czwartek, 18 grudnia 2014

DZIEŃ 33, 34

Na promie pospałem na prawdę dobrze. Nigdzie mi się nie spieszyło, w Aktau miałem być najwcześniej po 24 godzinach, ale za pewnik tego nie brałem. Na morzu Kaspijskim promy pasażerskie nie pływają, więc do Kazachstanu przeprawiałem sie promem wiozącym wagony i kontenery. Na pokładzie nie było żadnych atrakcji poza telewizją z serialami po rosyjsku, a żaden z pasażerów nie mówił po angielsku, ani trochę. Czas zabijałem słuchaniem muzyki w kajucie, gapieniem się w morze, które tak naprawdę jest największym jeziorem świata i chodzeniem po pokładzie jak zjawa. Czasem mijałem jednego Azera, mieszkającego w Rosji, którego poznałem przy odprawie paszportowej. Lubił sobie zagadać, pomimo że nie wiele rozumiałem z jego rosyjskiego. Kiedy wieczorem dowiedziałem się, że u wybrzeży Kazachstanu będziemy po 22 i do portu wpłyniemy dopiero rano postanowiłem zabić trochę czasu i pogapić się na seriale po rosyjsku. Wziąłem owoce ( w sumie moje główne jedzenie na promie, bo pani w kasie biletowej twierdziła, że wyżywienie jest wliczone, a pani na promie już była innego zdania i na dodatek chciała gotówki, której nie miałem :) ) i poszedłem do sali telewizyjnej, gdzie spotkałem koleżkę od opowieści, nie do końca pewnej treści. Położyłem owoce na stole, pokazałem, że może się częstować i zacząłem oglądać serial, którego fabuła była dla mnie nie bardziej zrozumiała niż historie starego Azera. W przerwie między odcinkami kolega zniknął, ale zaraz pojawił się znowu z torbą"pierożków", które pierogami nie były, ale te pieczone ciasto było miłą odmianą od owoców, które jadłem przez cały dzień. I tak zleciało trochę czasu zanim poszedłem tego dnia spać. Rano dopiero przed 10 prom ruszył, ale zamiast popłynąć prosto do portu kołował sobie w pobliżu, aż do 12. Później kontrola kazachskich celników, pies tropiący na pokładzie, sprawdzanie paszportów i tłumaczenie celnikom skąd, gdzie i po co? Ostatecznie z budynku służby celnej wyszedłem po 13 i oficjalnie byłem na terytorium Kazachstanu. Przed budynkiem czekał na mnie mój kolega :) i choć tego nie proponowałem postanowił iść za mną kiedy próbowałem łapać stopa do miasta. Kiedy mijaliśmy przystanek, a dwóch gości powiedziało, że do miasta daleko, też nie został. Szliśmy więc sobie, a ja dodatkowo łapałem stopa. Długo nie czekaliśmy, ale pierwsze słowo kierowcy to było "ile"? Nie miałem wielkich perspektyw idąc z moim ogonem więc zaproponowałem 3 euro, które zostało mi z Grecji i tylko zawadzało w kieszeni. I tak nigdzie, w najbliższym czasie tego nie wydam, a dzięki temu za chwilę będę w mieście. Dobiliśmy targu, pokazałem Azerowi, żeby siadł z przodu. Mówił po Rosyjsku to niech się on poprodukuje. W mieście zapytał jeszcze kobietę o swoje i moje sprawy i wyszło na to, że się rozdzielamy. Pożyczyliśmy sobie wszystkiego dobrego i ruszyliśmy, każdy w swoją stronę. Zakupiłem sim-card z internetem, bo zdecydowałem się na 3-dniowy pociąg przez cały Kazachstan i pomyślałem, że się przyda, a później owoce i orzechy do poskubania przed prawdziwym obiadem. Siadłem na ławce próbując odnaleźć stację, z której odjeżdża mój pociąg. 5 minut później podnoszę głowę, a tu mój koleżka Azer, uśmiechnięty idzie w moim kierunku. Nie pozbędę się Ciebie dzisiaj- pomyślałem :) Spytał, czy pożyczę mu dolca bo musi kartę do telefonu kupić i zadzwonić do Moskwy. Tłumaczył też po co, ale tego już nie zrozumiałem. Dalemmu dolca, a ten rzucił kolo mnie torbę i powiedział, że zaraz wraca. Poczekałem 10minut i kiedy wrócił pożegnałem go po raz kolejny, ruszyłem w kierunku dworca. Do pokonania miałem 13km więc szukałem kogoś mówiącego po angielsku, żeby pomógł mi rozwiązać problem z autobusem. Znalezienie jednak w Kazachstanie kogoś mówiącego po angielsku okazało się jeszcze większym problemem. W końcu młoda dziewczyna idąca w przeciwnym kierunku stwierdziła, że trochę mówi po angielsku, sukces! Kiedy opowiedziałem jej czego potrzebuję i jak się tu znalazłem złapała mnie za ramię i powiedziała, że mi pomoże. Wydzwoniła po kolei mamę, chłopaka i kogoś ze znajomych. Dowiedziała się, że biletu nie kupię na stacji (gdybym pojechał tam sam musiałbym jeszcze wracać do centrum), zatrzymała auto na ulicy (w Kazachstanie zatrzymuje się tak normalne auta i płaci 1/5 tego co w normalnej taksówce, dlatego darmowy autostop jest prawie niemożliwy) i pojechała ze mną do kasy biletowej. Na miejscu była moim tłumaczem i dzięki niej kupiłem bilet za pół ceny, w porównaniu do tego co znalazłem w relacjach internetowych. Może więc można było kupić bilet na stacji, ale w innej cenie, nie wiem, nie dociekałem, byłem szczęśliwy i zaskoczony jak bardzo nieznajoma mi pomaga. Mój pociąg startował następnego dnia, więc razem z Sulu połaziliśmy po Aktau, pokazała mi plażę i bulwar, wypiliśmy herbatę i usłyszałem wiele razy jak bardzo się cieszy, że może porozmawiać z kimś po angielsku. Nie dość, że zmieniła swoje plany i ustawiła mi w godzinę podróż, którą sam nie wiadomo czy zorganizowałbym do jutra, to jeszcze mi dziękowała. Czy ja śpię? Właśnie, muszę zorganizować spanie. Odpaliłem jeden z serwisów wyszukujących hostele i znalazłem tani i bardzo blisko dworca. Sulu odprowadziła mnie jeszcze na autobus i poprosiła panią konduktor (w autobusie przy wyjściu na przystanku płaci się pani konduktor, która w czasie jazdy stoi koło kierowcy) żeby powiedziała mi jak będziemy przy dworcu. Misio na pożegnanie i stałem w autobusie, ściśnięty jak sardynka w puszce. Ciekawe, że płaci się przy wyjściu i nigdy nie zauważyłem, żeby ktoś z tym kombinował. Po 40minutach byłem na dworcu, podziękowałem pani konduktor za cynk i poszedłem szukać mojej kwatery. Gps wskazywał na dom, który na hostel nie wyglądał i hostelem okazał się nie być! Pierwszy raz zawiodła mnie wyszukiwarka i zaprowadziła w złe miejsce. Sulu miała rację, koło tego dworca na przedmieściach nie ma noclegów i trzeba było zostać w centrum. Nawet proponowała, że przyjdzie po mnie rano i pojedzie ze mną na dworzec, ale ja chciałem z rana być już blisko i nie kombinować- przekombinowałem. Poszedłem na dworzec, kupiłem pieczonego kurczaka (stęskniłem się za mięsem ostatnio ;) ) i kazachski chleb z grzybami w środku, usiadłem na hali dworca i myślałem, co tu dalej robić. W międzyczasie podbił do mnie młody strażnik i zaczęliśmy sobie gadać. Za chwilę dołączyło jego dwóch kolegów, jeden strażnik, drugi zwyczajny przydupas. Klimat był dobry, śmiesznie było więc zapytałem, czy nie mają nic przeciwko jak sobie do rana poczekam na pociąg. Nie mieli i powiedzieli, że o 22 zamykają dworzec, więc mogę być spokojny, na zewnątrz podobno dużo chuliganów. Jak szedłem po coś do picia to nawet dostałem eskortę. Chwilę przed zamknięciem dworca pojawił się znajomy Azer :P Jak tylko go zobaczyłem zacząłem się głośno śmiać, z resztą odwzajemnił ubaw. Siedzieliśmy jeszcze chwile i żartowaliśmy. Przydupas strażników nie mógł wymówić mojego imienia i zapytał: Ej Borsz ile masz wzrostu?
-1,87, a co? Napiął się tak, że się bałem, aby nie padł na zawał i pyta:
-a jak myślisz ile ja mam?
-1,60. Powiedziałem tylko, żeby go zbyć, ale nie trafiłem,miał 1,50 :D Taki mały, a był najgłośniejszy i najwięcej cwaniakował. No cóż, przynajmniej nie groźny.
 Po zamknięciu dworca kazali nam przejść do końca hali, zgasili światło i kazali spać- trochę jak w przedszkolu :) Azer posłuchał, a ja byłem niegrzeczny i nie posłuchałem :P Do rana przesiedziałem i pisałem ze znajomymi, najwięcej z Sulu, która po pożegnaniu nie straciła poczucia misji i ciągle się martwiła. Na prawdę świetnie się zachowała, a to jak się okazało i tak nie był ostatni raz kiedy mnie zaskoczyła bezinteresowną pomocą, ale o tym później. Pierwszy dzień w Kazachstanie na prawdę konkretny!

