscu natomiast spotkaliśmy kilka osób zażywających kąpieli. Wskoczyłem chwilę później pod wodospad i z grupą trzech ludzi wdrapywałem się po stromych skałach, żeby skoczyć do orzeźwiającej wody. Jak sobie pomyślę ile czasu spędzamy w robocie, żeby odłożyć na głupi telewizor, żeby obejrzeć ogłupiające programy robiące nam wodę z mózgu i porównam to do takich chwil, które nic nie kosztują (bo każdy niedaleko domu ma wspaniałe miejsca i nie trzeba jechać na drugi koniec świata, żeby je znaleźć), to wydaje mi się, że trochę pobłądziliśmy. Najlepsze chwile w życiu nie są za pieniądze! Nawet jeżeli musieliśmy na nie trochę odłożyć, to właśnie to co przeżyliśmy, a nie to co posiadamy zostanie z nami na całe życie...doceniam to bardziej jako bezrobotny i bezdomny :)
     W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w małej jadłodajni na wsi i zjedliśmy mega-wypasiony obiad :) Ja zamówiłem ryż z kurczakiem i orzechami nerkowca, a na deser shake'a arbuzowego. Na pewno będę tęsknił za tajskim jedzeniem kiedy już wyjadę, tak jak teraz tęsknię za schabowym z mizerią :D Najedzeni mieliśmy znaleźć drogę w góry, gdzie z każdego miejsca w Pai i okolicach widać wielki, biały posąg Buddy. Po jakimś czasie dotarliśmy bardzo blisko, ale na ostatnim rozwidleniu wybraliśmy złą drogę i kawałek dalej Rolf zaliczył kolejną wywrotkę. Żadna z nich nie wyglądała groźnie, ale w jakiś sposób mój kumpel wyglądał jakby się zderzył z ciężarówką. Chociaż skończyło się na mniejszych i większych obtarciach to jednak na każdej kończynie, a nawet twarzy. Zrezygnowaliśmy z wycieczki na szczyt i pojechaliśmy szukać apteki, po czym odstawiłem Rolfa do domu na zasłużony odpoczynek, a sam poszedłem na piwko z siostrami L. Muszę przyznać, że atmosfera Pai jest genialna. Piękna przyroda dookoła, mało typowych turystów, a wielu za to ludzi, którzy uciekli tu i zaszyli się z dala od wielkomiejskiego zgiełku, sprzedający sztukę, jedzenie, albo parających się innymi drobnymi pracami. Myślę, że spędzę tu miło czas, zapowiada się dobrze...   

wtorek, 7 kwietnia 2015

DZIEN 134-139 GORY POLNOCY

Po kilku dniach w Bangkoku przyszedl czas, aby ruszyc sie z miejsca. Tego samego dnia Alice jechala na poludnie Tajlandii, odpoczywac na wyspach, a ja godzine pozniej wsiadlem do autobusu jadacego na polnoc. Po ostatnich przygodach potrzebowalem miejsca, gdzie sie zrelaksuje i znajde inspiracje do kontynuowania podrozy. Niestety, w ostatni dzien pobytu w stolicy dostalem kiepska wiadomosc. Wiza do Australii, o ktora chcialem sie starac, jest limitowana dla poszczegolnych krajow, a limit dla Polski zostal juz wyczerpany na rok biezacy. Zabolalo, ale takie zycie. Zaczalem juz sie zastanawiac co dalej i szukac dla siebie najlepszego rozwiazania. W pierwszej kolejnosci mialem spedzic kilka dni w Chiang Mai i wydobrzec bo zlapala mnie paskudna angina (podobno nieszczescia chodza parami, a u mnie ostatnio maszeruja calym oddzialem, ale luz, damy rade). Na miejscu mialem byc o 7 rano, jednak zamiast tego przyjechalismy o 5 rano, a kierowca oznajmil tylko, ze czeka na nas auto do miasta i uciekl. Kierowca auta natomiast zazyczyl sobie dodatkowej oplaty i wtedy moja cierpliwosc sie skonczyla. Wrzucilem swoj plecak na dach i oznajmilem mu, ze kupilem bilet do Chiang Mai, a nie na przedmiescia i nie zamierzam wiecej placic. Uslyszalem, ze mam znalezc telefon i zadzwonic do agencji, ktora sprzedala mi bilet. Powiedzialem, ze nie mam do nich numeru, a poza tym to jego kledzy i niech sam dzwoni. Siedzialem juz wygodnie w aucie, kiedy zobaczylem, ze ten burek zdjal moj plecak i rzucil nim o ziemie. Wyszedlem z auta i zrobilem to samo z nim, tyle ze skonczyl na swoim aucie, a nie na ziemi. Podnioslem plecak i poszedlem w strone miasta, jak sie okazalo nie bylo tak daleko. Byla to kolejna proba wyciagniecia dodatkowych pieniedzy, a gosc trafil na moj zly dzien.
      Mniejsza o to, chyba zapisze sie na kurs medytacji :P Znalazlem tani hostel, gdzie poznalem wielu dobrych ludzi i karta sie odwrcocila. Zostalem tam kolejny tydzien, a w miedzyczasie udalo mi sie zrobic kilka fajnych rzeczy.
Jednego wieczora wyszedlem obejrzec derby Anglii, czyli mecz miedzy Liverpoolem, a Manchesterem United. Szczesliwie dla mnie, to goscie cieszyli sie ze zwyciestwa, a ja przy tych emocjach, rozpoczalem wieczor kilkoma piwkami w barze. Do hostelu przyjechalo dzis kilku nowych ludzi, wiec bedzie impreza. Po meczu zaszedlem do sklepu po jeszcze jedno piwko i wzialem... najtansze :) Na miejscu przywitalem sie z nowymi przybyszami i zaraz, jeden z nich, uswiadomil mnie, ze nie kupilem piwa tylko wino ryzowe. Kolezka byl wyraznie zmartwiony i powiedzial, ze kilka dni wczesniej tez zrobil ten blad i skonczyl marnie...cienias :) Siadlem do jednego ze stolikow i dalem sie namowic na "drinking card game", wszyscy przy stoliku siedzieli z pysznym piwkiem, a ja z dosc zdradliwym i niezbyt smacznym winem! Choc Manchester dal tego dnia powody do radosci, to dzieki temu, ze kolo mnie siedzialy dwie kolezanki wlasnie z tego miasta wznieslismy tez kilka toastow za zwyciestwo diablow. Ooooj nie skonczylem tego dnia dobrze, wlasciwie to nawet nie pamietam...cienias :)
      Obudzilem sie z pekajaca czaszka, ale z nadziejami na kolejny udany wieczor, bo z kolezanka i kolega z hostelu zaplanowalismy, ze pojdziemy na gale Muai Thai. Bylo to bardzo ciekawe wyderzenie, gdzie zobaczylismy 8 walk. Chociaz na pewno nie byl to najwyzszy poziom, to 3 byly bardzo dobre, z czego 2 zakonczyly sie bardzo efektownymi knock-outami. Najpierw Hiszpan przebiegl po przekatnej ringu i z wyskoku wjechal nogami na glowe przeciwnika z Tajlandii w dosc wyrownanej walce, a pozniej inny Taj wysokim kopnieciem w glowe poslal na deski Irlandczyka w pierwszych sekundach pojedynku! Nie mam za dobrych zdjec, bo swiatlo bylo kiepskie, ale trzema sie podziele:


 Przed walka sekwencja ruchow, rytual. Inny dla kazdej ze szkol, pozwalajacy sie rozciagnac przed walka, ale i okazac szacunek dla nauczyciela.

Pozniej walka!

Walka wieczoru sie nie odbyla. Przeciwnik tego, o to kozaka uciekl z ringu. Maly mistrz zaprezentowal nam za to umiejetnosci walczac z cieniem obok ringu :)

Przed wyjazdem z Chiang Mai, chcialem jeszcze polazic po dzungli. Jako, ze w hostelu siedzialem chory przez okolo tydzien, wlasciciele zaproponowali mi duza znizke na trekking, skorzystalem. Wstalem rano i czekalem, az podjedzie po mnie auto. Pozbieralismy ludzi po innych hotelach i ruszylismy za miasto, pierwszy przystanek: farma motyli i orchidei. Generalnie jak ktos lubi kwiatki i motylki pewnie by mu sie spodobalo, ja ziewalem, ale wiedzialem, ze nie dla tego miejsca zdecydowalem sie dzis ruszyc. Pozniej pojechalismy na wies, gdzie rozpoczelismy ponad 2-godzinny trekking do wodospadu. Po drodze mijalismy wioske Akha, ktora stanowilo kilka bambusowych chat w dzungli. Nikogo jednak tam nie bylo, bo mieszkancy caly dzien pracuja na polach, a wracaja dopiero wieczorem. Nasz przewodnik opowiedzial nam, ze jedna chatke z bambusa kilku ludzi buduje w 3 dni, a trzeba budowac nowa raz na 3 lata, bo bambus przez ten czas niszczy sie calkowicie. Czas dla tych ludzi plynie jednak zupelnie inaczej. Ja natomiast zastanawialem sie dlaczego nasz przewodnik ciagle niesie ze soba proce. Od wioski Akha mijalismy zawieszone wysoko na drzewach butelki plastikowe i za kazdym razem przewodnik demonstrowal nam swoje umiejetnosci, dobry byl skubaniec :) Po trekkingu pojechalismy do ludzi zajmujacych sie sloniami. Pokarmilismy je bananami i trzcina cukrowa, a pozniej zaproszono nas na jazde. Usiadlem i od razu poczulem sie jak OSIOL, typowy turysta i dlatego po 2 minutach poprosilem, zeby pozwolili mi zejsc. Bylo to niewygodne dla mnie, dla slonia i generalnie wedlug mnie jest to atrakcja dla najbardziej nieswiadomoch turystow, NIE POLECAM! Karmienie za to bylo zajebiste, ze sie tak wyraze :) 
         Tu kilka zdjec z tej wycieczki:
Poczatek trekkingu
Karmienie zioma
Wodospad, do ktorego szlismy przez dzungle
I slon na wypasie :)

