sobota, 31 stycznia 2015

DZIEŃ 63,64,65 - WIOSENNA PRZERWA NA ZIMĘ

Z Dali wyszedłem rano, po drodze zgarniając pierożki z mięsem, dwie buły robione na głębokim oleju i butelkę wody. Śniadanie skończyłem maszerując, a za murami starówki po 10minutach złapałem stopa. Oficjalnie uznałem Chiny za najłatwiejszy teren do podróżowania autostopem. Czwórka studentów zatrzymała się, chociaż w aucie, ani w bagażniku nie mieli już miejsca. Zajęło chwilę, zanim jakoś się wpakowałem, a po przejechaniu 50m zjechaliśmy na pobocze! Chyba nie zrozumieli, że ja jadę do Lijiang i i jeżeli to już koniec podróży to będzie to najkrótsza podwózka w historii autostopu. Na bicie rekordów będę musiał jednak jeszcze poczekać, bo okazało się, że stajemy na obiad. Ja po dużym śniadaniu nie byłem głodny, ale postanowiłem wypić herbatę. Kiedy na stole pojawił się sagan zupy rybnej okazało się, że każde z czwórki studentów jest polską babcią i nie zna słowa "najedzony". Pojedliśmy więc i dopiero ruszyliśmy, do samego Lijiang. Na miejscu jeszcze obowiązkowa sesja fotograficzna i namawianie, żebym jechał z nimi do ich hotelu i zwiedzał z nimi. Wykręciłem się jednak bo na wieczór byłem umówiony z Kate, mój hostel był tańszy i położony przy samej starówce, gdzie mieliśmy się spotkać. W hostelu znowu sami Chińczycy, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Nawet lepiej, bo zawsze jest pełno młodych, ciekawych ludzi i można się wiele nauczyć o danym kraju, w przeciwieństwie do popularnych hosteli, gdzie pełno jest turystów, co dla mnie jest mniej interesujące. W naszym miejscu mieliśmy bilarda, komputer, na którym w wolnej chwili mogłem popracować, gitarę, z której świetny pożytek robiła Yasmin i kuchnię, w której wieczorem gotowaliśmy wspólną kolację. Typowa chińska kuchnia, a najlepsze jest to, że w Chinach potrafi gotować chyba każdy, a przynajmniej każdy kogo poznałem. Wieczorem okazało się, że w Lijiang są aż 3 starówki, a ja i Kate jesteśmy po przeciwnej stronie miasta. Autobusy już nie jeździły, na pieszo w deszczu żadnemu z nas się nie uśmiechało zasuwać, więc postanowiliśmy spotkać się innym razem, gdzieś na świecie ;) Ja zostałem na pyszną, chińską ucztę z moimi chińskimi współlokatorami. Długo tego dnia siedzieliśmy przy butelce bajdziu, dźwiękach gitary i bilardzie, następnego dnia miałem pójść w góry.
. Z rana zauważyłem, że mocno sypie śnieg, a Yasmin zbiera się do pracy, na starówkę obok nas. Zamiast w góry poszedłem ją odprowadzić po drodze wypijając kawę. Połaziłem po starówce, która była jednym z najbardziej sztucznych miejsc jakie widziałem w Chinach. Turysta na turyście, sklepy z pamiątkami w każdym pojedynczym domku, napompowane ceny i jeszcze te afrykańskie bonga. Co one mają wspólnego z chińską kulturą? Kupiłem kawę i napisałem do Kate, że nie