wtorek, 16 grudnia 2014

DZIEŃ 30, 31 i 32

W niedzielę zaraz po pobudce ruszyłem do recepcji. Wieczorem znalazłem jakieś szczątkowe informacje w internecie i chciałem dowiedzieć się jak dojechać w okolice miejsca, o którym czytałem. Okazało się, że wczoraj szedłem w dobrym kierunku, ale powinienem iść jeszcze dalej. Tym razem wziąłem metro i pojechałem na ostatnią stację, skąd zrobiłem 2-godzinną pętlę i odwiedziłem 3 porty zanim, w końcu trafiłem do odpowiedniego. Gościu na bramie mówił po azersku i znał kilka słów po rosyjsku, więc dopiero po pół godzinie dowiedziałem się, że port dobry, ale kasa dziś zamknięta :) Miałem więc kolejne popołudnie w Baku, które spędziłem na zwiedzaniu. Miasto generalnie jest bardzo nowoczesne i nie da się ukryć, że wszystko tam jest piękne: bulwar nad morzem Kaspijskim z egzotycznymi i dziwacznie poprzycinanymi roślinami, nowoczesne budynki, drapacze chmur z najbardziej znanymi Flame Towers, czy nawet podziemne przejścia dla pieszych wyłożone marmurem (albo czymś podobnym :P ), których nie powstydziłby się nie jeden pałacowy korytarz. Mimo wszystko dla mnie miasto wydawało się sztuczne i budowane na pokaz. Starsze budynki w centrum (tzn takie, które wyglądają na 30 lat) burzy się i stawia w ich miejsce nowe, wszystko jest zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Do mnie to nie trafiło i chciałem jak najszybciej jechać do Kazachstanu. W poniedziałek rano znowu wycieczka do kasy biletowej i w końcu sukces- kasa otwarta i pani potwierdza, że to ta kasa, której szukam! Niestety dziś nie ma promu, rozkładu też nie ma, więc bilet sprzeda mi dopiero jak jeden ze statków będzie w pełni załadowany. Proszę przyjść jutro i pytać :) Udało mi się jednak wyprosić numer telefonu, żeby rano na darmo nie lecieć tam znowu. Kolejne popołudnie w Baku, kolejne godziny bezcelowego szwendania się po mieście, w którym nawet stare miasto nie zasługuje na nazywanie go starym. Następnego dnia wstałem z lekkim nerwem. Miasto mnie nudziło, nie czułem się w nim dobrze, a na dodatek to był 4 dzień z 5 jakie mogłem być w Azerbejdżanie. Zszedłem do recepcji i poprosiłem młodego Azera, żeby wykonał za mnie telefon. Kilka minut czekania i w końcu dobre wieści, mogę dziś płynąć, ale o 16 muszę pojechać po bilet, a o 20 być w porcie 30km za miastem (oczywiście z drugiej strony od centrum, niż kasa biletowa, żeby nie było za łatwo). Spakowałem się, wymeldowałem i do 14:30 siedziałem w stołówce hostelu pijąc kawę za kawą i pisząc swoją księgę drogi ;) Wyszedłem z zapasem czasu, odbyłem na pamięć już znaną trasę metra, na miejscu jeszcze zrobiłem zakupy na prom i kilka minut przed 16 wszedłem uśmiechnięty do kasy biletowej. Kobieta patrzy się na mnie krzywo i z wyrzutem pyta (a właściwie to drze japę, że się brzydko wyrażę): co ty tu robisz o tej godzinie? Jak teraz chcesz zdążyć? Czeka na Ciebie taksówka?
-spokojnie mam 4 godziny na zrobienie max 40km, tak powiedziała pani przez telefon.
-nie, to jest 50km za miastem, albo więcej, a prom jest o 18!
-Pisz bilet, bierz pieniądze i nie mów już do mnie proszę!
Zagotowałem się przez chwilę, ale wróciłem do siebie bo stresem promu nie zatrzymam, trzeba działać. Wyskoczyłem z kasy biletowej i zagadałem taksówkarza ile weźmie za kurs do Bayl (nie wiem czy tak się to pisze, ale to miejsce, z którego odchodzą autobusy do Alat. Też nie wiem czy tak się to pisze, ale to miejsce, z którego odpływał mój prom). Chwila negocjacji i zgodził się na 8 manat, czyli około 30zl. Namawiał mnie na kurs na prom, ale byłem mądrzejszy i zamiast płacić mu dodatkowo 200zl, uznałem że zdążę autobusem za 4zl. W Bayl autobus stał na pętli, ale odjechać miał przed 17, a odjechał ostatecznie punkt 17. Pytam się kobiety obok, czy dojedziemy w pół godziny, a ona mówi, że na pewno nie, będziemy tam za godzinę. Ja zaczynam się modlić i przeklinać, że pożałowałem na taksówkę. Pytam kilka razy kierowcy jak daleko na prom z przystanku, ale jak automat uśmiecha się i mówi, że pokaże na miejscu. Co chwila patrzę na gps jak daleko jesteśmy od miasta, a rozklekotany autobus ledwo się toczy i zatrzymuje co kilkaset metrów po więcej ludzi. Punkt 18 ciągle w autobusie, aż przysiadłem na podłodze i ukryłem twarz w dłoniach. Załamka, a kierowca patrzy na mnie i bezczelnie obrabia mi dupe z kolegą. We dwóch mają wyraźnie dobry humor i tylko babcia obok wyraźnie mnie żałuje. 18:15 zatrzymujemy się na autostradzie, a kierowca pokazuje, żebym przeciął autostradę i szedł kilometr drogą, którą pokazał. Wyskoczyłem, rozejrzałem się po drodze i szybko ją przeciąłem. 18kg na plecach, spóźniony na prom powiedziałem sobie, że jak się po drodze nie zatrzymam to bozia pomoże, zacząłem biec. Z kilometra zrobiły się dwa, tak przynajmniej czułem w nogach. Na samym końcu rozwidlenie i żadnego znaku, biegnę w prawo bo widzę ludzi za 300m. Pytam, czy tutaj prom do Kazachstanu i dowiaduje się, że tutaj, tylko muszę się cofnąć i jednak skręcić w lewo :/ Biegnę z powrotem, po drodze zatrzymuje mnie strażnik i jeszcze legitymuje. Po chwili zadyszany jak pies biegnę dalej, dobiegam w końcu do budki celników, cały mokry i prawie nie żywy. Pytam o prom do Kazachstanu, a oni na to: A gdzie Ci się tak spieszy? Ktoś umiera? Prom o 20 odpływa :D Już nawet nie denerwowałem się Krystyną z biletowej kasy, cieszyłem się, że trochę ze mnie "getto soldier" :D Wrył mi się ten tekst z numeru, który tego dnia słuchałem i przypomniał mi się kiedy zasuwałem z moim plecakiem. Odprawiłem się, na promie wykąpałem się i przeprałem rzeczy i akurat była 20. Kilka minut później prom wystartował, a ja wrzuciłem muzykę na uszy. Zeszło ze mnie całe ciśnienie ostatnich dni związane z wizą do Azerbejdżanu i tym promem. Dobra robota Bartek, przybiłem sobie piątkę i dzień się zakończył.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