Na koniec jeszcze splynelismy rzeka w duzych pontonach. Nie zanosilo sie na adrenaline, bo poza pora deszczowa rzeka nie nalezy do najbardziej wartkich, ale kiedy po 5 minutach zerwal sie BARDZO ulewny deszcz i w oddali widzielismy blyski i slyszelismy grzmoty zaczela sie zabawa. Przez dobra godzine wioslowalismy, z czego ponad polowe w strugach deszczu. Po wszystkim moglismy skorzystac z prysznica w wiosce i chwile odpoczac, a ja podszedlem do starszej pani, ktora zdawala sie palic wielkie, tluste cygaro :) Nie bylo to jednak cygaro, a wlasnej roboty papieros. Ta pani brala lisc bananowca, wrzucala troche suszonego tytoniu i owocu Sweet Tamarine (chyba tak to sie pisze, nie wiem jak przetlumaczyc, ale owoc ma lupine jak orzeszki ziemne, a w srodku przypomina rodzynke z pestka) i zwijala w te wielkie cygaro, po czym odpalala i zaciagala sie wielkimi sztachami. Widzac moje zainteresowanie chciala mi je przehandlowac, a kiedy powiedzialem, ze nie mam kasy ze soba dala mi polowke na sprobowanie. Smak nawet niezly, ale tak mocne, ze az mi sie w glowie po tym zakrecilo.
     To byl juz koniec wycieczki i generalnie wrazen z Chiang Mai, bylem gotowy ruszyc dalej. Zastanawialem sie, czy ruszyc do Chiang Rai, czy Pai. Niedlugo na pewno cos wymysle. Chill...




czwartek, 2 kwietnia 2015

DZIEN 127-133 - WYJAAAAZD

Stało się, po przejechaniu około 3-4 tysięcy km, w Wietnamie i Kambodży sprzedałem swój motor. Czułem się dziwnie, przez całe życie nie lubiłem motorów i mówiłem, że nigdy nie zechcę się nauczyć na nich jeździć, a teraz... Sam nie wiem, polubiłem moją zieloną kupę złomu, która tyle razy zawodziła na trasie. Dzięki motorowi poznałem Wietnam bardzo dokładnie, na pewno nie dałbym rady tyle zobaczyć jeżdżąc autobusami. Poznałem też wielu świetnych ludzi (nie tylko mechaników, chociaż to była duża część poznanych ludzi). Dzięki jego sprzedaży stanąłem również na nogi, po tym jak w Kambodży straciłem całą kasę (nie fortunę, ale jednak). W każdym razie przemyśle zakup motoru po powrocie do domu.
Chwilę po tym, jak dobiłem targu, zacząłem się pakować i o 3:30 rano opuściłem hostel. Poprosiłem kierowcę tuk-tuka o znalezienie mi nocnego autobusu do Bangkoku. Niestety trafiłem na cielaka, który chciał mi sprzedać miejsce w drogim autobusie i zmarnowałem trochę czasu na jeżdżenie po agencjach turystycznych. Na nieszczęście dla niego, on nie trafił na cielaka i za umówioną kwotę kazałem mu jeździć, aż znajdzie mi odpowiedni autobus. W końcu się udało, ale autobus startował za 4 godziny, dogadałem się więc, że kupie bilet jeżeli będę mógł rozłożyć swój materac na piętrze, żeby już nie wracać przez całe miasto. Zgodzili się i dobiliśmy targu.
Rano szybkie śniadanko i spanie do granicy, którą przekroczyliśmy bez większych problemów. Tam poznałem Alice, Włoszkę, która jak się okazało też wybiera się do Australii. Ja wciąż nie mam wizy, bo Polacy nie mogą aplikować przez internet, a wszędzie w Azji słyszę, że przyjmują tylko aplikacje od posiadaczy lokalnych paszportów. Wysłałem więc kilka maili do biur australijskich i czekam na odpowiedź. Z Alice postanowiliśmy znaleźć jakieś miejsce w Bangkoku i pozwiedzać razem. Wylądowaliśmy na Kaho San Road, typowej imprezowni dla backpackersów i chociaż w nocy jest tam bardzo głośno to do końca pobytu byliśmy za leniwi na przeprowadzkę. Niestety, po historii z Kambodży kompletnie straciłem czujność i w tłumie ktoś wyciągnął mi z kieszeni moją kamerę gopro-podobną. Strata kamery jakoś mnie nie zabolała, za to filmy na niej...auuuć! Pierwszy wieczór w stolicy Tajlandii spędziliśmy piwkując z Alice i Sagą, Szwedką, która przyjechała tym samym autobusem i pierwszą noc spała w tym samym hotelu, co my. Idac ulica, co chwilę byliśmy zagadywani przez najróżniejszych handlarzy (kolega jednego z nich pewnie ma teraz moją kamerę) i ladyboyów. 30 razy oferowano nam ping-pong show, na ktorym moglismy zobaczyc najrozniejsze rzeczy (zyletki, papierosy, pileczki ping-pongowe) wychodzace z cipki pani na scenie. Dziewczyny byly mocno zdegustowane, wiec sie nie skusilismy :) Do konca dnia szwedalismy sie po okolicy, probujac pysznego jedzenia z ulicznych straganow i lokalnego piwa (mimo, ze ceny nie sa tu wygorowane, to piwo jest drozsze niz w Polsce, wiedza na czym najlepiej zarobic).
     Jednego z 6 nastepnych dni, jakie spedzilismy w Bangkoku, wybralismy sie z Alice na zwiedzanie swiatyn. Niedaleko hostelu zatrzymal nas Taj, w srednim wieku i zapytal dokad idziemy widzac nasze zagubione miny. Nie zdazylismy wydusic slowa, a on juz zabral nasza mape i zaznaczyl na niej najwazniejsze swiatynie. Zaznaczyl Top5 i Top 10 w Bangkoku, a takze zachwalal ThaiFactory jako miejsce, gdzie mozna zobaczyc jak szyje sie tu ubrania i nawet kupic cos po cenie hurtowej. Na koniec zapytal, czy mamy juz kupione bilety z Bangkoku w glab Tajlandii  i powiedzial, ktora z agencji turystycznych jest najtansza, oczywiscie tez zaznaczyl ja na mapie. Po wszystkim zapytal, jak chcemy sie tam dostac i podpowiedzial, ze w stolicy czesc tuk-tukow jest dofinansowana przez rzad, aby ulatwic poznanie miasta turystom. Nie uwierzylismy i grzecznie podziekowalismy, ale nasz "nowy przyjaciel" powiedzial, ze za objechanie 6 swiatyn, Thai Factory i agencji turystycznej zaplacimy po 10 Batow, czyli po ok 1zl. Zrobilismy oczywiscie wielkie oczy i zapytalismy, gdzie mozemy znalezc taki tani transport. Uslyszelismy, ze rzadowe tuk-tuki maja tajska flage i...szczesliwie i "zupelnie przypadkowo", jeden z nich akurat nadjezdzal. Upewnilem sie, pytajac kierowcy o cene i wsiedlismy. Na poczatek LuckyBudda- wyprosmy troche szczescia na dobry poczatek dnia. Kierowca czekal na zewnatrz, a my w swiatyni zostalismy zagadani przez Taja, jedyna osobe poza nami wewnatrz.
-Jak tu trafiliscie?
Dumny, opowiedzialem mu historie rzadowego tuk-tuka.
-Tak, to swietne rozwiazanie i kosztuje tylko 40B!
-My zaplacilismy 20!
-musisz swietnie negocjowac! Widzieliscie juz ThaiFactory? Ja jezdze tam bardzo czesto w niedziele, bo wtedy nie placi sie podatku i wszystko jest 30% tansze. Dzis np. kupilem jeansy. Na prawde warto tam jechac!
Po wyjsciu bylismy jeszcze szczesliwsi z okazji jaka dorwalismy. Dwie nastepne swiatynie i w koncu pojechalismy do ThaiFactory. Nie bylo to nic innego jak zwykly krawiec jakich tu pelno, a na dodatek cena (o ktora spytalismy tylko z ciekawosci) byla znacznie wyzsza niz zazwyczaj. W tym momencie wiedzielismy juz, ze cos jest nie tak. Podziekowalismy i wyszlismy, ale gralismy swoje role dalej. Udawalismy, ze jestesmy pod wrazeniem. Kierowca chcial jechac do agencji turystycznej, ale powiedzielismy, ze najpierw chcemy zobaczyc swiatynie, zeby byc w lepszym humorze przed kupnem biletu. Przeszlo i pojechalismy ogladac 45m lezacego Budde (Budda wielkosci ciezarowki, pod dachem zrobil na nas ogromne wrazenie), Zlota Gore, z ktorej podziwialismy panorame miasta i stojacego Budde. Ten ostatni to wielki, zloty (raczej pozlacany) Budda, ktory skojarzyl mi sie z Jezusem w Swiebodzinie i megalomania ludzi, ktorzy to postawili.
 Kiedy do obejrzenia zostala ostatnia swiatynia, ktora na ten dzien zaplanowalismy kierowca powiedzial, ze agencja jest po drodze, weszlismy. Wypytywalismy jednak wczesniej o cene biletu i wiedzielismy, ze bilet autobusowy do Krabi, gdzie jechala Alice kosztowal ok. 600-700B. W agencji, do ktorej zawiozl nas nasz kierowca (najtanszej w miescie) pan zazyczyl sobie 1700B! Wyszlismy natychmiast i chcielismy zakonczyc wycieczke, ale kierowca nas uspokoil i powiedzial, ze wezmie nas do innej, tanszej. Czemu nie wziales nas do tanszej od razu przyjacielu? Pomyslalem, ale zachowalem to dla siebie. W kolejnej agencji chcieli 1500B, co kompletnie pokazalo dlaczego nasz tuk-tuk byl tak tani. Tajowie to nie glupi narod, jednak maja swiadomosc, ze wiekszosc turystow przyjezdza tu z duza kasa i nie ma nawet pojecia o cenach. Korzystaja z tego i w ten sposob zarabiaja calkiem dobre pieniadze. My jednak po wyjsciu powiedzielismy otwarcie, ze wiemy ze chca nas naciagnac i nie zamierzamy nic kupic. Nas kierowca sie wyparl, ale po chwili stwierdzil, ze jest strasznie zmeczony i musi nas tu zostawic i jechac do domu sie wyspac :) Nie narzekalismy, poza tym, ze stracilismy 15minut w ThaiFactory i dwoch agencjach, to objechalismy kilka ciekawych miejsc za 2zl. Przeszlo mi juz denerwowanie sie na ludzi, ktorzy probuja nas oszukac w poludniowo-wschodniej azji. Znajac historie tych krajow i majac pojecie o ich ekonomii, czasem jest to dla nich jedyne wyjscie. A ze czesto uda im sie oszustwo? Coz, traktuje to juz jako ich negocjacje ceny. Jezeli ktos ma duzo kasy i nie zada sobie trudu, zeby dokladniej wypytac? Ostatecznie wszystko jest warte tyle, ile druga osoba jest sklonna za to zaplacic. Bede jednak kazdego namawial do bardziej swiadomego podrozowania, wypytywania, interesowania sie lokalnymi zwyczajami, a nie zwyczajny przylot do hotelu i udawanie kogos lepszego bo obiad za 2 dolary to dla mnie jak darmo. Wrzucam kilka zdjec z Bangkoku bo znow dorwalem komputer i moge to zrobic. Do nastepnego!