wyszedłem w góry i wybieram się w jej stronę. Umówiliśmy się na wspólny obiad. Kiedy dotarłem, dołączył do nas Chińczyk z jej hostelu i poszliśmy na wielkie jedzenie. Wieprzowina, ryba, tofu, warzywa i od groma ryżu. Pogadaliśmy sobie, pożartowaliśmy, a po obiedzie obeszliśmy starówkę. Ta w Shuhe okazała się dużo ładniejsza, tradycyjna i spokojniejsza od głównej. Po 1,5 godziny z Kate odprowadziliśmy kolegę do hostelu, a sami ruszyliśmy połazić po centrum, skąd Kate wieczorem miała złapać pociąg do Kunming. Po centrum zaszliśmy jeszcze do mojego hostelu zjeść kolację, a po niej odprowadziłem nową koleżankę na pociąg. Ludzie, których poznaję w podróży co dzień mnie zadziwiają, Kate na przykład skończyła właśnie pracę nad przewodnikiem po Tajlandii, a nigdy tam nie była! Chociaż innymi drogami to oboje się tam wybieramy więc może jeszcze będzie okazja się spotkać. Póki co życzymy sobie niezapomnianych wrażeń. Ja wróciłem do hostelu, gdzie pograliśmy w bilarda, ale szybko poszedłem spać bo następnego dnia znów spróbuję pójść w góry.
. Rano zanim podniosłem się z wyra sprawdziłem prognozę pogody, była średnia delikatnie mówiąc i nie chciało mi się wstawać. Zrobiłem to jednak po 45 minutach walki z sobą samym i wstałem na kawę. Następna prognoza mówiła o zagrożeniu burzami śnieżnymi i zacząłem się dygać. Wyszedłem przed hostel i pogoda nie była najgorsza, stwierdziłem, że chociaż spróbuję. Za miasto wyjechałem miejskim autobusem, a tam zacząłem łapać. Niestety tym razem chętnych do pomocy nie było i szedłem tak sobie kilka kilometrów. Nagle zatrzymał się bus, który chociaż nie oznakowany, wiedziałem że był taksówką. Podbiegłem jednak i przekazałem list autostopowy paląc frana, że o tym nie wiem. Pani za kierownicą zaczęła pokazywać gest pieniędzy, ale młoda para po przeczytaniu listu zaprosiła mnie do środka. Wyrzucili mnie dopiero na bramkach bo musiałem kupić bilet, powiedziałem, żeby nie czekali. Stałem i patrzyłem na górę, która miała mieć 5500m, ale jak się dowiedziałem w aucie samo Lijiang leży na prawie 3000m więc już góra nie była tak imponująca. Bilet kosztował 100 janków, a przez pogodę prawie nie widać było góry. Chmury rozeszły się na dosłownie 5 minut, albo mniej, więc pstryknąłem kilka fotek i postanowiłem zrobić przyjemny spacer otoczony górami i lasem. Cisza i spokój, naładowałem baterie ponad godzinnym relaksem, a później złapałem stopa do miasta. Przejechałem jednak 5km i poprosiłem o wysadzenie. Znowu zachciało mi się spaceru. Przed hotelem jeszcze zjadłem obiad, a po nim pracowałem nad blogiem. Zjadłem ostatnią kolację z ludźmi z hostelu, rozegrałem ostatnią partię bilarda i byłem gotowy na jutrzejszy powrót do Kunming po wizę do Wietnamu. Shangri La poczeka, a może nie musi. Zobaczę jeszcze inne piękne miejsca, nie ma co płakać :)

piątek, 30 stycznia 2015

DZIEŃ 62 - AUTOSTOP W CENTRUM MIASTA

Z rana wymeldowałem się z hostelu i nawet nie zadałem sobie tym razem trudu z wyjazdem na koniec miasta. Ustałem na ruchliwej ulicy obok i zacząłem łapać. Było trochę trudniej niż zazwyczaj, ale po pół godziny i tak złapałem. Kobieta powiedziała, że może mnie zabrać za miasto na bramki, bomba! Na bramkach po 5 minutach miałem już następną podwózkę na 150km. Jak zazwyczaj kierowca nie mówił po angielsku, a ja, też jak zazwyczaj nie mówiłem po chińsku. Nie przeszkodziło to jednak kierowcy pokazać mi tysiąca fotek swojej córki, chyba chciał mi ją pogonić, ale księżniczką nie była, więc nie dopytywałem. Dojeżdżając do swojej miejscowości gość gadając przez telefon podał mi go, a ja po chwili rozmawiałem po angielsku z jego żoną. Okazało się, że to jej zdjęcia mi pokazywał i chciał powiedzieć, że żona jest u rodziny więc nie może mnie zabrać na rodzinny obiad, ale będzie mu miło, jak zjemy w restauracji jego brata. Nie wypadało odmówić :) po chwili siedzieliśmy przy stole zastawionym jak u nas na gwiazdkę. W ogóle Chińczycy kładą na stół więcej potraw niż jest ludzi przy stole, a później mnóstwo jedzenia wywalają. Po obiedzie jeszcze obowiązkowa fotka i ruszyłem dalej. Do Shangri La, gdzie miałem jechać jeszcze 550km, a jutro wieczorem cofne się na spokojnie do Lijiang, gdzie byłem umówiony z Kate, dziewczyną z couchsurfingu, która też akurat zwiedzała okolice. Następny stop zabrał mnie do małego miasteczka (2mln ludzi więc w Chinach mikroskopijnego) Dali. Cisza, spokój, woda, gdzie mogłem połapać ryby i ładny park na relaks. Postanowiłem tu zostać, przeszedłem cały park, posiedziałem godzinę na rybach i nic nie złapałem, zjadłem smaczny obiad (ryż z kurczakiem i sosem sezamowym) i zmieniłem zdanie, jednak jadę do Lijiang dzisiaj. Czasami freestyluje za bardzo i nie mogę się zdecydować :) Młoda para, która się zatrzymała nie rozumiała dlaczego chcę jechać w tą stronę, ale powiedzieli, że mogą zabrać mnie do lotniska. Następnie przeszedłem 500m i zatrzymał się bus, którego nie zauważyłem i nie łapałem. Stary rolnik wracał z targu załadowany warzywami i pokazał, żebym wskakiwał, miałem tylko powiedzieć stop kiedy trzeba. W aucie intensywnie pachniało kolendrą, a ja wcinałem świeżutkie mandarynki, którymi poczęstował mnie gospodarz. Po 5 minutach jazdy sielanka się skończyła bo zauważyłem, że w tym miejscu nie ma wjazdu na autostradę, a droga którą jedziemy przecina ją pod spodem. Postanowiłem jednak zobaczyć, gdzie mnie ta pomyłka zaprowadzi i pojechałem ze starym rolnikiem, pędzącym na złamanie karku serpentynami w górach do swojej wioski. Jak to możliwe, że jeszcze nie widziałem w Chinach wypadku skoro oni tak jeżdżą? Po 30km w pięknej okolicy powiedziałem w końcu, że generalnie to jadę do Lijiang i muszę się cofnąć, zatrzymaliśmy się i pierwsze przejeżdżające auto zabrało mnie w drugą stronę. Góry są w tym miejscu piękne, ale myśl o tym, że mógłbym wypaść z trasy w przepaść z farmerem, wioząc kolendrę była nie ciekawa. Mój nowy kierowca, młody chłopak jechał bardzo spokojnie i nawet nieźle radził sobie po angielsku. Pogadaliśmy o podróżach i życiu w Chinach, a kiedy dowiedział się, że będę dziś kimał w namiocie nawet zaoferował miejsce w rodzinnym domu swojej żony. Powiedziałem, że nie skorzystam bo nie chcę robić kłopotu. Generalnie przyznam, że powiedziałem tak z grzeczności, ale kolega propozycji nie powtórzył więc zostało kimanie w namiocie. W mieście znalazłem wifi i doczytałem, że stare miasto Dali znajduje się 13km poza miastem, postanowiłem się przejść. Nie liczyłem, że po ciemku jeszcze coś złapie, a jednak się udało i 3 koleżków nie mówiących po angielsku nie dość, że zawieźli mnie na miejsce przy pomocy tłumacza (dziewczyny jednego z nich, z którą rozmawialiśmy po angielsku) to jeszcze zaprowadzili do hotelu znajomego, w którym zostałem za darmo :) Połaziłem wieczorem po bardzo ładnej starówce, wypiłem piwko i zjadłem dwie bułki z gotowaną wołowiną, a później wróciłem do hotelu. Wymieszałem swoje plany na ten dzień i kilka razy je zmieniałem, ale jutro na pewno Lijiang :) Muszę też znaleźć czas na Shangri La, każdy mówi, o tym miejscu jako jednym z najpiękniejszych w Chinach. Nie mogę się doczekać!