DZIEŃ 29

Obudziłem się chwilę po ósmej rano i od razu zabrałem się za zbieranie namiotu, w międzyczasie jedząc śniadanie. Jako, że było już kompletnie widno, a mój namiot stał przy samej drodze byłem nie lada atrakcją dla każdego kto przejeżdżał obok. Po zapakowaniu mego tobołka przeciąłem ulicę i po kilkuset metrach dowiedziałem się co za wielka zwierzyna czyhała na moje życie kilka godzin wcześniej. Były to dwa konie, w dodatku uwiązane! No cóż, przynajmniej nie łaziłem po autostradzie po nocy i przespałem się kilka godzin. Nic złego się nie stało, a ja miałem od rana lepszy humor śmiejąc się z samego siebie :) Dobry humor się przydał bo od rana padało, a ja przez godzinę nie mogłem nic złapać. W końcu fart, zatrzymał się całkiem klawy mercedes, a w środku młody gościu pracujący jako blacharz, lakiernik. Nie jechał daleko, ale każda podwózka jest dobra w taką pogodę. Po drodze dowiedziałem się, że auta w Azerbejdżanie są kilka razy droższe niż w Polsce, niestety mój rosyjski nie był wystarczający, by dopytać się o podatki i inne formalne sprawy, inaczej już bym ustawiał biznes z nowym kolegą :) Po jakimś czasie droga się rozwidliła, a koleżka spytał, którędy chcę jechać tłumacząc, że obie drogi prowadzą do Baku. On jechał w lewo, więc i ja zdecydowałem pojechać jeszcze kawałek. Kolejny raz nieporozumienie przez brak języka, bo okazało się, że to droga przez miasto, a on zatrzymuje się na jego początku. Trochę słabo, ale odpaliłem gpsa w telefonie i ruszyłem pieszo przez całe miasto. Na samym końcu miasta, po prawej mijałem dworzec autobusowy. Ciągle padało, więc podkusiło mnie, żeby zapytać o cenę biletu do Baku. Pociąg z Tibilisi miał kosztować ok. 50 dolarów, a gość na granicy chciał 40 za taksówkę, tu miałem zapłacić 10 za autobus. Propozycja była niezła, ale najbliższy bankomat mogłem znaleźć w centrum, które minąłem dobre 20 minut wcześniej, odpuściłem. Wychodząc z dworca, jak wszędzie od wjechania do Turcji, rzuciło się kilku taksówkarzy ze świetnymi ofertami. Grzecznie odmawiałem i wtedy zagadał do mnie jeden stojący na końcu z bardzo ciekawą ofertą. Weźmie mnie za 20 dolarów (do Baku ciągle miałem ponad 300km) jeżeli nic nie powiem drugiemu pasażerowi, bo podobno on płaci więcej (tak, taksówką nie jeździ się tam samemu). Podziękowałem, więc zaproponował 15, na co ja powiedziałem, że mam ostatnie 10. Nie mogłem się nadziwić kiedy się zgodził i uznałem to za bardzo dobry interes. Co prawda nie dojadę do Baku za darmo jak powiedziałem gościowi na granicy, ale 10 dolarów za 300km w mercedesie, gdzie spokojnie mogłem pójść spać (kierowca miał rozmówcę w osobie młodego żołnierza wracającego na urlop do Baku) to oferta nie do odrzucenia. Obudziłem się dopiero na przedmieściach stolicy i porozmawiałem z wojakiem, który choć twierdził, że nie mówi po angielsku to radził sobie na prawdę dobrze. W mieście zanim kierowca wysadził nas w umówionym miejscu zostawił 6 paczek, w różnych punktach. Zrozumiałem wtedy jak taka cena może mu się opłacać, ale mi się nigdzie nie spieszyło. Wojak był mniej zadowolony, ale spokojnie wytłumaczył mi, jak dojadę do portu, gdzie kupię bilet na prom do Kazachstanu i co powinienem zobaczyć w mieście na ten prom czekając. Jechaliśmy z kolejną paczką kiedy przed nami zrobił się korek. Jak gdyby nigdy nic kierowca skręcił na pas po lewej i przejechał koło kilometra pod prąd migając tylko światłami na jadące z na przeciwka auta! Ja szczęka na podłodze, zacząłem się śmiać głośno z całej sytuacji, a wojak na to: No co? Witamy w Baku! Niewiarygodne :) Na koniec pod stacją metra poszedłem do bankomatu i przy rozliczaniu z kierowcą usłyszałem, że mam mu dać 15 dolarów. Co za ham! Nawet mi się nie chciało nic tłumaczyć, ale wojak stwierdził, że tyle to kosztuje. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że ze mną umawiał się na 10 i nie do końca z nią zgodnie, że tylko tyle wybrałem z bankomatu. Ham odpuścił, a ja poszedłem na metro. W porcie kolejna niespodzianka, nie jest to jak twierdził wojak jedyny port w mieście i zdecydowanie nie ten, którego szukam. Poszedłem do następnego, który wskazał mi gość mówiący po angielsku, ale też nie ten. Tam trójka robotników próbowała mi wytłumaczyć po rosyjsku jak trafię do następnego, zacząłem dreptać. W ten sposób z moim 18kg plecakiem przedreptałem jakieś 6km od centrum Baku zanim zrezygnowałem i postanowiłem znaleźć hostel i spróbować następnego dnia. Wróciłem do centrum wieczorem, znalazłem najtańsze spanie w stolicy, które tanie nie było i po ogarnięciu się poszedłem spać. Jutro drugi dzień w Azerbejdżanie, obym znalazł port...