wtorek, 24 marca 2015

DZIEN 99-126 BYLA SOBIE KAMBODZA

28 dni, jakie spedzilem w Kambodzy, zapamietam do konca zycia. Na granicy spotkaly nas pierwsze problemy. Ema, ktory wczesniej zapewnil mnie, ze ma dolary na nasze wizy, podal 100-dolarowy banknot urzednikowi. Niestety okazalo sie, ze chociaz bankot nie byl falszywy, to w Kambodzy akceptuja tylko te z najnowszych serii. Stalismy na granicy w kiepskiej sytuacji. Wyjechalismy z Wietnamu i nie moglismy tam wrocic, nie moglismy tez wjechac do Kambodzy bo nie chcieli zaaceptowac naszych pieniedzy. Po 30 minutach dyskusji zapytalem celnika, gdzie mam rozbic namiot. Spojrzal na mnie zdziwiony i zapytal: jak to? Tak to, a co innego mam teraz zrobic, jezeli nie moge ruszyc sie z granicy? W koncu zrozumial i poprosil kolege, zeby zabral mnie do kantoru . Wsiedlismy na rozowy skuter i wjechalismy do Kambodzy, bez wizy! Niestety pani w kantorze tez nie chiala przyjac banknotu i wrocilismy na granice. W koncu celnik zadzwonil do kolegow po stronie wietnamskiej i poprosil, zeby poscili mnie do najblizszego bankomatu. Pojechalem 8km do najblizszego miasta i wybralem pieniadze w walucie wietnamskiej, znowu wjechalem do kraju bez wizy i tym razem bez eskorty :) Kiedy wrocilem okazalo sie, ze i tak brakuje nam 4 dolarow, ale celnicy przymkneli na to oko (i tak chcieli od nas 35 dolarow, chociaz wiza kosztuje 30,wiec zwyczajnie zgodzili sie na mniejsza lapowke). Ruszylismy przed siebie, podekscytowani wjzadem do kolejnego kraju. Naszym pierwszym przystankiem byl Kampot, miasto, ktore slynie z najlepszego pieprzu na swiecie. Niestety chyba tylko z tego, bo nic specjalnego w miescie nie widzielismy. Nastepnego dnia ruszylismy w strone plazy w SihanoukVille, gdzie mialem spotkac Kerry, kolezanke poznana w HaNoi. Po drodze wjechalismy do parku narodowego Bokor, gdzie zrobilismy duza petle podziwiajac przyrode, widok z gory na morze i stare, nieczynne juz kasyno (kawalek wczesniej mijalismy nowe, a ja sie zastanawialem kto buduje kasyno w parku narodowym).

 Stary kosciol w parku narodowym Bokor
 Nieczynne kasyno
Grupa mlodych mnichow, ktorzy tez tego dnia zwiedzali Bokor

Po objechaniu parku pojechalismy prosto do SihanoukVille, gdzie mielismy problemy ze znalezieniem noclegu w rozsadnej cenie (niewiele bylo tez wolnych miejsc o nierozsadnych cenach). Jakby tego bylo malo zlapalem kapcia i musialem sie natrudzic ze znalezieniem czynnego warsztatu. W koncu wyladowalem u ulicznego "fachowca", bo wszystko bylo zamkniete. Nie dosc, ze policzyl drozej niz normalnie, to jeszcze zle poskladal motor, czego sie oczywiscie wyparl. Mariano Italiano szukal w tym czasie noclegu, niestety nic nie znalazl, nawet drozsze opcje w wiekszosci byly juz zajete. Na szczescie kiedy ja walczylem z kapciem Mariano Italiano poznal Johna, brytyjczyka, ktory wlasnie przeprowadzil sie do Kambodzy, zeby byc blizej syna, ktora od kilku lat mieszkal w Australii. John od kilku dni wynajmowal przyjemne mieszkanko nad morzem i zaproponowal, zebysmy wykorzystali wolny pokoj. Zaprosilismy, wiec go na piwo, pogadalismy, a pozniej udalismy sie do mieszkania. Spedzilismy spokojna noc i zaoszczedzilismy troche kasy.
       Nastepnego dnia znalezlismy tansze spanie i postanowilismy nie naduzywac goscinnosci. Nastepnego dnia Ema plynal na wyspe Koh Rong spotkac znajomego, ja chcialem zostac na miejscu, zeby spotkac Kerry. Poszlismy wiec polezec na plazy i poprobowac lokalnego jedzenia, generalnie pelen relaks i nic ciekawego do opowiedzenia.
       Kiedy sie w koncu rozdzielilismy zaczela sie historia, ktorej z roznych wzgledow na blogu nie zamieszcze. Przez nastepne dwa tygodnie wydarzylo sie tyle, ze moglbym polowe plazy wrazeniami obdzielic. Bylo ciekawie i wesolo, do pewnego czasu, pozniej bylo smutno, zle i niebezpiecznie. Tysiac mysli w glowie, ale akurat na nie mam czas podczas swoich wedrowek i teraz, to juz tylko historia do opowiedzenia. No i wlasnie, w tym rzecz. Jest to historia dla mnie specjalna, bo wywrocila moje plany do gory nogami, ale i tez poukladala pewne sprawy w glowie. Jezeli ktos bylby ciekawy tej historii, niech zostawi mi wiadomosc na mailu (bartosz.wlazly@gmail.com), a za jakis czas dostanie ode mnie mala niespodzianke, o ktorej, poki co tez wiecej nie wspomne.
      Po tych wydarzeniach ruszylem do stolicy Kambodzy- Phnom Penh, ale nie zostalem tam na noc, tylko po objechaniu miasta kontynuowalem podroz do Siem Reap. Mialem tam zobaczyc jedyne miejsce w Kambodzy, ktore od poczatku mnie interesowalo, czyli Angkor. Jest to zespol swiatyn hinduistycznych, wybudowany w XII w. Opisywac go nie bede, ale wrzucam kilka zdjec i sami ocencie, czy warto tam pojechac.

W drodze do Siem Reap: RADIO TAXI CAMBODIA :)
 Mechanik na trasie okazal sie tez chodowca krokodyli
 No i Angkor, ladnie wyglada o wschodzie, o zachodzie podobno
jeszcze ladniej, ale nie zostalem do wieczora

 Jak sie w nocy okaze, to byla ostatnia jazda moim motorem. Po przejechaniu kilku tysiecy kilometrow sprzedalem go za te same pieniadze, za ktore kupilem. Koszt podrozy przez Wietnam i Kambodze to paliwo i naprawy, czyli zdecydowanie taniej niz publiczne srodki transportu.
 Drzewo nie pyta, drzewo rosnie...

 Kojarzycie z jakiego to filmu? Nie ja, ani nie ta pani, chodzi o miejsce :)



Na koniec moj faworyt :)

I tak zakonczyla sie kolejna przygoda. Wieczorem w hostelu poznalem goscia, ktory jechal do Wietnamu. Siedzielismy przy piwku, wcinalismy zajaca i gadalismy o podrozach. Nakrecil sie chlopak na motor i o 1 w nocy dobilismy targu. Zamiast nastepnego dnia probowac przekroczyc granice na motorze, co jest prawdopodobnie nie mozliwe (chociaz slyszalem to juz wczesniej o granicy Wietnamu i Kambodzy), przekroczylem ja autobusem, w ktorym poznalem nowych towarzyszy podrozy, ale o tym nastepnym razem.