DZIEŃ 61 - CYGAN POD HOTELEM

Rano ciężko było mi się zebrać z wyrka, ale w końcu się zmobilizowałem, bo musiałem odwiedzić ambasadę Wietnamu i złożyć podanie o wizę. Po drodze kupiłem dwa naleśniki z serem i warzywami za 3zl, kocham jedzenie z ulicznych straganów. Ambasada mieści się w budynku międzynarodowego hotelu, a ja pod nim, między gośćmi w garniturach, jak cygan kończyłem śniadanie z foliowego woreczka. Wniosek złożyłem w 15 minut i miałem wrócić z kasą w poniedziałek, nie widziałem się jednak siedzącego prawie tydzień w wielkim mieście. Pogoda była dobra, w hostelu mieliśmy bar na dachu i hamaki, więc popołudnie spędziłem uzupełniając bloga. W międzyczasie napisał do mnie Anton, że jednak się nie pojawią. Krew mnie chwilowo zalała bo odpuściłem sobie okazje pojechania do Xishuangbanny spiesząc im na spotkanie, a on mi pisze dzień po tym jak mieli tu być, że jednak za daleko i że spotkamy się w Wietnamie. Może się spotkamy, może nie, drugi raz swoich planów nie zmienię. Postanowiłem na następny dzień ruszyć w góry i wrócić do Kunming po weekendzie po wizę. Wieczorem wyszedłem jeszcze tylko w okolice dworca rozprostować nogi i rozciągnąć żołądek :)