wtorek, 9 grudnia 2014

DZIEŃ 27, 28

Dwa następne dni spędziłem na bieganiu do konsulatu rano i popołudniu, żeby widzieli jak mi zależy i o mnie nie zapomnieli przypadkiem :P W międzyczasie zwiedzałem stolicę Gruzji, w czwartek jeszcze z Mirvą, która jednak w nocy poleciała na spotkanie ludzi z couchsurfingu do Rygi, ale tego dnia jeszcze sporo się nałaziliśmy i zgodnie uznaliśmy, że miasto mamy ogarnięte całkiem nieźle. W piątek popołudniu, podczas mojej 6 wizyty, w końcu odebrałem paszport z 5 dniową wizą do Azerbejdżanu. Piszę, "w końcu", ale biorąc pod uwagę opinie znalezione w Internecie, a nawet standardowe procedury, dwa dni to wersja ekspres jakiej nie mogłem się spodziewać :) Była godzina 17, a ja mogłem w ciągu miesiąca wjechać na teren Azerbejdżanu i przebywać tam przez 5 dni. Postanowiłem ruszyć od razu i 3 kolejne stopy złapałem tak szybko, że na granicy byłem już o 19! Pomyślałem jednak, że nie warto od razu przejść przez granicę, bo o tej godzinie i tak nic nie złapię tylko pójdę spać, a stracę pierwszy dzień. Postanowiłem poczekać 5 godzin i odprawić się chwilę po północy. Na granicy skumplowałem się z kilkoma młodymi Gruzinami, którzy dorabiali sobie na granicy: sprzedawali owoce, papierosy, a także jakieś bardziej lewe interesy, o których jednak nie chcieli mówić. W innym kraju pewnie nie uznałbym ich za najlepszych kompanów, ale Gruzini to jedni z nielicznych ludzi, którzy Polaków bardzo lubią i szanują (to akurat zasługa s.p. Lecha Kaczyńskiego, który wstawił się za Gruzją, kiedy Rosja zaatakowała na północy tego małego zakaukaskiego kraju) więc niczego się nie obawiałem. Chłopaki poczęstowali słonecznikiem, kawą, herbatą i pogadali kiedy akurat mieli chwile wolnego od robienia interesów :) o 24 pożegnałem się i ruszyłem na granicę. Jak zwykle wzbudzając sensację swoim tobołem, ale bez większych problemów udało mi się przeprawić. Azerski celnik długo oglądał wizę i paszport i bałem się trochę, że mnie cofnie. Mógł to zrobić jako że prom z Baku do Aktau nie ma planu rejsów, jest to prom cargo i ludzi zabiera przy okazji, istniało więc spore ryzyko, że się nie wyrobię w 5 dni. Skłamałem jeszcze, że do Baku jadę autobusem i od razu do portu czekać na prom, po kilku minutach wbił pieczątkę i życzył udanego pobytu :) Po azerskiej stronie podbił do mnie gość i zaoferował tani przejazd do Baku.
-100 dolar Baku mercedes!
-dziękuję, z Polski przyjechałem za nie wiele więcej ;)
-ok promocja 40 dolarów!
-haha dzięki ja darmo tam dojadę kolego :)
Pośmiał się ze mną lub ze mnie, nie dbałem o to. Wyszedłem z budynku i miałem szukać miejsca na kemping. Nie byłem jednak śpiący więc pomyślałem czemu by nie połapać chwilę. Zatrzymały się 3 samochody w 15 minut, jednak wszyscy pytali o kasę, po czym odjeżdżali machając :) w końcu zatrzymał się gość, który podrzucił mnie jakieś 100km, a miałem już iść spać! Wysadził mnie przy głównej drodze, przy której ciągnęło się strasznie długie centrum handlowe. Nie mogłem się tam rozbić więc dreptałem na jego koniec, wzbudzając sensację, tym razem wśród nocnych stróżów. Wszystko ładnie, pięknie tzn. uśmiechy i pozdrowienia, aż do ostatniego, gdzie chciałem jeszcze przez kilka minut popróbować szczęścia bo było to ostatnie oświetlone miejsce. Przychodzi stróż i mówi coś po azerbejdżańsku. Mówię, że ja nie paniemaju ;) ale on dalej. Nie robił mi żadnej sceny, tylko znalazł poprostu kolegę i nic go to nie interesowało, że jego nowy ziom go nie rozumie. Stał buc 1metr ode mnie patrząc się jak próbuję łapać jednocześnie odstraszając potencjalną podwózkę. Starałem się być spokojny i odszedłem 20 metrów dalej na ostatnią oświetloną zatoczkę machając mu na pożegnanie. Nie minęła minuta, a gamoń przylazł i już nawet nic nie mówiąc stał metr ode mnie i patrzył się jak wół na malowane wrota. Normalnie młody gość, a tak nie jarzący, że szok. Poszedłem dalej szukać miejsca na nocleg bo na stopa już nie miałem szans. Idąc drogą na polu tuż przy drodze zauważyłem zarys dwóch dużych zwierząt, które wolnym krokiem zaczęły zbliżać się w moim kierunku, a ja nie wiedziałem czego się spodziewać: łoś, jeleń, byk? Wydygałem się nie na żarty, nie chciałem ryzykować spotkania z dzikim zwierzem, trzymając więc w ręku gaz przeciąłem jezdnie, cofnąłem się kilkaset metrów i na polu obok rozbiłem namiot. Było już po 3, a ja zasnąłem szybko po tym długim dniu, jutro Baku!

DZIEŃ 26

W środę wstaliśmy rano i już czekało na nas śniadanie przygotowane przez naszą gospodynię. Grafik na ten dzień był napięty. O 9 przyjechał po nas znajomy Tamari i zabrał do skalnego miasta, zamieszkałego przed 3 tysiącami lat. Miejsce zrobiło na nas ogromne wrażenie. Szczęki na podłogach i dziesiątki zdjęć później wciąż nie mogliśmy nacieszyć oczu. Domy, tarasy, apteka, teatr, kaplica i wiele innych, a wszystko to wykute w skałach. Z górnego tarasu zachwycił nas widok na dolinę, którą przecinała rzeka, a zaraz za nią prezentowały się nam piękne góry. Gdybym jechał w podróż latem to na miasta przeznaczyłbym może 20% czasu, a resztę spędził w takich miejscach. Niestety nie wszystko układało się po mojej myśli, kilka razy odkładałem termin wyjazdu i w końcu wyruszyłem w listopadzie. Nie żebym narzekał, w końcu"everything is good for something" i gdybym wyjechał wcześniej nie poznałbym wszystkich dobrych ludzi, których spotkałem na swojej drodze. Dlatego z rana budzę się wdzięczny za to co mnie spotyka i staram się nie tracić energii rozmyślając o problemach. Po pierwszej atrakcji tego dnia nasz kierowca zabrał nas z powrotem do Gori, do muzeum Stalina. Nie byłem nim zachwycony, chociaż bardzo lubię historie to z muzeum niczego nowego sie nie dowiedziałem, ot zbiór gratów, dupereli i prezentów od towarzyszy z komunistycznych republik. Pierwsze złe wrażenie na wejściu: bilet ma kosztować 10 lari (ok 20zl), a po kupieniu pani oznajmia, że jak chcę obejrzeć wagon Józia to mam dopłacić jeszcze połowę. Gdyby Mirva i Alex się nie nakręcili byłem gotowy wziąć pieniądze i wyjść, nie cierpię takiego sposobu wyciągania kasy od ludzi. Skoro wagon jest Stalina to dlaczego mam płacić ekstra, kiedy zapłaciliśmy już za muzeum Stalina? Mniejsza o to, jak już pisałem nic specjalnego i lepiej książkę poczytać niż łazić po tym muzeum. Na zewnątrz zobaczyliśmy jeszcze dom, w którym Stalin spędził pierwsze cztery lata życia. Cała dzielnica została wyburzona poza tym domem i w jej miejscu jest teraz park z deptakiem na około tego jednego budynku i muzeum. Nasz kierowca zabrał nas jeszcze po plecaki i odstawił na dworzec skąd marszrutką mieliśmy pojechać za 6zl do Tibilisi. Tanio, ale kierowca uparł się, że ruszy kiedy bus się wypełni do ostatniego miejsca, a nawet w przejściu między rzędami miał rozstawiane krzesełka :D Jedna kobieta siedząca za mną miała dziecko na kolanach i nawet jego miejsce wykorzystał przedsiębiorczy kierowca. Tym o to sposobem bus, który w Polsce mógłby zabrać nie więcej niż 15 osób, ruszył z 31 na pokładzie! Jak już pisałem tanio, ale z przygodami, taki folklor :) W Tibilisi wzięliśmy metro do centrum, Alex wysiadł wcześniej bo tego dnia wylatywał do Turcji i chciał przespać resztę dnia, a Mirva postanowiła pojechać ze mną do konsulatu. Na miejscu byliśmy o 14:30, strasznie się spieszyłem, a trafiliśmy na przerwę do 16. W tym czasie zjedliśmy i znaleźliśmy guest House 5 minut od konsulatu, przeczuwałem problemy i wielokrotne bieganie, więc było mi to na rękę. O 16 pod konsulatem już spora kolejka, a mi znowu zaczęły udzielać się nerwy. Kolejka jednak topniała szybko mimo, że wchodziliśmy pojedynczo, a każdy na wejściu był przeszukany i sprawdzony wykrywaczem metalu, a także pouczony aby nie używać telefonu wewnątrz budynku. W okienku podałem paszport otwarty na stronie z wizą do Kazachstanu i zapytałem niepewnym głosem o wizę tranzytową do Azerbejdżanu. Pan tak spokojny, jakby na śniadanie zjadł słuszną porcję walium podał formularz i oznajmił, żebym dołączył 2 zdjęcia i kwit z banku, że wpłaciłem 20 dolarów. To juz? Tyle problemów miało być, a poszło tak gładko? Pomyśleć, że chciałem zapłacić 5 razy więcej w Batumi. Załatwiłem wszystko w ciągu godziny: wypełniłem wniosek, zrobiłem zdjęcia na przeciwko konsulatu, gdzie także zrobiono mi kopię paszportu, a następnie złożyłem dokumenty. Jako, że udało się to zrobić w środę popołudniu miły urzędnik obiecał, że postara się wyrobić wizę do piątku! Nie muszę chyba pisać, że humor miałem momentalnie taki, że mogłem latać :) Nasz gospodarz okazał się zawodnikiem narodowej drużyny rugby, a przy okazji spoko gościem, który wraz z kumplem robili tego dnia narodowy trunek cza-czę i zaprosili nas na wieczorną degustację. Poszliśmy więc na miasto, przeszliśmy przez starówkę, pojechaliśmy kolejką linową, w której akurat trochę się dygałem. Wszystko wyglądało ok, ale kosztowała 2zl więc zastanawiałem się czy mają kasę na utrzymanie jej w odpowiednim stanie ;) piszę dziś jednak cały i zdrowy, więc chyba dają radę. Wieczorem skorzystaliśmy z zaproszenia, a chłopaki pokazali nam własną destylarnię, gdzie z domowego wina (którego też dali spróbować) destyluje się ponad 50 procentowy alkohol, który piliśmy bez popitki i było ok :) Posiedzieliśmy trochę, pośmialiśmy się i zebraliśmy wskazówki, co jeszcze powinniśmy zobaczyć w Tibilisi, które już na początku zdecydowanie przerosło nasze oczekiwania. Taki to był dobry dzień...

