środa, 11 marca 2015

DZIEŃ 95,96 - WYSPY DELTY MEKONGU

Z rana nie szło nam pakowanie i zanim skończyliśmy i zjedliśmy śniadanie było po 11. 30 minut straciliśmy na dyskusji z właścicielami hotelu, którzy nagle wymyślili, że cena jaką nam podali i którą od razu zapłaciliśmy, dotyczyła tylko jednego dnia i mamy zapłacić za drugi (niby nie tyle co za numerek, ale czuliśmy, że i tak próbują nas wydymać ;) Byliśmy tym razem nieugięci i nie zapłaciliśmy więcej. Chociaż gość, z którym się dogadywaliśmy nie mówił super po angielsku to już właścicielka, która brała pieniądze radziła sobie bardzo dobrze. W końcu odpuścili, a my ruszyliśmy w trasę, która już nie jest tak oszałamiającą jak wcześniej, ale i tak mijamy kilka bardzo ładnych miejsc. Zatrzymaliśmy się w Ben Tre zjeść obiad i popytać ludzi. Wyspy, których szukaliśmy minęliśmy kilkanaście kilometrów wcześniej i postanowiliśmy tam wrócić. Z Dalat można było wykupić wycieczkę statkiem na cztery wyspy, my dojechaliśmy tam za grosze, a na dwie z nich mogliśmy zjechać z mostu. Pierwsza, na którą zjechaliśmy okazała się dosyć spora i jeździliśmy po niej do zmierzchu. Na jednym końcu zostawiliśmy motory i poszliśmy dalej pieszo, wąską ścieżką. Spotkaliśmy faceta mówiącego po angielsku, zapytaliśmy o wyspy dookoła i o to, czy jest tu faktycznie coś ciekawego do zobaczenia. Gość zaprosił nas na herbatę z miodem, a chwilę później na podwórku pokazał swoje ule. Ostrożnie wyciągnął szufladę pokrytą złotym płynem, na którym siedziały pszczoły. Dmuchając delikatnie w jedno miejsce sprawił, że pszczoły zaczęły rozchodzić się na boki. One są bardzo przyjacielskie, nie bój się. Chwycił mnie za rękę i wepchał mojego palucha w miód... pycha :) Za chwilę przyszła jego żona z herbatą, ale my z Emą, na zmianę, łapaliśmy szufladę z pszczołami i robiliśmy sesję. Kiedy skończyliśmy i siedliśmy do herbaty, mężczyzna powiedział, że zaraz wraca. Po dwóch minutach wrócił z 2-letnim pytonem! Podszedł do mnie i zarzucił mi go jak szal dookoła karku, dostałem gęsiej skóry. Nic się nie bój, on też jest bardzo przyjacielski. Na koniec pozwolił nam przejść się po jego ogrodzie, gdzie hodował orchidee, a także trzymał ptaki w klatkach, prawdziwe zoo. Małżeństwo spytało, czy chcemy kupić coś z ich produktów i chociaż nie wydajemy za dużo kasy to wzięliśmy paczkę suszonych bananów w miodzie. Od innej starszej kobiety kupiliśmy świeże owoce z działki, a później pojechaliśmy szukać noclegu, który w bardzo dobrej cenie wytargowaliśmy na wyspie. Poszliśmy zjeść, ale nie było smacznie i prawie nie ruszyłem swojej porcji, nie byłem jednak mocno głodny. Wróciliśmy do pokoju, gdzie resztę wieczoru pisaliśmy i przygotowywaliśmy sprzęt na następny dzień.


Następnego dnia zostawiliśmy plecaki i pojechaliśmy na most sprawdzić zjazd na drugą wyspę. Udało się na nią zjechać bez problemu i ta nie była taka duża. Objechaliśmy całą w pół godziny, a na koniec odwiedziliśmy Kokosową Świątynie, która jednak szału nie robi, zwykła świątynia, Mariano Italiano nawet rzucił, że wygląda bardziej na stare, opuszczone wesołe miasteczko. Coś w tym jest- pomyślałem, patrząc na dziwaczną konstrukcje z metalu, pomalowanego wieloma kolorami, a kształtem przypominającą rakietę kosmiczną. Zjedliśmy jeszcze obiad na wyspie, bo znaleźliśmy miejsce, gdzie serwują aligatora (dopiero mówiłem, że nie będę więcej eksperymentował) i chociaż był trochę droższy niż nasz przeciętny posiłek wzięliśmy jedną porcję na dwóch, nawet niezły był. Później wróciliśmy po plecaki i ruszyliśmy do CanTho, miasta także leżącego w delcie Mekongu, z którego chcemy zrobić jeszcze ostatnią wycieczkę w Wietnamie. Nie było daleko więc kiedy dojechaliśmy, w mieście było jeszcze jasno. Znaleźliśmy spanie. Ema został pisać, a ja wziąłem motor i poszedłem szukać mechanika, znalazłem tylko nie najlepiej wyglądający warsztat w naszej okolicy, ale postanowiłem spróbować. Gość poprawił mi stopkę od zmiany biegów, za chwilę zrobił porządek ze światłami, podkręcił silnik tak, że przestał przygasać i pokleił połamany kierunek. Mimo początkowych wątpliwości gość uwinął się z robotą w 20minut, nawet z rzeczami, których inni mechanicy nie mogli zrobić. Trochę się obawiałem o cenę, ale gościu powiedział że nic nie chce i że to był drobiazg. Nie mogłem uwierzyć, skoczyłem do sklepu i wróciłem z 4 pakiem piwa. Podziękowałem i wróciłem do hotelu, gdzie właścicielka wciąż chciała mi sprzedać wycieczkę, której szukaliśmy, ale moim zdaniem za drogo. Czekałem na Mariano Italiano, aż się zbierze i pójdziemy na przystań sami wynegocjować cenę za małą łódkę. On jak zwykle zbierał się jak kobieta, ale tym razem podziałało to na naszą korzyść. Właścicielka widząc, że nie damy się przekonać na cenę turystyczną w końcu odpuściła. Ostatecznie zapłaciliśmy po niecałe 10 dolarów i następnego ranka ma nas odebrać przewodnik. Tego dnia łaziliśmy jeszcze po centrum i przystani w CanTho, ale spać poszliśmy wcześnie, 5 rano pobudka!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz