środa, 4 marca 2015

DZIEŃ 85,86 - STOLICA IMPERIUM VS STOLICA JEDZENIA

Wstaliśmy wcześnie i poszliśmy do hostelu na śniadanie. Na następny przystanek na naszej drodze wybraliśmy Hue, byłą stolicę imperium. Od tego miasta dzieliło nas mniej niż 200km więc trasa spokojnie do zrobienia w dzień i faktycznie popołudniu byliśmy na miejscu. Z HoChiMin Trey (bliżej granicy z Laosem) musieliśmy przeskoczyć na krajową 1 (biegnącą równolegle, wzdłuż wybrzeża), gdzie szybko przekonaliśmy jak dobrego wyboru dokonaliśmy jeżeli chodzi o drogę. Główna autostrada w kraju jest dziurawa jak ser, a ciężarówki, które wcześniej mijaliśmy raz na godzinę, teraz jadą z nami cały czas. Do ruchu się jednak szybko przyzwyczaiłem (Ema jeździ na motorze od 16 roku życia, więc nie musiał), a i z moją jazdą było lepiej. Na przedmieściach zatrzymaliśmy się i zjedliśmy po talerzu zupy warzywnej, a później pojechaliśmy szukać noclegu. Zapytaliśmy ile kosztuje pokój w hostelu, po czym chodziliśmy i negocjowaliśmy po hotelach cenę jeszcze niższą. Zazwyczaj, kiedy lóżko w 8osobowym pokoju kosztuje 5dolarów, my płacimy 7-8 za dwuosobowy pokój w hotelu. Tak było i tym razem, a po zameldowaniu pojechaliśmy na miasto. Zakazane miasto, z czasów imperium zamykali kiedy pod nie podjechaliśmy, więc ustaliliśmy, że wrócimy jutro. Pod bramą poznałem jednak dziewczynę, która pracuje w agencji turystycznej i trochę mi podpowiedziała. Pogadaliśmy tak dobre pół godziny, po czym zawołałem Eme, robiącego akurat zdjęcia wzdłuż murów. Koleżanka miała tego dnia plany, więc podziękowałem i obiecałem, że jeżeli zostaniemy w mieście to skorzystamy z usług jej agencji i pojedziemy razem coś zobaczyć. Nie do końca szczerze, bo ja mógłbym zapłacić agencji za wycieczkę tylko, jeżeli zorganizowanie jej samemu byłoby niemożliwe, nieopłacalne, albo czułbym presję czasu. Pojechaliśmy zrobić rundę po mieście i zatrzymaliśmy się w rejonie restauracji zjeść coś. Przechodziliśmy koło jednej z nich, kiedy usłyszeliśmy spory hałas, zrobiony jak się okazało dla nas, przez świeżo upieczonych studentów. Zaproszeni, usiedliśmy do stołu z 20 młodymi Wietnamczykami, zaczęła się uczta. Chociaż nie wielu z nich znało jakiekolwiek słowa po angielsku, to zaraz znalazł się wodzirej (też nie mówił po angielsku) , który usiadł z nami i polewał piwo do szklanki za każdym razem, kiedy je opróżnialiśmy. Właściciel restauracji donosił lodu, bo młodziaki choć pili szybko i dużo, to właśnie piwo z lodem, a każdą kolejkę zerowali po toaście jak w naszych stronach zwykło się robić z czymś mocniejszym. Zamówiliśmy też jedzenie, Ema żabie udka, ja duże frytki, bo i tak byłem ciągle tuczony przez koleżankę siedzącą obok. W pewnym momencie zapytaliśmy o rachunek, do właściciela podbiegł jeden z młodych i zaczął mu coś mówić, po czym wpisał na rachunku 12 dolarów, zamiast dwóch. Zapytałem za co ta cena, ale dokładnie nie mógł wytłumaczyć. Młody ciągle się przyjaźnie uśmiecha i mówi tylko swoje "no English", a ja mu mówię, że przy stole rozumiał jak do niego mówiłem, teraz już się śmieje szeroko. Nawet bym im dołożył do tego piwa, ale mieliśmy ze sobą tylko drobne na obiad. Dałem młodemu pstryczka w nos i powiedziałem, że jak się kogoś zaprasza, to nie ładnie później wystawiać rachunek. Nikt nie był natrętny, a sam młody, kiedy zrozumiał co się stało, zrobił minę, w stylu "aaa nie zaszkodziło spróbować" :) Tym obiadem, tak się "najedliśmy", że motory oczywiście prowadziliśmy przez całe miasto. Plan był taki, że jutro po śniadaniu obejrzymy miasto, a popołudniu ruszymy, w kierunku HoiAn.