poniedziałek, 8 grudnia 2014

DZIEŃ 24, 25

Wstałem rano i od razu zacząłem się zbierać do konsulatu. Chciałem załatwić wszystko i mieć czas na spokojne zwiedzanie. Od poprzedniego wieczora nie wyschły mi jednak buty bo w naszym hostelu okna były pozamykane na taśmę klejąca i prawdopodobnie było trochę wilgoci, więc do południa gniłem w wyrku. Popołudniu w końcu zebrałem się do wyjścia i na samym początku źle, pada jak cholera! Poszedłem jednak dzielnie i po 15 minutach zawitałem do wrót konsulatu. Zanim jednak strażnik wpuścił mnie pod dach musiałem się przedstawić, powiedzieć skąd jestem i po co przychodzę. Kiedy tak sobie mokłem usłyszałem jeszcze: a po co jesteś w Gruzji i poszukaj paszport. Zacząłem zdejmować moje przeciwdeszczowe panczo ;) i grzebać po kieszeniach za paszportem,modląc sie o zachowanie spokoju i nie użycie gazu na tym gościu. Jak to się mówi: Nadgorliwość gorsza od faszyzmu! Załatwiając jednak cokolwiek w byłej postsowieckiej republice trzeba być cierpliwym i udawać wdzięczność hamom, bo inaczej nic się nie załatwi. Kiedy w końcu otworzył mi bramę ciśnienie zeszło, przeszedłem korytarzem i po chwili stałem na przeciwko konsula.
-dzień dobry, chciałem wyrobić wizę tranzytową do Azerbejdżanu, mam wszystkie dokumenty i...
-ja nie wydaję wiz tranzytowych, mogę Ci wyrobić turystyczną, zamiast 5 dni dostaniesz 30!
-nie potrzebuję 30, pojadę pociągiem do Baku i wsiądę tam na prom do Kazachstanu. Dlaczego mam płacić 100 dolarów zamiast 20, kiedy zobaczę Twój kraj z okna pociągu?
-nie mogę Ci pomóc.
-A ambasada w Tibilisi?
-Zapytaj w Tibilisi!
Niedowiary! Gdybym nie miał innego wyjścia niż załatwić tą wizę poszłaby wiązanka. Musiałem jednak podziękować i powiedzieć, że jeszcze wrócę. 400km do stolicy, a on mi mówi zapytaj w stolicy! Do końca dnia miałem beznadziejny humor, przybrałem straszną minę, żeby tylko nikt do mnie nie mówił i krótko mówiąc byłem w dupce. Mogę zapłacić 100 dolarów, żeby przejechać przez Azerbejdżan, albo zaryzykować i pojechać do owianego złą sławą konsulatu w Tibilisi, jeżeli tam się nie powiedzie, będę musiał wracać tu, tracić czas, pieniądze i jeszcze więcej nerwów. Wybór chyba prosty: Jadę do Tibilisi :D Teraz jest to dla mnie już śmieszne, ale przez presję chodziłem humorzasty przez następne dni.
We wtorek Mirva jechała do Borjomi, uzdrowiska w górach, słynącego z wód mineralnych, gdzie spotkać się miała z kolegą z brazylii- Alexem. Namawiała mnie, żebym dołączył, ale postanowiłem załatwić sprawę z wizą na początku. Byłem tak wkurzony, że zamiast łapać stopa poszedłem z Mirvą na busa, który jechał do Tibilisi przez Borjomi. Tak przynajmniej powiedział kierowca biorąc od nas pieniądze bo jak się później okazało nie jechał ani tu, ani tu :P w jakiejś mieścinie niedaleko Borjomi kazał wysiadać i nawet zanim to zrobił przerzucił mój plecak do innego busa. Pięść mi się normalnie zaciskała, a on mówi: go bus borjomi... Go to school bro! Wsiadłem już bezsilny do tego busa i ruszyliśmy do Borjomi, a ja zacząłem głęboko oddychać. Kiedy krajobraz zaczął szybko przechodzić w górski i pierwszy raz w tym roku poczułem taką prawdziwą polską zimę uśmiechnąłem się i pomyślałem, że muszę ochłonąć. Mam wakacje, nigdzie nie muszę się spieszyć, tzn trochę muszę, ale generalnie nikt przez to nie umiera, ani nie chodzi głodny, więc chill out. Na miejscu dołączył do nas Alex, też wykorzystujący każde wolne, żeby podróżować i razem poszliśmy szukać źródła uzdrawiającej wody. Miasteczko niczym szczególnym się nie wyróżniało, ale górski klimat i trochę mrozu służyły nam wszystkim, humory dopisywały. Same źródło znaleźliśmy, ale woda śmierdziała jajem! ;) Poszliśmy jeszcze do muzeum, gdzie trzymano wykopaliska z okolic tego miasteczka, nawet ciekawe. Po muzeum pomyślałem, że już nie chcę się dziś stresować wizą i zabrałem się z nowymi znajomymi do Gori- miasta, w którym na świat przyszedł jeden z największych paranoików jakich znała historia, Józef Stalin. Pojechaliśmy marszrutką- są to takie małe busy, które nie mają przystanków tylko jakaś trasę, na której ludzie stojąc na ulicy machają, żeby bus się zatrzymał. Jeżeli wcześniej narzekałem na polskich kierowców to po Bałkanach przestałem, natomiast nasz kierowca tego dnia sprawił, że zacząłem się modlić i zastanawiać czy powinienem dzwonić i żegnać się z bliskimi ;) Wyprzedzanie na trzeciego, albo kiedy z naprzeciwka jedzie tir, nie ma problemu! Na koniec zamiast w Gori wysadził nas na obwodnicy, zła passa trwa, ktoś tu testuje moją cierpliwość. Na obwodnicy przypałętał się typ nawalony jak szpadel, ja z Mirvą go zbyliśmy od razu, a Alex odpowiedział, na dwa pytania i już się nie mogl wywinąć :)
-skąd jesteś?
-z Brazylii
-aaa Silva!
-co Silva?
-no ty Brazylia, Silva!
I tak sobie chłopy prowadzili rozmowę, kiedy schodziliśmy z obwodnicy na drogę prowadzącą do miasta. W następnej marszrutce (jest to bardzo tani środek transportu więc przygód należy oczekiwać), Alex tłumaczył nowemu koledze, że nie każdy w Brazylii nazywa się Silva, a kierowca był zapewne czyimś prapradziadkiem i nie wiadomo, czy widział drogę, czy znał ją na pamięć z czasów kiedy na pasach przepuszczał kobietę z małym Stalinem w wózku. Było jednak wesoło i miasto też nam się szybko spodobalo. Poszlismy zjeść i korzystając z wi-fi znaleźć lokum. Podrzuciłem pomysł guest housu zamiast hostelu, bo czytałem o nich dużo dobrego. Pomysł nie został entuzjastycznie przyjęty, ale znaleźliśmy właśnie w takim miejscu, pokój 3 osobowy i była to najtańsza oferta, a to wśród niskobudżetowców, których w naszym gronie była trójka, równa się bierzemy to! Po dotarciu na miejsce mieszane uczucia. Dom z zewnątrz pozamykany wysokimi bramami, niezbyt ładnie to wyglądało, ulica rozkopana i nikt nie odpowiada na pukanie. Zaczęliśmy rozważać ucieczkę, a ja myślałem, że pomysł guest housu upadnie. Na szczęście zadzwoniliśmy pod numer ze strony internetowej i wyszła po nas Tamari- starsza Gruzinka, wlascicielka domu i zaprosiła do środka, gdzie mieliśmy wszystko czego było trzeba: miła właścicielka, wygodne łóżka, wi-fi, śniadanie w cenie, wiedza na temat wszystkiego co warto zobaczyć, znajomy, który za małe pieniądze wszędzie zawiezie i dużo więcej. Kiedy już się rozgościliśmy Tamari spytała, czy mamy ochotę spróbować domowego wina. Uśmiechnęliśmy się tylko szeroko i poszliśmy za gospodynią do piwnicy, a tam... szczęki na podłodze, ok 100 litrów wina w baniakach, wielka beczka ze 100 letniego drewna także pełna wina i specjalna wanna do ugniatania owoców! Cała piwnica wyłożona kamieniem przez męża, którego niestety nie poznaliśmy tym razem. Popróbowaliśmy domowego winka bez grama cukru i tak posmakowało, że dokupiliśmy 1,5 litra, a później jeszcze 1,5 :D My się relaksowaliśmy, a Tamari dokrajała owoce, układ idealny. Przy naszej uczcie dowiedzieliśmy się też mnóstwo ciekawych rzeczy o gruzińskiej kulturze. Piliśmy też z tradycyjnego rogu, który przez swój kształt nie pozwala odłożyć naczynia z winem, trzeba pić do dna! Chociaż nie było to najmocniejsze wino to ze spaniem nikt nie miał problemów. Ja zapomniałem też o tych z wizą. Na jutro też już zrobiliśmy plany...