środa, 11 marca 2015

DZIEŃ 97,98 - WIETNAM ZDOBYTY

Jeżeli chcecie zobaczyć pływający market w CanTho (największy, w tej części Azji) musicie wstać o 5 rano, bo otwiera się on razem ze wschodzącym słońcem, a zamyka grubo przed południem. Wstałem z pierwszym budzikiem, ogarnąłem się w moment i zszedłem na dół, gdzie czekała już na mnie kobieta, nasz przewodnik. Kiedy zszedł Ema ruszyliśmy na przystań, gdzie stała nasza mała łódka, chwilę później kobieta odpaliła silnik i ruszyliśmy. Wypływając z miasta Mekongiem, mijaliśmy kolejne mosty, w towarzystwie około 10 łódek, z innymi turystami. Kilka kilometrów dalej zobaczyliśmy pierwsze łodzie handlarzy, jedne wypełnione ananasami, inne arbuzami. Obok nas przepłynęła mała łódka-sklep, kupiliśmy trzy kawy i zaczęliśmy się budzić razem ze wstającym słońcem. Wyobrażałem sobie, że na takim targu, można kupić różne rzeczy. No i w zasadzie można, o ile chcecie kupić np. 15kg jednego produktu. Szalony Włoch nie przystał na pomysł wzięcia na spółkę 15kg arbuzów :) Widok i dynamika miejsca są natomiast bardzo ciekawe. Ludzi, którzy przypływają mniejszymi łódkami i kupują produkty, spotkamy później w mieście, gdzie z kolei my możemy kupić mniejsze ilości od nich. Dziesiątki statków z przeróżnymi produktami i jeszcze więcej małych, kupujących lub turystów, chcących, jak my, zobaczyć to przedstawienie. To niby takie normalne, a jednak sama idea, że odbywa się to na rzece Mekong, w takiej skali, pokazuje jak istotny wpływ ma ta rzeka dla rozwoju regionu. Można tu poczuć czysty wietnamski klimat. W pewnym momencie kobieta za sterem obrała małą maczetą ananasa, przekroiła na pół i podała nam do zjedzenia. Sama przybiła do brzegu, a ja wyskoczyłem przycumować łódź. Poszliśmy zobaczyć lokalną fabrykę makaronu, co dla mnie brzmiało jak wypełniacz czasu, żeby wycieczka miała więcej atrakcji w ofercie. Nie powiem jednak, że było to nieciekawe doświadczenie. "Fabryka" to bardziej wiata-garaż, niż fabryka, a w środku cały proces od wyrabiania ciasta, przez obróbkę termiczną i cięcie odbywał się ręcznie, lub przy użyciu tak podstawowych narzędzi jak blacha do podgrzania, czy wiklinowe tarcze, na których makaron się suszył. W fabryce było może 10 pracowników, w tym czasie, ale po materiale dookoła i tempie ich pracy można wywnioskować, że pracowali na pełnych obrotach. Nie jest jednak tajemnicą, że w tym rejonie świata, prawa pracownika to często fikcja i ludzie pracują np. 7 pełnych dni w tygodniu. Po obejrzeniu fabryki wyszliśmy na zewnątrz, gdzie zjadłem 3 placki, jeden kruchy z bananami i dwa świeże z kokosem. Weszliśmy na łódź i popłynęliśmy dalej, na następny market. Ten był trochę mniejszy, ale ze względu na inne produkty i układ łodzi Ema zrobił znowu masę zdjęć. Zamiast wracać prosto do miasta popłynęliśmy wąskimi kanałami między okolicznymi wioskami. Wyszliśmy na spacer po jednej z nich i idąc wzdłuż rzeki spotkaliśmy starszego pana, pracującego przy swej działce. Nie mówił po angielsku, ale ucieszył się, że nas zobaczył i poczęstował owocami. Kawałek dalej małżeństwo zajmowało się ręcznym wyrobem, dużych sit z drewna bambusowego. Byli bardzo otwarci i uśmiechnięci, więc usiadłem obok i pani próbowała mnie nauczyć zrobić jeden. Mimo dobrych chęci, czuję że nie dostałbym tej roboty :) poszliśmy do wioski, gdzie już czekała pani przewodnik. Zrobiła z nami jeszcze rundę po kolorowym ogrodzie, a później popłynęliśmy do miasta. Większość drogi powrotnej przespaliśmy, bo jeszcze tego dnia chcieliśmy ruszyć dalej. W hotelu wrzuciliśmy plecaki na motory i po obiedzie ruszyliśmy w stronę plaż południowego Wietnamu. Do granicy było ponad 200km więc ruszając popołudniu nie chcieliśmy się pchać na granicę po nocy. Postanowiliśmy dojechać do Rach Gia, o którym ktoś na trasie wspomniał, że jest ciekawe, a z którego do granicy mielibyśmy z rana rzut beretem. Niestety problemy z motorem na to nie pozwoliły, Szalonemu Włochowi zaczął spadać łańcuch. 3 razy zatrzymaliśmy się u mechanika i każdy oprócz założenia go robił coś jeszcze, ale łańcuch ciągle spadał. W małym miasteczku znaleźliśmy większy warsztat, gdzie pewnie dostaniemy części, ale już był zamknięty. Zameldowaliśmy się w obskurnym motelu, ale chociaż był obskurny to przynajmniej tani (mniej niż 3,5 dolara za dwójkę). Poszliśmy jeszcze przejść się po miasteczku, a później wróciliśmy spać.


Rano Ema pojechał do warsztatu. Ja pospałem dłużej, a kiedy wstałem, zacząłem się pakować. Gotowy ruszyłem szukać Mariano i zobaczyć jak sytuacja. Jeżeli nie zrobią mu motoru dziś, rozdzielimy się i spotkamy później, bo moja wiza wygasa za dwa dni, on przyjechał tu tydzień później. Okazało się, że akurat skończyli robotę. Poszliśmy na śniadanie, a po nim ruszyliśmy w trasę. Niedaleko granicy zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcia po przejechaniu całego Wietnamu. Syfiasta plaża nie zachęcała, żeby tam zostać i po chwili jechaliśmy dalej. Na granicy był lekki stres. Co z wizą, co z motorami i standardowo, czy będzie tak fajnie jak w poprzednim kraju? Gość na granicy znowu straszył nas, że nie przejedziemy na motorach i jednocześnie zaoferował pomoc w ich przeprowadzeniu. Od razu pomyślałem, że jeżeli nie przepuszczą turysty na motorze, to Wietnamczyka tym badziej. Śmierdziało mi to wałem i powiedziałem, że najpierw sam spróbuję. Z Wietnamu wypuścili nas bez najmniejszych problemów, nikt nawet nie spojrzał na motor. Na granicy Kambodżańskiej było gorzej, okazało się, że Ema ma stare dolary, których tu nie akceptują. Gość twardo stoi przy tym, że wizy nie wystawi. 20 minut mu tłumaczyliśmy, że już opuściliśmy Wietnam i nie możemy się cofnąć i wymienić pieniędzy (które były oryginalne tylko stara seria im w Kambodży nie pasuje). Spytałem w końcu, gdzie mam rozłożyć namiot, a celnik spojrzał na mnie tak, jakby miał zaraz pobiec po termometr i lekarza. Mówię mu ponownie: wyszedłem z Wietnamu, nie mogę wejść do Kambodży, to chyba muszę tu zamieszkać, co? Obudzili się i jeden z nich zdecydował, że pojedzie ze mną na skuterze do kantoru. Wsiedliśmy na różowy skuter i... pierwszy raz byłem w Kambodży, bez wizy, nielegalnie ;) W kantorze jednak to samo, stare dolary! Wróciliśmy na granicę i w końcu pozwolili mi wrócić do Wietnamu (znów bez wizy, bandyta). Pojechałem do najbliższego miasteczka i wybrałem z bankomatu równowartość w Dongach, które zgodzili się przyjąć. Na motory spojrzeli, ale nic nie powiedzieli. Przy płaceniu zażyczyli sobie 35 dolarów, chociaż wiza kosztuje 30, ale nawet nie pytaliśmy. I tak nam zabrakło i musieli w końcu odpuścić. Zapłaciliśmy po 32 dolary i właśnie wjeżdżałem do 15 kraju na mojej drodze, od kiedy 7 listopada wyszedłem z domu. Chciałbym się wybrać na jakiś tygodniowy urlop do Polski :)

DZIEŃ 95,96 - WYSPY DELTY MEKONGU

Z rana nie szło nam pakowanie i zanim skończyliśmy i zjedliśmy śniadanie było po 11. 30 minut straciliśmy na dyskusji z właścicielami hotelu, którzy nagle wymyślili, że cena jaką nam podali i którą od razu zapłaciliśmy, dotyczyła tylko jednego dnia i mamy zapłacić za drugi (niby nie tyle co za numerek, ale czuliśmy, że i tak próbują nas wydymać ;) Byliśmy tym razem nieugięci i nie zapłaciliśmy więcej. Chociaż gość, z którym się dogadywaliśmy nie mówił super po angielsku to już właścicielka, która brała pieniądze radziła sobie bardzo dobrze. W końcu odpuścili, a my ruszyliśmy w trasę, która już nie jest tak oszałamiającą jak wcześniej, ale i tak mijamy kilka bardzo ładnych miejsc. Zatrzymaliśmy się w Ben Tre zjeść obiad i popytać ludzi. Wyspy, których szukaliśmy minęliśmy kilkanaście kilometrów wcześniej i postanowiliśmy tam wrócić. Z Dalat można było wykupić wycieczkę statkiem na cztery wyspy, my dojechaliśmy tam za grosze, a na dwie z nich mogliśmy zjechać z mostu. Pierwsza, na którą zjechaliśmy okazała się dosyć spora i jeździliśmy po niej do zmierzchu. Na jednym końcu zostawiliśmy motory i poszliśmy dalej pieszo, wąską ścieżką. Spotkaliśmy faceta mówiącego po angielsku, zapytaliśmy o wyspy dookoła i o to, czy jest tu faktycznie coś ciekawego do zobaczenia. Gość zaprosił nas na herbatę z miodem, a chwilę później na podwórku pokazał swoje ule. Ostrożnie wyciągnął szufladę pokrytą złotym płynem, na którym siedziały pszczoły. Dmuchając delikatnie w jedno miejsce sprawił, że pszczoły zaczęły rozchodzić się na boki. One są bardzo przyjacielskie, nie bój się. Chwycił mnie za rękę i wepchał mojego palucha w miód... pycha :) Za chwilę przyszła jego żona z herbatą, ale my z Emą, na zmianę, łapaliśmy szufladę z pszczołami i robiliśmy sesję. Kiedy skończyliśmy i siedliśmy do herbaty, mężczyzna powiedział, że zaraz wraca. Po dwóch minutach wrócił z 2-letnim pytonem! Podszedł do mnie i zarzucił mi go jak szal dookoła karku, dostałem gęsiej skóry. Nic się nie bój, on też jest bardzo przyjacielski. Na koniec pozwolił nam przejść się po jego ogrodzie, gdzie hodował orchidee, a także trzymał ptaki w klatkach, prawdziwe zoo. Małżeństwo spytało, czy chcemy kupić coś z ich produktów i chociaż nie wydajemy za dużo kasy to wzięliśmy paczkę suszonych bananów w miodzie. Od innej starszej kobiety kupiliśmy świeże owoce z działki, a później pojechaliśmy szukać noclegu, który w bardzo dobrej cenie wytargowaliśmy na wyspie. Poszliśmy zjeść, ale nie było smacznie i prawie nie ruszyłem swojej porcji, nie byłem jednak mocno głodny. Wróciliśmy do pokoju, gdzie resztę wieczoru pisaliśmy i przygotowywaliśmy sprzęt na następny dzień.