środa, 28 stycznia 2015

DZIEN 59,60: 1600km AUTOSTOPEM NA RAZ

Z rana ciężka pobudka i jak zwykle pakowanie na ostatnią chwilę. Udało nam się jednak wyjść zgodnie z planem i okazało się to za wcześnie bo do pierwszego autobusu, który miał nas wywieźć za miasto było pół godziny. Zjedliśmy więc po bułce z mięsem, które sprzedawała kobieta na ulicy, a ja zaszedłem dodatkowo po kawę. Po śniadaniu wsiedliśmy w pierwszy autobus i po kilku przystankach przesiedliśmy się w drugi, na który też musieliśmy czekać. Było jednak na co bo był tak przepełniony, że myślałem, że nie wsadzę tam nosa. Nie dość, że zmieściłem się cały z moim plecakiem to jeszcze na każdym przystanku dosiadało się więcej osób. My jechaliśmy prawie godzinę do pętli autobusowej, z której widać już było jednak wylotówkę. Przeszliśmy kilkaset metrów i zaczęliśmy łapać stopa. Po 10minutach siedzieliśmy w aucie, już przywykłem do tej łatwizny. Mój pasażer na gapę siadł z przodu i prowadził rozmowę z kierowcą, a ja dzięki temu mogłem spokojnie gapić się w okno, kręcić ujęcia do filmu z podróży i choć raz nie martwić się tym, czy jest niezręcznie bo ja nie gadam z kierowcą :) Pomyślałem, że to jednak dobrze, że zabrałem tego gościa. To była łatwa i przyjemna podwózka na 300km, a zakończyła się na stacji benzynowej, gdzieś w Chinach. Tu zaczął się problem bo nikomu nie widziało się, żeby zabrać dwie osoby. Trzy razy nawet powiedzieli to nam otwarcie i kiedy mój pasażer na gapę mi to po ich odjeździe tłumaczył trzy razy chciałem mu przyłożyć, pytając czemu się więc z nimi nie zabrał. Nie mógł zrozumieć, że w pojedynkę będzie łatwiej. Dodać należy, że ze swoją miną smutnego człowieka i anemicznym sposobem machania był najgorszym autostopowiczem na świecie. Utknęliśmy na tej stacji na 4 długie godziny! Pojedliśmy, pogadaliśmy, a ja dodatkowo odpędzałem natrętne myśli, żeby od niego uciec. Żeby nie bylo, ze widzę tylko negatywne aspekty to przyznam, ze nauczyłem sie od niego kilku nowych słów po chińsku, dobre i to. Lubię też myśleć, że gdyby nie czas, który dzięki niemu straciłem nie poznałbym wszystkich świetnych ludzi, których później spotkałem. Gdyby nie kilka godzin obsuwki, każde następne wydarzenie byłoby inne, dlatego, staram się powtarzać w takich sytuacjach: "everything is good for something" (czyli mniej więcej: wszystko dzieje się w jakimś celu). W końcu po 4 godzinach najgorszego łapania stopa w historii i jednoczesnego przekonywania mnie co robię nie tak, mój kompan się poddał! Poszedł na pieszo do najbliższej stacji, a ja... złapałem stopa w 15 minut! Dwóch młodych gości zatrzymało się ciężarówką i jechali do samego Chengdu. Dwie godziny później przekroczyliśmy granicę prowincji Syczuan i zrobiło się już całkiem wiosennie, a widok za oknem nie pozwalał oderwać oczu. W Polsce zima, ja też ostatnimi czasy jechałem przez tereny, gdzie panowała zima, a tu wszystko zielone :) humor miałem świetny, towarzysze podróży widzieli to i cieszyli się, że mogli mi pomóc. Wieczorem zajechaliśmy na stację i zaprosili mnie do knajpy na bufet, pojedliśmy więc solidnie i przy okazji przypozowałem do kilku wspólnych fotek. Serio czasem mam wrażenie, że jestem takim misiem z Zakopanego, do robienia fotek z wakacji, tylko zamiast opłaty ludzie mnie podwożą. Trochę już zjeździłem w ten sposób, jeżeli fotka i to bez rozbierania ma robić za opłatę to mi to pasi :) To był czas kiedy chłopaki musieli zrobić przerwę, żeby w Chengdu być nad ranem, a nie w nocy. Mieli kimnąć kilka godzin, więc zajęli swoje dwa wyrka, a mi powiedzieli, że o tej godzinie i tak nic nie złapie, więc mogę kimać na siedzeniu. Skorzystałem bo mieli rację ze stopem, a lepiej kimnąć na siedzeniu niż na stacji. Obudziłem się kiedy ruszaliśmy, ale za chwilę dalej zasnąłem. Kolejna pobudka tuż pod Chengdu i zacząłem ogarniać swoje rzeczy. Na obwodnicy wysadzili mnie kiedy zaczynało wschodzić słońce, a ja musiałem się przetransportować