piątek, 5 grudnia 2014

DZIEŃ 23

Kiedy przebudziłem się z rana szybko wyszedłem z namiotu rozejrzeć się po okolicy. Poprzedniej nocy rozbijając namiot malo co widziałem więc wypadało zobaczyć, gdzie jestem i czy umiejscowieniem namiotu nie stwarzam zagrożenia dla siebie i innych ludzi. Był to jeden z lepszych poranków, dookoła mnie piękne tureckie góry, wysokie chociaż już nie tak jak w Erzurum, nie pokrywał ich też śnieg. Dodatkowo zza jednego ze szczytów powoli wyłaniało się słońce, które w połączeniu z bezchmurnym niebem naładowało mnie pozytywną energią. Kiedy zbierałem namiot zagadał do mnie przechodzący obok starszy pan. Akurat szedł łowić ryby do pobliskiej rzeki więc po krótkiej rozmowie postanowiłem dołączyć ( tak, mam ze sobą wędkę). Łowiliśmy przez następne 2 godziny, starszy pan nie złapał nic, a mi się pofarciło :) Pochwalę się, że była to największa ryba jaką do tej pory złapałem chociaż na wędkarzach wrażenia bym nie zrobił, ja zawodowcem nie jestem i do tej pory łapałem tylko małe płotki. Miałem ruszać w dalszą drogę więc zaproponowałem rybę koledze. Zapytał, czy mogę pomóc mu rozpalić ogień na podwórku obok. Miałem jeszcze cały dzień na zrobienie 100km więc się zgodziłem. Kiedy my zajęliśmy się ogniem jego żona zajęła się rybą. Po 2 następnych godzinach najedzony i szczęśliwy poszedłem łapać stopa. Do samego Batumi jechałem dokładnie jak dzień wcześniej- kilka, kilkanaście km każdym stopem, w każdym aucie ta straszna turecka muzyka i ogrzewanie na maxa, normalnie głowa mnie rozbolała i byłem bliski choroby. Nie ma jednak co narzekać, dotarłem do Batumi popołudniu i od razu odszukałem hostel. Potrzebowałem w trybie pilnym prysznica, prania, a w dalszej kolejności witaminy c i łóżka. Byłem jednak zadowolony, podróż do Gruzji przebiegła pomyślnie, a jutro z rana pójdę do Ambasady Azerbejdżanu i złożę wniosek o wizę tranzytową , żeby móc przejechać do Baku, z którego popłynę promem do Kazachstanu. To akurat będzie czysta formalność bo wiem jakie dokumenty potrzebuję i wszystko mam przygotowane, muszę tylko wpłacić 20 dolarów do banku. Wybrałem konsulat w Batumi bo doczytałem, że wyrabia się tu wizę bardzo łatwo, inaczej niż w Tbilisi, gdzie napotyka się problem za problemem.
. Kiedy już ogarnąłem wszystkie swoje rzeczy obudziła się Mirva, dziewczyna z Finlandii, która zajmowała kolejne wyrko w hostelu. Trochę zdystansowana, ale jednak przekonałem ją do rozmowy, a chwilę później do wspólnego przejścia się po mieście. Mirva bala się dosłownie wszystkiego, łącznie z przejściem przez ulicę ;) dziękowała mi, że wyszliśmy razem i nie musi dzięki temu odzywać się do ludzi, którzy mogliby ją zaczepić na ulicy. Świetnie za to mówiła po rosyjsku, a ja tylko kilka słów, więc przydaliśmy się sobie nawzajem, a nawet nieźle się dogadywaliśmy. W czasie spaceru zaczęło padać więc zaszliśmy na obiad do restauracji. Obiady w domach gościnnych są w podobnej cenie co w restauracji, a w hostelu nie mieliśmy warunków do gotowania. Po jedzeniu wróciliśmy dłuższą drogą do hostelu wymieniając się wrażeniami z tego miasta. Dla mnie Batumi to takie postkomunistyczne Las Vegas, piękne i kolorowe budynki, o irracjonalnych kształtach i pochowane za nimi odrapane i brudne domy zwykłych ludzi. Nadmorski deptak z palmami, rzeźby i kasyna tworzą tam klimat bogatego, nadmorskiego kurortu, ale kontrast domów mieszkalnych mimo wszystko razi. Po długim spacerze wróciliśmy do hostelu i dzień się zakończył. Myślałem już nad wyprawami przez następne 4 dni, kiedy wyrabiana będzie moja wiza. Pomyślałem, że zwiedzę zachodnią i centralną Gruzję, po czym wrócę do Batumi po wizę i ruszę na wschód. To brzmiało jak całkiem dobry plan :)