Rano wszystko szło zgodnie z planem, na śniadanie naleśniki z owocami i kawa, później Zakazane miasto. Ema twierdzi, że dużo autentyczniejsze i ciekawsze, niż pekińskie. Ja w Pekinie ominąłem tą atrakcję tnąc koszty, ale wierze, bo wszystkie chińskie atrakcje to turystyczne wydmuszki, gdzie ciężko poczuć klimat i historię miejsca. Tutaj było inaczej, dosyć tłoczno, ale wciąż za starymi i obdrapanymi murami kryła się ciekawa historia i człowiek chodzi tam podekscytowany. Makiety antycznego miasta, film z wieloma informacjami i grafikami tłumaczący historię tego miejsca i kilkadziesiąt budynków po rozrzucanych na sporym terenie, od pałacu do szkoły dla książąt. Można się zgubić! Spędziliśmy tam kilka godzin, a wyjeżdżając z miasta zatrzymaliśmy się jeszcze przy dużej pagodzie. Bardzo ciekawe miejsce nad samą rzeką. Znajduje się tam oprócz świątyni, także pewien błękitny samochód. Dokładnie tym autem, 11 czerwca 1963 roku jeden z mnichów, pojechał do Sajgonu zaprotestować przeciwko komunistycznym represjom wobec ludzi różnych wyznań. Jego protest był bardzo szokujący i polegał na zatrzymaniu auta na dużym skrzyżowaniu, wyjściu z niego, przybraniu pozycji lotosu i oblaniu się benzyną. Co później chyba się domyślacie, przyjemnie nie było. Generalnie panuje tu bardzo relaksująca atmosfera i przejście do świątyni (trzeba zdjąć buty) i po parku dodaje dobrej energii.
 Zjedliśmy jeszcze obok, w jak się okazało kiepskiej jadłodajni (mój makaron z warzywami okazał się makaronem z zupy instant, wymieszanym z gotowanym szpinakiem- chyba) i ruszyliśmy w trasę. Do tej pory wszystko, jak już wspomniałem, zgodnie z planem, a tu nagle jeb! deszcz. Jechało się bardzo niedobrze, dużo wolniej i nie wygodnie, a w pewnym momencie rozdzieliliśmy się z Mariano Italiano, a że ja nie mam wietnamskiej sim-card, to muszę czekać do miasta i złapać go na fejsie czy coś. Czekałem na niego dwa razy, ale już w końcu zbaraniałem i nie byłem pewny czy jest za mną, czy przed. Pojechałem dalej, mimo kiepskiej pogody krajobraz zachwycał. Kiedy pracownik autostrady skierował mnie na boczną drogę byłem trochę zły, ale to bzdura, odczuwam ten głupi dyskomfort, kiedy coś zaplanuje, a ktoś mi mówi, że nie mogę i mi plany zmienia. Droga okazała się jednak dużo bardziej spektakularna niż autostrada, więc dobrze chłop zrobił, że mnie tu przysłał (everything is good for something). Jechałem sobie serpentynami w górach, wjeżdżając coraz wyżej, a później zjeżdżając, gdzieś po drugiej stronie gór, bardzo często widząc morze w dole. Już zjeżdżając dogoniłem szalonego Włocha, a 30 minut później tego żałowałem, bo pomylił drogi, przez co nadrobiliśmy 30km i ostatnią godzinę jechaliśmy po ciemku (ale spoko, każdemu się zdarza).
W końcu dojechaliśmy i okazało się, że wszystkie noclegi są obłożone i dwa, trzy razy droższe niż wczesniej. Nie poddawaliśmy się pytając wszędzie i znaleźliśmy ostatecznie jeden z najtańszych noclegów na trasie, 5 dolarów za pokój podwójny. Niedogodnością było jedne duże wyro i prysznic 3 piętra niżej, ale jak człowiek pośpi w namiocie, trochę pomarznie, to takie niewygody są nieodczuwalne, a ulga dla budżetu duża. Długo się nie zastanawialiśmy i po zameldowaniu poszliśmy jeść. Jak juz wcześniej słyszałem, tak i, w końcu się przekonałem, dlaczego HoiAn nazywane jest stolicą wietnamskiego jedzenia. Jedzenie uliczne jest bardzo pyszne i tanie, a jak pójdzie się do na prawdę dobrej restauracji, to i tak posiłek, z górnej półki kosztuje około 5 dolarów. My znaleźliśmy restauracje Basil, która została moją główną jadłodajnią przez 3 noce jakie byliśmy w HoiAn. Mówię, że jedzenie jest tu takie dobre, ale ciągle nie mogę jeść mięsa, a poprzedniej nocy miałem nawet koszmar, że wielki pies czy wilk atakuje kogoś z moich znajomych i ja muszę z tym psem walczyć, siedzi jednak w głowie. Piłem tu za to trochę piwa, bo tu za dolara można wypić ich 7! Świeże piwko, prosto z beczki, może nie najmocniejsze, ale do obiadu jak znalazł. Obiad był już późno wieczorny, więc po nim wróciliśmy i każdy zajął się pisaniem. Jutro coś pozwiedzamy.

3 komentarze:

  1. Spełniaj swoje marzenia , delektuj się życiem , niech nie męczą Cię więcej koszmary

    OdpowiedzUsuń
  2. Bartku jeszcze chwilka a psie koszmary odlecą a ty będziesz delektował sie mięskiem

    OdpowiedzUsuń
  3. Bartku jeszcze chwilka a psie koszmary odlecą a ty będziesz delektował sie mięskiem

    OdpowiedzUsuń