Następnego dnia zostawiliśmy plecaki i pojechaliśmy na most sprawdzić zjazd na drugą wyspę. Udało się na nią zjechać bez problemu i ta nie była taka duża. Objechaliśmy całą w pół godziny, a na koniec odwiedziliśmy Kokosową Świątynie, która jednak szału nie robi, zwykła świątynia, Mariano Italiano nawet rzucił, że wygląda bardziej na stare, opuszczone wesołe miasteczko. Coś w tym jest- pomyślałem, patrząc na dziwaczną konstrukcje z metalu, pomalowanego wieloma kolorami, a kształtem przypominającą rakietę kosmiczną. Zjedliśmy jeszcze obiad na wyspie, bo znaleźliśmy miejsce, gdzie serwują aligatora (dopiero mówiłem, że nie będę więcej eksperymentował) i chociaż był trochę droższy niż nasz przeciętny posiłek wzięliśmy jedną porcję na dwóch, nawet niezły był. Później wróciliśmy po plecaki i ruszyliśmy do CanTho, miasta także leżącego w delcie Mekongu, z którego chcemy zrobić jeszcze ostatnią wycieczkę w Wietnamie. Nie było daleko więc kiedy dojechaliśmy, w mieście było jeszcze jasno. Znaleźliśmy spanie. Ema został pisać, a ja wziąłem motor i poszedłem szukać mechanika, znalazłem tylko nie najlepiej wyglądający warsztat w naszej okolicy, ale postanowiłem spróbować. Gość poprawił mi stopkę od zmiany biegów, za chwilę zrobił porządek ze światłami, podkręcił silnik tak, że przestał przygasać i pokleił połamany kierunek. Mimo początkowych wątpliwości gość uwinął się z robotą w 20minut, nawet z rzeczami, których inni mechanicy nie mogli zrobić. Trochę się obawiałem o cenę, ale gościu powiedział że nic nie chce i że to był drobiazg. Nie mogłem uwierzyć, skoczyłem do sklepu i wróciłem z 4 pakiem piwa. Podziękowałem i wróciłem do hotelu, gdzie właścicielka wciąż chciała mi sprzedać wycieczkę, której szukaliśmy, ale moim zdaniem za drogo. Czekałem na Mariano Italiano, aż się zbierze i pójdziemy na przystań sami wynegocjować cenę za małą łódkę. On jak zwykle zbierał się jak kobieta, ale tym razem podziałało to na naszą korzyść. Właścicielka widząc, że nie damy się przekonać na cenę turystyczną w końcu odpuściła. Ostatecznie zapłaciliśmy po niecałe 10 dolarów i następnego ranka ma nas odebrać przewodnik. Tego dnia łaziliśmy jeszcze po centrum i przystani w CanTho, ale spać poszliśmy wcześnie, 5 rano pobudka!

DZIEŃ 93,94 - OBJAZDOWE SUPERMARKETY SAJGONU

Do HoChiMin mieliśmy niecałe 200km. Wyruszyliśmy wcześnie, bo po drodze chcieliśmy zatrzymać się nad wielopoziomowym wodospadem Pongour, co też zrobiliśmy. Spacer po parku otaczającym wodospad to kopalnia dobrej energii. Udało nam się zrobić trochę dobrych zdjęć, powspinaliśmy się po skałach dookoła i zaliczyliśmy prawie godzinę relaksu na jednej z nich. Tak przy okazji to wybaczcie, że nie zamieszczam długich i pięknych opisów przyrody, ale to chyba ponad moje siły. Żałuje, że nie mogę dokładniej dzielić się tym co widzę, ale jak ktoś jest ciekawy tych miejsc, zapraszam na konto FB, gdzie jest sporo zdjęć z wyprawy (Bartosz Wu ---> obrazek Kung Fu Panda). Z parku pojechaliśmy w stronę Sajgonu, zatrzymując się po drodze na obiad i robienie zdjęć. Od pierwszych metrów wiedziałem, że Sajgon jest ciekawszym miastem niż HaNoi. Wysokie, nowoczesne budynki, mosty, ruchliwe centrum i młodzi ludzie robiący pikniki na chodnikach. Niestety dobre wrażenie zatarło się trochę, kiedy wjechaliśmy na jedno skrzyżowanie na przedmieściach. Młody Wietnamczyk wjechał na motorze na czerwonym świetle, a pod mój motor wjechał uciekając spod innego, nie było czasu na reakcję i zdążyłem tylko położyć motor zeskakując z niego. Mi się nic nie stało, ale połamałem kierunkowskaz i kawałek plastikowej osłony. Oczywiście włączył się we mnie furiat i już barana gotowałem w kotle i obdzierałem ze skóry, w myślach, ale baran się tylko obejrzał, zatrzymywać się nie miał zamiaru. Pojechaliśmy do centrum i zaczęliśmy szukać spania, większość była jednak pełna, albo nie na niskobudżetową kieszeń. W końcu znalazłem hotelik ukryty w podwórku i dogadałem dobrą cenę. Może nawet za dobrą jak na ceny konkurencji? Zawsze jak mamy wątpliwości płacimy z góry, tak też zrobiliśmy i tym razem. Ema został w hotelu pisać swoje rzeczy, a ja ruszyłem do tętniącego życiem centrum. Co chwilę mijali mnie panowie na rowerach, czy skuterach, z grzechotkami w ręku. Jedzie sobie taki i grzechocze, a kiedy ma już twoją uwagę pyta: kokaina, marihuana, dziewczyna na noc, motor? Taki objazdowy supermarket. Najgłośniejsza ulica Sajgonu, ze wszystkimi hostelami i dyskotekami znajdowała się 300m od naszego hotelu. Tam turysta na turyście, ale tu mi to jakoś nie przeszkadza. Spodobała mi się atmosfera tego miasta i myślę, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Tego wieczoru zaszedłem do baru, gdzie obejrzałem mecz Manchester United. Dziś już nie pamiętam z kim grali, ale nie wygrali na pewno, bo do hotelu wracałem zrelaksowany, ale nie pocieszony. Siedzieliśmy jeszcze z Emą na balkonie i gadaliśmy dobrą godzinę o pierdołach. W pewnej chwili moją uwagę przykuła tablica hotelowa i ceny na niej. Oprócz ceny za dobę, były też za godzinę, dwie i stawka nocna. Nie wiem, czy rozwiązaliśmy zagadkę poprawnie, ale wyliśmy ze śmiechu, na myśl, że był to hotel na szybki numerek. Jak pościel będzie czysta i nie skasują jak za numerek to mi nie przeszkadza. Powiedziałem mu też, że załatwiłem wycieczkę do tunelów komunistów i musimy być 7:30 gotowi na autobus.




Rano według planu pojechaliśmy na naszą wycieczkę. O tunelach słyszałem już dawno temu i bardzo chciałem je zobaczyć. Oceniając wartość historyczną tego miejsca byłem bardzo zadowolony, co innego jeżeli chodzi o organizację. Zdecydowaliśmy się na wycieczkę, bo polecił nam ją Holender poznany w DaLat. Przystaliśmy na to, bo za 15zl jedzie się ponad godzinę w jedną stronę autobusem, a na miejscu ma się angielsko-języcznego przewodnika. Nie wiedzieliśmy natomiast, że razem z nami, będzie w grupie ponad 60 osób. Pewne rzeczy były trudne do wychwycenia w takiej dużej grupie, innych nie było widać przez las iPhonów skierowanych w stronę danego obiektu, a do wszystkiego jeszcze dzieci biegające i przeszkadzające jak się tylko da. Nie żebym chciał bardzo marudzić, zwyczajnie lubię takie miejsca zwiedzać w spokoju. W każdym razie nie przepuściłem okazji do wejścia do tunelów, dziś wejścia są powiększone, bo przez oryginalne Europejczyk by się nie przecisnął. W środku miejsca jest na szerokość barków, a nisko tak, że trzeba czasem iść na czworaka. Kiedy znika światło można poczuć się klaustrofobicznie, ale idziesz dalej i czujesz się silnie podekscytowany. Myślisz o żołnierzach, którzy pokonywali te same tunele, z bronią. Od razu skojarzyło mi się to z Powstaniem Warszawskim i powstańcami ukrywającymi się przed okupantem. Sporo tam oczywiście propagandy komunistycznej, jak i w całym Wietnamie z resztą. Od wjechania na południe mijamy jeszcze więcej bilbordów z sierpami, młotami i hasłami rządzącej partii. Powiedzieć muszę, że komuna chińska i wietnamska w niczym nie przypomina mi tej naszej, znanej z książek i opowieści, chociażby przez sklepy pełne towarów i pomocną policję (w Chinach). W każdym razie wycieczka do tuneli była bardzo ciekawa i pouczająca.


Po powrocie do miasta zjedliśmy kurczaka z ryżem i warzywami, a później przysiedliśmy do pisania. Jutro chcemy pojechać zobaczyć ostatni przystanek w Wietnamie, deltę Mekongu.