czwartek, 4 grudnia 2014

DZIEŃ 21, 22

Nie miałem ostatnio, ani czasu, ani weny żeby coś napisać. Wszystko zmieniało się dość szybko. Piszę więc będąc już w stolicy Gruzji-Tbilisi. Od kiedy opuściłem bar przy dworcu w Istambule, przez następne 1500km nie miałem, ale też specjalnie nie szukałem dostępu do internetu. Odciąłem się trochę i poukładałem na spokojnie ostatnie wydarzenia. To najlepsza część podróżowania w pojedynkę- z jednej strony poznajesz co dzień nowych ludzi, a z drugiej masz wolność wyboru, co do tego gdzie jechać i kiedy zarezerwować czas tylko dla siebie. Ostatnie dni w Turcji spędziłem w pociągu, autostopie i namiocie, ale po kolei :)
O 6:15 wsiadłem w pociąg do Elskisehir, o którym wiele osób wypowiadało się, że jest to bardzo ciekawe miasto. Przed 9 byłem na miejscu i na początku spędziłem 30 minut na dworcu czytając historię tureckiej kolei przedstawioną na wystawie w przejściu podziemnym. Wspominam o tym, tylko dlatego, że często powielany jest u nas pewien mit. Podobno masa biednego, tureckiego ludu kolonizuje Niemcy, wyrządzając im wielką szkodę, zabierając ich pracę. Prawda jest taka, że sojusz niemiecko-turecki trwa ponad 115 lat, a zaczął się od wybudowania w czasie, gdy oba kraje były imperiami, tras kolejowych w Turcji. Infrastruktura kolejowa została wybudowana tam za pieniądze Niemiec, ponieważ te miały w tym duży interes. Kolej, w tym regionie pozwolić miała na przerzucanie wojska i broni w czasie wojny. Poza tym naród turecki nie jest w tej chwili, ani zacofany, ani biedny, więc nie znalazłem tam potwierdzenia utartych stereotypów. Przez tą historię i dzięki poznanym w Turcji ludziom zacząłem sobie wszystko na nowo układać w głowie. Chwilę później stałem w hali dworca i sprawdzałem dokąd mogę pojechać jeżeli pochodzę po tym małym miasteczku. 5 godzin później odchodził pociąg do Izmir, a ja pomyślałem, że ten czas mi spokojnie wystarczy. Wyszedłem na miasto, ale chociaż znalazłem kilka ciekawych miejsc to raczej nic co zapamiętam do końca życia. W zasadzie dworzec sprzedał mi najlepszą historię. Po spacerze wszedłem do piekarni i zamówiłem kawę i kanapkę, jak zwykle wzbudzając nie lada sensację swoim tobołem :)
-skąd przyjechałeś? Zapytał gość siedzący z żoną przy stoliku obok.
-ostatnio z Istambulu, a oryginalnie to z Polski :) I zacząłem rozmowę z parą wykładowców z Uniwersytetu w Ankarze (o której wtedy też dowiedziałem się, że jest stolicą Turcji- wcześniej myślałem, że jest nią Istambul, taki ze mnie ignorant :P ), którzy akurat kończyli odwiedziny u swoich znajomych. Zanim skończyliśmy nasze kawy przekonali mnie, żeby zabrać się z nimi do Ankary. W Izmirze podobno nie było i tak nic specjalnego do oglądania, a ja musiałem się już przemieszczać na wschód, ponieważ rozpoczęła się juz moja wiza do Kazachstanu. Pierwszy autostop złapany w centrum miasta i oszczędność czasu! Małżeństwo umiliło mi drogę opowieściami o kulturze, polityce i kuchni swojego kraju, a jeszcze więcej pytali się o Polskę, o której chętnie im opowiadałem. Czas zleciał szybko, a na koniec zaproponowali, że mogę się u nich zatrzymać. Świetnie, ale jako, że godzina była młoda postanowiłem ruszyć na dlugi marsz i zdążyć na nocny pociąg do Kars, miasteczka na wschodzie Turcji, do którego podróż miała mi zająć 25 godzin! Pożegnaliśmy się, a na koniec musiałem im obiecać, że zatrzymam się u nich kiedy odwiedzę miasto następnym razem. Ankara chociaż też jest dużym miastem spodobała mi się bardziej niż Istambuł, ale po raz kolejny mogła być to kwestia dobrych ludzi i dobrej pogody, która tego dnia też dopisała :) Za mało czasu w nich spędziłem, żeby mieć jakieś konkretne zdanie, ale Turcja nie była głównym punktem mojej wyprawy, więc cieszyłem się, bo i tak sporo zobaczyłem. Turcy udowodnili mi także, że głupotą jest wyrabianie sobie zdania na jakikolwiek temat, ponieważ: ludzie tak mówią. Wieczorem wsiadłem do pociągu, zmęczony i gotowy na długą podróż, całą noc przespałem jak dziecko. Kiedy obudziłem się rano za oknem przewijał się górski krajobraz. Słuchawki na uszy, szczęka na podłodze i juz wiedziałem, że dla mnie nie będzie nudno :) tym bardziej, że odkryłem kolejną muzyczną perełkę- Emily King, której gościnny udział w numerze Decisions grał mi WIELE razy przez kolejne dni. Popołudniu zacząłem myśleć nad kolejnym krokiem swojego podróżniczego freestylu. Odpaliłem mapę w telefonie i zacząłem dumać. W Kars miałem być koło 20 więc pozostałoby mi tylko szukać noclegu. Wysiadłem więc o 15 w Erzurum. 5 godzin przewagi i max 50km więcej do Batumi w Gruzji, do którego zmierzałem. Dwa precle z sezamem i puszka tuńczyka na obiad i ruszyłem łapać stopa. Za miasto wywiózł mnie młody chłopak, który nawet nie miał tam jechać, ale powiedział zgodnie z prawdą, że tu będzie ciężko cos złapać. Za miastem minął mnie ledwo jadący rzęch, a w nim 4 koleżków, którzy pozdrowili mnie zgrabnie rozprostowanymi środkowymi palcami. Uśmiechnąłem się tylko i pomyślałem, że szybciej od nich to dojadę jak na kobyłę z pola obok wskoczę. 15 minut później mijałem ich siedząc w aucie dostawczym gościa, który rozwoził wodę w okolicy. Podrzucił mnie do następnego miasta i niestety tego dnia zloty strzał się nie trafił, kilka stopów, ale po kilka, kilkanaście kilometrów. Mimo wszystko freestyle wyszedł dobrze, bo kiedy pociąg dojechał do Kars mi zostało jakieś 100 km do Batumi, więc byłem już znacznie bliżej celu. Wyskakując z ostatniego stopa byłem zmęczony i nie miałem wielkich szans na kolejnego, bo bylo już ciemno, zacząłem rozbijać namiot. Było tak ciemno, że nawet nie wiedziałem, gdzie go rozbijam. Erzurum leży wysoko, były tam góry, śnieg i mróz, ale przejechałem kolo 150km ciągle z górki, więc już nie powinno być tak źle. Wskoczyłem do środka i zasnąłem kolejną noc jak dziecko...

poniedziałek, 1 grudnia 2014

DZIEN 20

  Dzis slow kilka o tym, jak Istambul przywrocil mi wiare w ludzi i potwierdzil, ze "wszystko do nas wraca".
  Rano wedlug planu zaczalem sie pakowac i zbierac do wyjscia. W tym samym czasie zbieral sie kolega z Iraku, ktorego poznalem w hostelu. Nie pamietam niestety imienia, ale pracuje on w Bagdadzie dla amerykanskiej armii i wlasnie byl na swoim urlopie w Turcji. Akurat parzylem kawe, wiec zaproponowalem ja i mojemu koledze. Chwile pozniej wyszlismy na miasto i jako, ze szlismy w tym samym kierunku zamowilismy po drodze shawarme na sniadanie, a po chwili po drugiej :) Wychodzac bylismy swiadkami nieprzyjemnej sytuacji. Przed jadlodajnia mial swoje stoisko starszy pan, ktory pracowal jako pucybut (w krajach balkanskich to wciaz popularny zawod). Akurat skonczyl czyscic buty mlodemu cwaniaczkowi i chociaz biora za to jakies smieszne grosze to gowniarz nie chcial mu zaplacic calosci. Starszy, schorowany czlowiek zywiolowo gestykulujac probowal jednak negocjowac. Moj kolezka z Iraku, mowiacy takze po turecku powiedzial mi, ze starszy czlowiek mowi, ze musi za to utrzymac 5 osob w domu. Mlody gosc nie chcial sluchac, odwrocil sie na piecie i odszedl. Poczulem sie zle z tym co widzialem. Wszedlem wiec do naszej jadlodajni i zamowilem jeszcze jedna shawarme, ktora dalem pucybutowi. Gosc usmiechnal sie, podziekowal, ale odlozyl ja na bok i pokazal, zebym postawil noge na stojaku, gotowy wykonac swoja prace. Poprosilem kolege o tlumaczenie i ustalilismy, ze z moimi butami jest wszystko ok, a on powinien zjesc cieply posilek. Pogadalismy chwile, o tym jak ciezko zapracowac na cala rodzine komus wychowanemu w zupelnie innych czasach, nieprzystosowanemu do pedzacego swiata dzisiejszego Istambulu, dokończyliśmy śniadanie, po czym ruszylismy w dalsza droge. Nie pisze tego, zeby zrobic na kimkolwiek wrazenie, nie kosztowalo to tez dużych pieniędzy, jednak ta sytuacja miala swoje konsekwencje pod koniec tego dnia. Ale o tym pozniej :)
   Na nastepnym skrzyzowaniu pozegnalem kolege z Iraku zyczac mu wszystkiego dobrego, a sam poszedlem w kierunku promu mijajac po drodze kilka ciekawych miejsc europejskiej strony miasta. Przy promie mila niespodzianka. Balem sie, ze przeprawa miedzykontynentalna moze duzo kosztowac, ale bylo to 6zl, czyli tyle co autobus, czy tramwaj. 30 minut pozniej bylem po raz pierwszy w zyciu poza Europa. Po miescie jeszcze tego nie widzialem, ale czulem sie z ta wiedza inaczej :) Pochodzilem dwie godziny po malych uliczkach, ktore byly w zasadzie wielkim straganem, gdzie mozna bylo kupic wszystko, od jedzenia, przez ciuchy, az po obrazy. Ciagle mialem dwa niewykorzystane dni biletu na pociagi, wiec chcialem dostac sie na stacje Pendik lezaca na przedmiesciach Istambulu. Jak wczesniej pisalem miasto wedlug roznych zrodel ciagnie sie przez 100 lub 200km wiec wyjscie z niego nie bylo dobrym pomyslem. Poszedlem do stacji metra i zapytalem goscia w informacji, czy metrem dojade na Pendik. Cale szczescie, ze dosc dobrze mowil po angielsku i moglem sie z nim bez przeszkod porozumiec. Odpalil mape na swoim komputerze i pokazal, ze metro tak daleko nie dojezdza i bede musial przesiasc sie jeszcze w busa. Nauczony jednak, ze dla Turkow nigdzie nie da sie dojsc i wszedzie trzeba dojechac pomyslalem, ze nie bedzie tak zle. Wychodzac na ostatniej stacji metra zagadal mnie gosc, zafascynowany tym, ze do plecaka mam przytroczona wedke. Nie gadal po angielsku, ale dowiedzial sie przynajmniej jakiej jest marki, pytajac co chwile innego goscia o tlumaczenie. Po chwili gadalem juz z tlumaczem, ktorym byl Fatih mlody Turek dojezdzajacy codzien z Pendik, az w okolice promu 1,5 godziny w jedna strone do szkoly. On tez uwazal, ze ze stacji metra nie da sie dojsc do stacji kolejowej. Kiedy uslyszal, ze ja dam rade stwierdzil, ze tez sie przejdzie i pokaze mi droge zebym sie na pewno nie zgubil. Stacja byla oddalona o jakies 30 minut spaceru, ale niestety Fatih pomylil droge i po godzinie wyciagnalem gpsa i powiedzialem, ze ja poprowadze :) Moj nowy znajomy przepraszal i tlumaczyl, ze on zawsze bierze busa albo taxi, a ja go uspokoilem i powiedzialem, ze przeciez nigdzie sie nikomu nie spieszy. Kiedy dotarlismy do Pendik Fatih pokazal mi plaze, a pozniej zapytal czy jestem glodny, bo moze pokazac mi najlepszego kebaba na dzielni :) Nie musze pisac, ze chetnie poszedlem go sprawdzic, ale musze napisac, ze byl na prawde najlepszy jaki jadlem w Istambule, wciaz jednak nie najlepszy w zyciu. Po jedzeniu poszlismy sprawdzic moje pociagi, bo wciaz nie wiedzialem dokad jechac, taki jak to nazywam podrozniczy freestyle. Na kazdy mozliwy pociag krecilem nosem i w koncu postanowilem spedzic troche czasu w kafejce i na spokojnie to rozplanowac. Fatih i tak szedl juz do domu, powiedzial, ze nigdy w zyciu nie zrobil na swoich nogach tylu kilometrow, ale cieszyl sie, ze mogl pocwiczyc swoj angielski. Przybilismy piatke i chwile pozniej siedzialem juz sam w kafejce. Tak planowalem podroz, ze w koncu odjechal mi ostatni tego dnia pociag, a ja postanowilem jechac o 6:15 rano do Eskisehir. Kafejke zamkneli o 24, dworzec jeszcze wczesniej, a ja nie wiedzialem co ze soba zrobic przez nastepne 6 godzin, a bylo dosc zimno :) zaraz za dworcem znalazlem otwartego fast fooda, gdzie siedziala 3 ludzi, uznalem ze jest calodobowy i postanowilem zajsc na kawe.
   Tu wydarzyla sie historia, ktora przywrocila mi wiare w ludzi i potwierdzila, ze wszystko do nas wraca. Za barem stal gosc, w wieku okolo 50 lat nieznajacy, ani jednego slowa po angielsku. Serio wyzwaniem bylo wytlumaczenie mu, ze chce kawe. Kiedy w koncu sie co do tego dogadalismy pokazal mi na palcach, ze kawa kosztuje 5 LIR, a ja sie zmarszczylem i podziekowalem. Zostalo mi w drobnych 3,5, czyli brakowalo ponad 2zlote. Gosc poprosil zebym pokazal ile mam, wzial drobne i zaczal robic mi kawe. Kiedy ja pilem, trojka klientow zebrala sie do wyjscia, a gosc do zamykania lokalu. Wygladalo na to, ze jeszcze przez 5 godzin bede sie wloczyl w oczekiwaniu na pociag. I znowu zaczela sie rozmowa na migi. Zademonstrowalem mu stacje kolejowa i ze czekam na pociag.
-Ankara?
-Eskisehir!
Gosc pokazal na palcach, ze odjezdza o 6, a ja pokiwalem twierdzaco, ze wiem. Gdzie bedziesz spal? Pokazalem mu na palcach, ze zamierzam pochodzic. Pokazal mi na wygodne fotele w drugim koncu sali i dal do zrozumienia, ze zostaje tu pilnowac i jak chce moge poczekac sobie tu na pociag, jak milo :) pol godziny pozniej obudzil mnie kiedy przyszedl wraz z kolega kucharzem zjesc po pracy i przyniesli rowniez mi duza tostowana kanapke i mala butelke wody! Chcieli jeszcze poczestowac papierosem, ale dumnie moglem sie pochwalic ze od 3 miesiecy nie pale. Pozniej sie zdrzemnalem, a nad ranem poczestowali mnie jeszcze herbata i slodka bulka, wiec do pociagu wsiadalem najedzony. Myslalem wtedy o tym, zeby pojsc do bankomatu i zwyczajnie zaplacic, ale pomyslalem, ze cala ta sytuacja stracilaby na tym i zamienila w zwykla transakcje. Poprosilem o adres miejsca i postanowilem, ze zareklamuje to miejsce jak bede mogl i wysle kartke z podziekowaniem z jakiegos ciekawego miejsca w Azji (juz poprosilem Fatiha o tlumaczenie podziekowania na turecki). Czy byla to tzw. karma? Na prawde chcę tak myśleć :) od kiedy wyruszyłem z domu 7 listopada jestem uśmiechnięty i spokojny i dokładnie takich ludzi spotykam na swojej drodze. Decyzja o sprzedaniu swoich rzeczy i ruszeniu w podróż broni się, poki co, każdego dnia :) dzieki za każde dobre slowo, które otrzymalem, podnosi mnie na duchu i daje silę, żeby isc dalej :)