czwartek, 5 marca 2015

DZIEŃ 91,92 - W GÓRACH

Ciemno robi się w Wietnamie po 18, więc po rozłożeniu namiotu nie ma za wiele do roboty. Spać idę bardzo wcześnie, analogicznie wcześniej też wstaje. Tym razem znowu po 6 byłem na trasie. Koło 9 zrobiłem przerwę na śniadanie, a chwilę później na kawę. Jako, że kawiarnia na wsi miała komputery z Internetem i była bardzo tania postanowiłem siąść przy okazji do pracy, załadować na internetowy dysk część zdjęć i filmów. Kiedy skończyłem, zapytałem panią domu, gdzie mogę coś zjeść. Mam dobre wyczucie czasu, bo chociaż nie prowadziła restauracji to akurat nakrywała do stołu, złapała mnie za ramię i zaprowadziła na sofę. Zostałem zaproszony do wspólnego obiadu i od razu obeszły mnie dzieciaki ciekawe skąd jestem, co tu robię, ile mam lat :) mocno się napracowały żeby złożyć ze znanych angielskich słówek jakieś zdania. Ja też nie mogłem pozostać na ich starania obojętny, więc odpaliłem tłumacza w telefonie i nawijałem z młodzieżą cały obiad. Za kawę i Internet płaciłem wcześniej, teraz wstając od stołu, pytam pani domu ile się należy za ten pyszny obiad, ale pokazuje, że nic i zapewnia, że bardzo im miło mnie gościć. Uśmiechnąłem się i zamówiłem kolejną kawę, jeżeli nie mogę się odwdzięczyć, to chociaż będę dobrym klientem. Zeszło mi w tej kawiarni dobre 4 godziny, ale Mariano Italiano wciąż był daleko, pojechałem dalej. Jechałem wolno i nie mogłem się napatrzyć na górski krajobraz. Późnym popołudniem dojeżdżałem do DaLat, z ruchliwej drogi skręcałem w lewo w autostradę, której ostatnie 30km miało mnie doprowadzić na miejsce. 500m dalej zatrzymał mnie patrol policji, a ja już się zastanawiałem ile chcą w łapę. Policjant jednak wciąż machał, chodziło o to, że nie mogę po tej drodze jechać motorem i pokazał mi inną. Droga jednak była tak zdezelowana, że jechałbym nią 3 dni. Przeszedłem się na pieszo i znalazłem miejsce, gdzie teoretycznie, mogę przez jakąś działkę, a później usypaną górkę przejechać i wrócić na autostradę. Było to niecały kilometr za patrolem policji, ale postanowiłem spróbować, może dlatego, że podjazd był na tyle trudny technicznie, że nie spodziewałem się powodzenia. Ruszyłem i od początku trasa próbowała zweryfikować moje umiejętności. Wielkie dziury, wystające kamienie, duże nachylenie terenu, motor w kondycji takiej, że na autostradzie boje się o niego i moje nie-umiejętności. Jakoś sforsowałem podjazd na działkę, ciągle próbując trzymać równowagę, a kiedy miałem pokonać górkę usypaną, ewidentnie do przechodzenia nad ogrodzeniem działkowym, z altany wyszedł chłop i zaczął sapać. O co? Może o wjazd na jego teren, może przejechałem mu po pietruszce, ja już byłem znowu na mojej drodze. Do DaLat minąłem jeszcze trzy patrole policji, a zatrzymał mnie ponownie dopiero ostatni, ale też tylko pokazał, żebym zjechał na drogę dla motorów. Tam już droga była lepsza i do miasta choć po ciemku, dojechałem tego dnia. Emie ta sztuka się nie udała, miał po drodze poważne awarie i napisał, że dojedzie dzień później. Ja zameldowałem się w Backpackers Hostel, u rodziny Wu, super miejsce i świetni ludzie. Poszedłem na miasto zjeść i wybrałem fast food, bo dawno nie jadłem. Skusiłem się na ryżowego burgera, w którym bułka jest ulepiona właśnie z ryżu, a na deser zjadłem 2albo 3 lody. W ogóle to wcinałem ich w DaLat duże ilości, bo lody jak z McDonalds, a kosztowały 50gr! Po kolacji zrobiłem jeszcze rundę po mieście i wróciłem ogarnąć swoje rzeczy. Posiedziałem z ludźmi z hostelu w barze na dachu, ale wcześnie poszedłem spać, bo byłem zmęczony po 3 dniach jazdy.


Następnego dnia miał przyjechać Ema, napisał że jest 150km ode mnie i ruszy po śniadaniu. Ja znam jednak go na tyle dobrze, że kiedy nie było go do 12 ruszyłem na swoją wycieczkę. Pojechałem na Wodospad Słonia, 30km za miastem, świetne miejsce żeby się wyciszyć. Przed wodospadem leżą porozrzucane skały, niektóre tak duże jak autobus, jedna na drugiej. Poskakałem między tymi skałami, poleżałem na jednej z nich w silnym słońcu, a na koniec znalazłem małe przejście między skałami i wszedłem pod wodospad. Piękne miejsce poza tym, że mnóstwo tutaj smieci. W drodze powrotnej jechałem bardzo wolno i podziwiałem widoki. Na przedmieściach DaLat zajechałem na obiad i jadlem tam najlepszą zupę z wieprzowiną w całym Wietnamie. Po obiedzie pojechałem do hostelu, pod wejściem zauważyłem motor Szalonego Włocha. Dobrze, że zdecydowałem jechać sam dzisiaj, bo on dopiero wszedł i czekałbym cały dzień na darmo. Powiedziałem mu, że lepszy wodospad zostawiłem na jutro, w drodze do HoCHiMin, co go ucieszyło. Pojechaliśmy na miasto zrobić rundkę dookoła, wróciliśmy na późny obiad, na który zaprosiła nas rodzina Wu, prowadząca ten hostel. Obiad był smaczny i było sporo jedzenia. Byłem w szoku bo płaciliśmy 4 dolary za pokój ze śniadaniem, a tu jeszcze taki obiad :) Dziś miałem więcej siły, a i ludzie w hostelu dużo ciekawsi niż poprzedniego dnia. Postanowiłem więc dołączyć do imprezy na dachu, która potrwała jeszcze do 2 w nocy. Już jutro powinniśmy być w HoChiMin, według planu mamy tam sprzedać motory i pomyśleć co dalej. Ja jednak lubię swój motor i rozważam pojechanie do Kambodży na nim, zobaczymy...

DZIEŃ 89,90 - MySon ANTYCZNE MIASTO

W dzień trasy standard: pobudka, śniadanie, pakowanie i w trasę. Od DaLat, górskiego miasteczka, które chcemy odwiedzić, dzielą nas 3 dni jazdy, minimum. Najpierw jedziemy jednak do MySon, antycznego miasta, na kilkugodzinną wycieczkę. Nie wykupiliśmy żadnej oficjalnej, ale mimo wszystko trafiliśmy bez większych problemów. Kupiliśmy tylko bilety i zaczęliśmy zwiedzanie od małego muzeum, które znajduje się zaraz przy wejściu na teren ze świątyniami. Tam dowiedziałem się więcej, o historii tego miejsca. Kompleks świątyń leży, w szerokiej na dwa kilometry dolinie, między dwoma górami. Święte miasto królestwa Champy, istniejącego tu między IV, a XIV w. W muzeum przeczytałem też o Kazimierzu Kwiatkowskim, polskim architekcie i konserwatorze zabytków, który poświęcił dużą część swojej zawodowej kariery na renowacji MySon. Co ciekawe był jednym z pierwszych, bo miejsce odnaleźli Francuzi na sam koniec XIXw., przez kilka wieków miejsce było zapomniane i wchłonięte przez dżunglę. Same świątynie robią super wrażenie, chociaż akurat trafiliśmy na dzień, gdzie było mnóstwo turystów i psuło to jednak klimat. Mimo wszystko dobre dwie-trzy godziny spędziliśmy łażąc w mocnym słońcu, między tymi ruinami. Generalnie miejsce kiedy je odnaleziono w XIXw. było w znacznie lepszej kondycji. W czasie wojny Wietnamu ze Stanami Zjednoczonymi, ci pierwsi zebrali w MySon swoje oddziały, a ci drudzy wykonali w tym miejscu serię nalotów dywanowych obracając je w ruinę. Odkrywcy tego miejsca, Francuzi poucinali natomiast głowy rzeźbom i zabrali do Luwru. Mimo wszystko warto zobaczyć to miejsce, bo jego kulturowa wartość jest bardzo wysoka, a historia ciekawa. Spotkaliśmy tam Hiszpana, który przyjechał tam na rowerze z Monachium, a już nie długo wraca w stronę domu inną trasą. Pogadaliśmy z nim pół godziny i ruszyliśmy na trasę, w kierunku HoChiMin Trey. Jechaliśmy akurat w miejscu Wietnamu, gdzie według mnie było największe skupisko Hondy Win, dokładnie takiej jak nasze. W pewnym momencie Ema pojechał prosto, zamiast w lewo i nie usłyszał jak trąbiłem i darłem się na niego. Mój motor trochę nie domaga, więc nie mogłem się zatrzymać w lesie. Pojechałem na następną stację zatankować, ale ta była dopiero za jakieś 30km. Poczekałem tam trochę, ale postanowiłem ruszyć dalej, może Ema jednak znajdzie inną trasę. Dojechałem do HoChiMin Trey i znów mogłem rozkoszować się widokami i spokojem na trasie. Kiedy zaczęło się ściemniać, zacząłem rozglądać się za miejscem na nocleg. Przejeżdżałem akurat przez wioski, gdzie dzieciaki grali w piłkę na wyrównanej czerwonej ziemi. Miałem ochotę dołączyć, ale jak już wspomniałem robiło się ciemno, a ja musiałem rozbić namiot w ustronnym miejscu. Znalazłem takie za wioskami, ładnie osłonięte, że namiotu i motoru nie widać z ulicy. Rozbijałemnamiot na ostatnią chwilę i pod koniec było już tak ciemno, że nie widziałem nic, dlatego szybko zasnąłem. Obudziłem się w nocy za potrzebą i kiedy wyszedłem z namiotu księżyc świecił w pełni, było prawie tak jasno jak w dzień. Chwilę zastanowiłem się, czy nie jechać dalej, ale poszedłem jednak spać. Ruszyłem za to po 6, jak tylko się obudziłem. Krajobraz dookoła zachwycał od rana, słońce nieśmiało już pokazywało się, gdzieś daleko. Jedyny minus to poranny chłód, który na motorze trochę jednak przeszkadzał, ale to tylko na początku. Zatrzymałem się niedługo, bo musiałem odwiedzić mechanika, wyrobiła się stopka od zmiany biegów, której wymiana zajęła 3 minuty i kosztowała 5 dolarów, poszedłem obok na poranną porcje PhoBo. Zjadłem, podładowałem telefon i ruszyłem dalej, było coraz cieplej. Koło południa zatrzymałem się w mieście po dwie kanapki, a później jeszcze na kawę, popisałem z Emą, ale raczej spotkamy się już w DaLat, bo dosyć daleko od siebie jesteśmy. Jakoś na tej trasie wróciłem do jedzenia mięsa (piszę to później, więc dokładnie nie pamiętam, ale byłem wegetarianinem około tygodnia), przeszły mi koszmary, więc chyba najwyższy czas był przeprosić się z kurczakiem. Tego dnia dojechałem nad jezioro, było tam sporo krzaków, więc nikt nie będzie mnie widział z ulicy. Kiedy rozbijałem namiot pojawiła się szóstka młodych chłopaczków, przyszli zrobić ognisko i popływać. Nie mówili po angielsku, ale pomogłem im nazbierać drewna i rozpalić ognisko, nawet chwilę posiedziałem. Mam nadzieję, że docenią pomoc i nie wrócą w nocy z bratem i wujkiem opieprzyć mi namiot. Młodzi jeszcze siedzieli przy ognisku kiedy ja zasnąłem. Jutro duża szansa na dojechanie do DaLat.

środa, 4 marca 2015

DZIEŃ 87,88 - WODNE LATARNIE

Ja jak zwykle obudziłem się pierwszy, tym razem jednak nie ruszaliśmy się w trasę, więc nie musiałem czekać na Mariano Italiano. Ogarnąłem się i poszedłem zjeść śniadanie, gdzie poznałem Johna, zagorzałego kibica Manchesteru United. John ma 8 lat i mówi, że czeka akurat na mamę, która poszła po motor, a kiedy rozmawialiśmy akurat podjechała. Kiedy ją zobaczyłem, byłem tak zszokowany, że zostawia dziecko bez opieki, że byłem gotów ją przełożyć przez kolano i dać kilka mocnych klapsów, co za mama! Linda mieszka z synem w Anglii, akurat wzięła go na wycieczkę przez Wietnam, na motorze! Masz super mamę- powiedziałem do Johna, a on pokiwał tylko głową. Wymieniłem kontakt z Lindą i umówiliśmy się na kolację, ja wróciłem do hotelu. Usiadłem do pisania, kiedy obudził się Ema powiedziałem mu, że może iść sam bo ja już byłem. Koło południa mechanik polecony przez właścicielkę, przyprowadził mój motor. Najdroższa naprawa na trasie kosztowała mnie 25 dolarów, ale gość zrobił kilka rzeczy i jeżeli wszystko będzie ok to będę zadowolony. Pojechaliśmy na plażę, do wioski warzywnej, połaziliśmy między polami ryżowymi (najlepszy widok, zawsze będę je widział myśląc o Wietnamie, to pewne), porobiliśmy trochę dobrych zdjęć, jak np. bawoła taplającego się w błocie, który akurat wstał nas przepędzić. Kawałek dalej wstał inny a Ema uchwycił moment, kiedy z jego pleców startował ptak. Ma łeb do tego, trzeba przyznać. Popołudniu poszliśmy na starówkę, która też jest bardzo klimatyczna, szczególnie w okolicy japońskiego mostu, kiedy wieczorem jest tu mnóstwo ludzi i puszczają do wody małe latarnie ze świeczki i papieru. Kupują je od siedzących na chodniku i chodzących między ludźmi handlarzy, czasem małych dzieci, przebranych w tradycyjne stroje. To już akurat sprytny zabieg marketingowy rodziców, bo wiadomo, że więcej turystów się pochyli nad dzieckiem niż dorosłym. Ale te latarnie widziałem już wieczorem z Lindą, kiedy szliśmy na kolację. Szliśmy akurat wzdłuż rzeki, kiedy za plecami usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk. Jakiś małolat nie miał, albo nie chciał/nie umiał użyć hamulców w rowerze i pędził tak, że na prawdę mógł kogoś uszkodzić, a na ulicy był tłok. Nie wiem jakim cudem ale udało mu się nie wpaść ani do rzeki, ani na ludzi, nawet się nie obejrzał. My poszliśmy jeszcze na imprezę, bo Linda następnego dnia wyjeżdżała. Robiła tą trasę co my, tylko w drugą stronę, na północ. Mi też się nie spieszyło, bo jutro zostajemy ostatni dzień w HoiAn.
Na drugi dzień spotkaliśmy się w czwórkę na śniadaniu, po którym pożegnaliśmy Lindę i Johna. Ja z Mariano Italiano dozwiedzaliśmy miasto, na targu kupiłem plecak "North Face". Podróba, wiadomo, ale kosztował ok 60zl, a wyglądał ok. Miałem świadomość, że mogę stargować kilka złotych, ale w rolę wczuł się Szalony Włoch i zbił cenę do niecałych 30! Good Job!
Nic wielkiego się już nie wydarzyło. Zwykły leniwy dzień. Jutro ruszamy dalej, do DaLat z przystankiem w bardzo ciekawym miejscu.

DZIEŃ 85,86 - STOLICA IMPERIUM VS STOLICA JEDZENIA

Wstaliśmy wcześnie i poszliśmy do hostelu na śniadanie. Na następny przystanek na naszej drodze wybraliśmy Hue, byłą stolicę imperium. Od tego miasta dzieliło nas mniej niż 200km więc trasa spokojnie do zrobienia w dzień i faktycznie popołudniu byliśmy na miejscu. Z HoChiMin Trey (bliżej granicy z Laosem) musieliśmy przeskoczyć na krajową 1 (biegnącą równolegle, wzdłuż wybrzeża), gdzie szybko przekonaliśmy jak dobrego wyboru dokonaliśmy jeżeli chodzi o drogę. Główna autostrada w kraju jest dziurawa jak ser, a ciężarówki, które wcześniej mijaliśmy raz na godzinę, teraz jadą z nami cały czas. Do ruchu się jednak szybko przyzwyczaiłem (Ema jeździ na motorze od 16 roku życia, więc nie musiał), a i z moją jazdą było lepiej. Na przedmieściach zatrzymaliśmy się i zjedliśmy po talerzu zupy warzywnej, a później pojechaliśmy szukać noclegu. Zapytaliśmy ile kosztuje pokój w hostelu, po czym chodziliśmy i negocjowaliśmy po hotelach cenę jeszcze niższą. Zazwyczaj, kiedy lóżko w 8osobowym pokoju kosztuje 5dolarów, my płacimy 7-8 za dwuosobowy pokój w hotelu. Tak było i tym razem, a po zameldowaniu pojechaliśmy na miasto. Zakazane miasto, z czasów imperium zamykali kiedy pod nie podjechaliśmy, więc ustaliliśmy, że wrócimy jutro. Pod bramą poznałem jednak dziewczynę, która pracuje w agencji turystycznej i trochę mi podpowiedziała. Pogadaliśmy tak dobre pół godziny, po czym zawołałem Eme, robiącego akurat zdjęcia wzdłuż murów. Koleżanka miała tego dnia plany, więc podziękowałem i obiecałem, że jeżeli zostaniemy w mieście to skorzystamy z usług jej agencji i pojedziemy razem coś zobaczyć. Nie do końca szczerze, bo ja mógłbym zapłacić agencji za wycieczkę tylko, jeżeli zorganizowanie jej samemu byłoby niemożliwe, nieopłacalne, albo czułbym presję czasu. Pojechaliśmy zrobić rundę po mieście i zatrzymaliśmy się w rejonie restauracji zjeść coś. Przechodziliśmy koło jednej z nich, kiedy usłyszeliśmy spory hałas, zrobiony jak się okazało dla nas, przez świeżo upieczonych studentów. Zaproszeni, usiedliśmy do stołu z 20 młodymi Wietnamczykami, zaczęła się uczta. Chociaż nie wielu z nich znało jakiekolwiek słowa po angielsku, to zaraz znalazł się wodzirej (też nie mówił po angielsku) , który usiadł z nami i polewał piwo do szklanki za każdym razem, kiedy je opróżnialiśmy. Właściciel restauracji donosił lodu, bo młodziaki choć pili szybko i dużo, to właśnie piwo z lodem, a każdą kolejkę zerowali po toaście jak w naszych stronach zwykło się robić z czymś mocniejszym. Zamówiliśmy też jedzenie, Ema żabie udka, ja duże frytki, bo i tak byłem ciągle tuczony przez koleżankę siedzącą obok. W pewnym momencie zapytaliśmy o rachunek, do właściciela podbiegł jeden z młodych i zaczął mu coś mówić, po czym wpisał na rachunku 12 dolarów, zamiast dwóch. Zapytałem za co ta cena, ale dokładnie nie mógł wytłumaczyć. Młody ciągle się przyjaźnie uśmiecha i mówi tylko swoje "no English", a ja mu mówię, że przy stole rozumiał jak do niego mówiłem, teraz już się śmieje szeroko. Nawet bym im dołożył do tego piwa, ale mieliśmy ze sobą tylko drobne na obiad. Dałem młodemu pstryczka w nos i powiedziałem, że jak się kogoś zaprasza, to nie ładnie później wystawiać rachunek. Nikt nie był natrętny, a sam młody, kiedy zrozumiał co się stało, zrobił minę, w stylu "aaa nie zaszkodziło spróbować" :) Tym obiadem, tak się "najedliśmy", że motory oczywiście prowadziliśmy przez całe miasto. Plan był taki, że jutro po śniadaniu obejrzymy miasto, a popołudniu ruszymy, w kierunku HoiAn.


Rano wszystko szło zgodnie z planem, na śniadanie naleśniki z owocami i kawa, później Zakazane miasto. Ema twierdzi, że dużo autentyczniejsze i ciekawsze, niż pekińskie. Ja w Pekinie ominąłem tą atrakcję tnąc koszty, ale wierze, bo wszystkie chińskie atrakcje to turystyczne wydmuszki, gdzie ciężko poczuć klimat i historię miejsca. Tutaj było inaczej, dosyć tłoczno, ale wciąż za starymi i obdrapanymi murami kryła się ciekawa historia i człowiek chodzi tam podekscytowany. Makiety antycznego miasta, film z wieloma informacjami i grafikami tłumaczący historię tego miejsca i kilkadziesiąt budynków po rozrzucanych na sporym terenie, od pałacu do szkoły dla książąt. Można się zgubić! Spędziliśmy tam kilka godzin, a wyjeżdżając z miasta zatrzymaliśmy się jeszcze przy dużej pagodzie. Bardzo ciekawe miejsce nad samą rzeką. Znajduje się tam oprócz świątyni, także pewien błękitny samochód. Dokładnie tym autem, 11 czerwca 1963 roku jeden z mnichów, pojechał do Sajgonu zaprotestować przeciwko komunistycznym represjom wobec ludzi różnych wyznań. Jego protest był bardzo szokujący i polegał na zatrzymaniu auta na dużym skrzyżowaniu, wyjściu z niego, przybraniu pozycji lotosu i oblaniu się benzyną. Co później chyba się domyślacie, przyjemnie nie było. Generalnie panuje tu bardzo relaksująca atmosfera i przejście do świątyni (trzeba zdjąć buty) i po parku dodaje dobrej energii.
 Zjedliśmy jeszcze obok, w jak się okazało kiepskiej jadłodajni (mój makaron z warzywami okazał się makaronem z zupy instant, wymieszanym z gotowanym szpinakiem- chyba) i ruszyliśmy w trasę. Do tej pory wszystko, jak już wspomniałem, zgodnie z planem, a tu nagle jeb! deszcz. Jechało się bardzo niedobrze, dużo wolniej i nie wygodnie, a w pewnym momencie rozdzieliliśmy się z Mariano Italiano, a że ja nie mam wietnamskiej sim-card, to muszę czekać do miasta i złapać go na fejsie czy coś. Czekałem na niego dwa razy, ale już w końcu zbaraniałem i nie byłem pewny czy jest za mną, czy przed. Pojechałem dalej, mimo kiepskiej pogody krajobraz zachwycał. Kiedy pracownik autostrady skierował mnie na boczną drogę byłem trochę zły, ale to bzdura, odczuwam ten głupi dyskomfort, kiedy coś zaplanuje, a ktoś mi mówi, że nie mogę i mi plany zmienia. Droga okazała się jednak dużo bardziej spektakularna niż autostrada, więc dobrze chłop zrobił, że mnie tu przysłał (everything is good for something). Jechałem sobie serpentynami w górach, wjeżdżając coraz wyżej, a później zjeżdżając, gdzieś po drugiej stronie gór, bardzo często widząc morze w dole. Już zjeżdżając dogoniłem szalonego Włocha, a 30 minut później tego żałowałem, bo pomylił drogi, przez co nadrobiliśmy 30km i ostatnią godzinę jechaliśmy po ciemku (ale spoko, każdemu się zdarza).
W końcu dojechaliśmy i okazało się, że wszystkie noclegi są obłożone i dwa, trzy razy droższe niż wczesniej. Nie poddawaliśmy się pytając wszędzie i znaleźliśmy ostatecznie jeden z najtańszych noclegów na trasie, 5 dolarów za pokój podwójny. Niedogodnością było jedne duże wyro i prysznic 3 piętra niżej, ale jak człowiek pośpi w namiocie, trochę pomarznie, to takie niewygody są nieodczuwalne, a ulga dla budżetu duża. Długo się nie zastanawialiśmy i po zameldowaniu poszliśmy jeść. Jak juz wcześniej słyszałem, tak i, w końcu się przekonałem, dlaczego HoiAn nazywane jest stolicą wietnamskiego jedzenia. Jedzenie uliczne jest bardzo pyszne i tanie, a jak pójdzie się do na prawdę dobrej restauracji, to i tak posiłek, z górnej półki kosztuje około 5 dolarów. My znaleźliśmy restauracje Basil, która została moją główną jadłodajnią przez 3 noce jakie byliśmy w HoiAn. Mówię, że jedzenie jest tu takie dobre, ale ciągle nie mogę jeść mięsa, a poprzedniej nocy miałem nawet koszmar, że wielki pies czy wilk atakuje kogoś z moich znajomych i ja muszę z tym psem walczyć, siedzi jednak w głowie. Piłem tu za to trochę piwa, bo tu za dolara można wypić ich 7! Świeże piwko, prosto z beczki, może nie najmocniejsze, ale do obiadu jak znalazł. Obiad był już późno wieczorny, więc po nim wróciliśmy i każdy zajął się pisaniem. Jutro coś pozwiedzamy.

niedziela, 1 marca 2015

DZIEŃ 84 - SKAMIENIAŁE CYCUSZKI

Wstaliśmy, zgodnie z planem, przed 8 rano i poszliśmy na śniadanie do hostelu obok dowiedzieć się, które jaskinie są najciekawsze. Na dole w recepcji zagadał do mnie gościu, czy idziemy zwiedzać jaskinię. Chwilę później umówiliśmy się, że jak się czegoś przy śniadaniu dowiemy to można iść razem. Po wypytaniu ludzi w hostelu wybraliśmy dwie jaskinie: Rajską i Ciemną. W hotelu powiedziałem koledze, że mamy plan i mogą się z żoną zabrać.
-skąd w ogóle jesteś? Zapytałem.
-jesteśmy z Polski (ciągle mówiliśmy po angielsku)
-kurde, nie cierpię Polaków, będę musiał cały czas patrzyć czy mam portfel!
Chwila konsternacji, badawcze spojrzenia i przedstawiłem się po Polsku. Miłek może nie wkręcił się jak niektórzy, ale i tak lubię to powtarzać jak spotkam rodaków. Trochę jak Karol Strasburger, zaczynam od żartu :) Miłek i Ewa są z Warszawy, bardzo pozytywni ludzie! Wzięliśmy motory i pojechaliśmy szukać pierwszej jaskini, co nie było takie łatwe. Nikt w okolicy nie mówił po angielsku, a my jak zwykle dopiero na trasie przypomnieliśmy sobie, że mieliśmy pobrać zdjęcie szukanego miejsca i wtedy każdy miejscowy palcem pokaże gdzie jechać. W końcu dotarliśmy do parku, a strażnicy powiedzieli, że Ciemna jaskinia jest tu, a Rajska 5 km dalej. Posłuchaliśmy argumentu Emy, że Ciemna ma uwzględniać wodę i błoto więc zostawimy ją na później, pojechaliśmy kolejne 5km. Od parkingu musieliśmy iść jeszcze około 2km na pieszo. Można też wynająć melexa na górę, ale my się nie zdecydowaliśmy i po drodze zrobiliśmy kilka zdjęć, wspinając się krętą ścieżką. Doszliśmy do jej końca i zobaczyłem szczelinę w skale. Przecisnąłem się, ale to nie było wejście do naszej jaskini, a kapliczka. Oprócz mnie, małego złotego Buddy i drobnych na talerzyku nie było już miejsca dla reszty, poszliśmy szukać dalej. Prawdziwe wejście było niepozorne, ale już sama jaskinia była niesamowita. Drewniane schody i kładka prowadziły przez kilometrowy korytarz najdziwniejszych form skalnych, stalaktytów i stalagmitów. Spędziliśmy tam więcej czasu niż zakładaliśmy, więc do Ciemnej jaskini ruszyliśmy żwawo. Chcemy zobaczyć dziś obie i jutro ruszyć dalej. Na miejscu przewidziano więcej niż się spodziewaliśmy, ale na początek każdy dostał przydział, w postaci kasku, latarki, kamizelki i uprzęży. Kolejny etap to wejście na wieżę i zjazd nad rzeką na linie, później skok do wody i wpłynięcie do jaskini. Na miejscu drewniana kładka, podobna do tej w Rajskiej. Na końcu zejście do wody i przepłynięcie jeziorem do miejsca, gdzie gęsiego ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Szliśmy między wielkimi skałami, między którymi było bardzo wąsko, kawałek dalej zaczęło się błoto. Co chwilę ktoś piszczał i lamentował, że się pobrudzi, nie do wiary. Dotarliśmy do stromego zejścia, gdzie trzeba było usiąść na tyłku i zjechać wprost do czekoladowej rzeki! Błoto było tak gęste, że nie można było zatonąć, leżało się jak na łóżku wodnym. Ktoś zaproponował, żeby na chwilę zgasić latarki i... ktoś zaczął wojnę na błoto :) Wracając przewodnik pokazał nam kawałek skamieniałej ryby, który każdy musiał dokładnie obejrzeć. Kilka metrów dalej zastaliśmy wyrzeźbione w glinie popiersie kobiety, prawdopodobnie praca poprzedniej wycieczki. Przewodnik pokazał na dzieło i z uśmiechem rzekł: A tu wietnamskie cycuszki, też skamieniałe! Na zewnątrz mieliśmy się umyć w jeziorze, tylko porządnie. Nad wszystkim czuwał przewodnik i nawet chodził między wszystkimi i domywał plecy, żeby mu ktoś przypadkiem kamizelek nie pobrudził. Ceny nie podnieśli, czyli mycie pleców było wliczone w 15 dolarów jakie kosztuje bilet. Po wszystkim mieliśmy przepłynąć kajakami na drugi brzeg, a ja z Mariano Italiano dostaliśmy uszkodzony kajak. Na zmianę wiosłowaliśmy i używaliśmy naszych kasków, żeby wylewać nabierającą się szybko wodę, jakoś dopłynęliśmy chociaż na finiszu w wodzie holowaliśmy już nasz pojazd. Pozjeżdżaliśmy jeszcze na linach i poskakaliśmy do jeziora, a na koniec poczęstowano nas wszystkich herbatą lub rumem, do wyboru. Pogoda była świetna, ruszyliśmy do hotelu drugą drogą. Miała być znacznie trudniejsza, ale i piękniejsza, bo wiodła przez sam teren parku narodowego. Ema chwilę później zawrócił, bo stwierdził, że tam miał kilka specjalnych miejsc na swoje zdjęcia i jednak nie chce ich odpuścić. My dokończyliśmy trasę jak zaczęliśmy i nikt nie był zawiedziony, a trasa nie była taka trudna. Krajobrazowo Wietnam jest moim faworytem póki co, chociaż kilka krajów odwiedziłem poza sezonem, co pewnie daje mu przewagę. Kiedy na skrzyżowaniu skręcaliśmy w lewo, znak w prawo pokazywał Laos 40km, ale tam może później. Dojechaliśmy do hotelu, gdzie czekał już Ema i poszliśmy zjeść. Zamówiliśmy (ja omlet z warzywami) i zapytaliśmy ile trzeba czekać. Usłyszeliśmy 10minut, byli byśmy zadowoleni z 20. Nie było żadnego ruchu i już po 20 minutach ... przyszła kobita gotować! 20 minut później ciągle nic na stole, a mnie aż skręca. Równo po godzinie poszedłem podziękować i powiedzieć, że zjem obok, godzina na rozbicie jajek i wrzucenie na patelnie to trochę przesada. Skończyłem na warzywnym Pho i mandarynkach obok. Później jeszcze poszliśmy na piwo, a późnym wieczorem Ewa i Miłek pojechali do HaNoi, a później na Cat Ba, które im poleciłem i mam nadzieję, że się nie zawiedli. Sporo wrażeń i długi dzień sprawiły, że padłem jak dętka po dwóch piwach. Jutro kolejne przygody, z rana ruszamy w trasę!