kilka zjazdów dalej, na drogę w kierunku Kunming. Zamiast próbować łapać stopa na moim zjeździe wpadłem na genialny pomysł przejścia obwodnicą, ale na szczęście zrezygnowałem przy najbliższym zjeździe i przeszedłem "tylko" 5km. Ustałem i zacząłem łapać. Na obwodnicy było trochę trudniej, ale po około 30 minutach miałem podwózkę, gość mało nie spowodował wypadku ostro hamując i zajeżdżając drogę kierowcy po swojej prawej. Ciężko się było dogadać, wiedziałem, że jedzie do miasta i tylko kawałek będzie mógł mnie podwieźć, ale jakoś za pomocą mapy i migów wytłumaczyłem mu gdzie jadę ja. Po drodze pytał o coś, czego nie rozumiałem, ale zrozumiałem kiedy zaczął machać banknotem. Otworzyłem biedną kieszonkę, w której trzymam zawsze równowartość dwóch obiadów i pokazałem, że mam tylko pieniądze na jedzenie. Zawiózł mnie więc ziomek na mój zjazd, smutny co prawda, ale kiedy dawałem mu moje pieniądze powiedział, że nie trzeba. Może i troche oszukałem, ale za autostop się nie płaci, a jak chce w ten sposób zarabiać niech zostanie taksówkarzem :) Na bramkach policja nie pozwoliła mi łapać, tłumacząc, że to niebezpieczne, więc poszedłem zjeść makaron z wołowiną, a później na wariata bokiem obszedłem bramki i łapałem za nimi. Po kilku mniejszych i średnich stopach, z ludźmi którzy mówili trochę po angielsku, trafiła mi się para, która jechała prawie do Kunming, więc kilkaset kilometrów, jednak po angielsku nie mówili wcale. Syczuan i Yunnan okazały się jednak najpiękniejszą częścią Chin dlatego miałem co podziwiać. Dzień, czy dwa dni wcześniej dostałem wiadomość, że Anton i Olga, Rosjanie, z którymi rozdzieliłem się w Pekinie będą tego samego dnia w Kunming i nawet już zaklepali hostel, do którego i ja zmierzałem. Dziewczyny z Australii też miały się pojawić w okolicy, były więc spore szanse na miłe spotkanie. Dobrze po 17 para wysadziła mnie na stacji, trochę ponad 100km od Kunming. Pogoda była tak niesamowita, że nawet jeżeli nic już bym nie złapał to perspektywa biwakowania tutaj i podjechania tego kawałka z rana nie była straszna. Postanowiłem jednak próbować do zmierzchu. Łapałem tak uśmiechnięty od ucha do ucha przez godzinę, słońce zaczęło się chować za górami, a ja już rozglądałem się za miejscem na rozbicie namiotu. Nagle zatrzymał się samochód i to jeszcze do samego Kunming! Cieszyłem się, że jeszcze tego samego dnia zobaczę dobrych znajomych :) Po drodze kierowca powiedział, że jedzie do Xishuangbanny, do której bardzo chciałem jechać i bardzo mocno to rozważałem, ale jednak byłem umówiony i nie chciałem myśleć tylko o sobie. Po 21 byliśmy w mieście, a ja zacząłem kombinować jak dostać się do hostelu. Spotkana na przystanku dziewczyna rozpisała mi autobusy, łącznie z nazwami przystanków, gdzie mam się przesiąść, a gdzie wysiąść, po czym wsiadła ze mną do pierwszego z nich. Tłumaczyła mi bardzo dokładnie jak będzie wyglądał przystanek, gdzie miałem się przesiąść, aż w końcu powiedziała: o to był ten budynek, o którym ci mówiłam, powinieneś wysiąść na poprzednim przystanku :/ nie wiem po co mi tłumaczyła, skoro jednak jechała dalej niż ja, ale nie drążyłem tematu. Podziękowałem, wysiadłem i wróciłem żeby złapać drugi autobus. Po całej trasie znalazłem bez większych problemów hostel, wcinając po drodze pierożki z mięsem ze straganu koło dworca. Meldując się zapytałem, w którym pokoju jest rosyjska para, ale okazało się, że pomimo rezerwacji jeszcze nie dotarli. Tez jadą kawał drogi na stopa, więc pewnie będą jutro. Wziąłem prysznic i padłem na twardym jak kamień łóżku.

poniedziałek, 26 stycznia 2015

DZIEN 57,58 JAK POZNALEM PILKARZA MANCHESTERU UNITED

Tego dnia czulem sie nie najgorzej, a grypy raczej nie musialem sie bac. Wlasnie zbieralem sie, zeby ruszyc na sniadanie, ale zostalem na nie zaproszony. Chociaz malo kto w hostelu mowil po angielsku to i tak kazdy byl bardzo wporzadku i dokladal staran, zebysmy mogli pogadac chociaz na migi i zjesc lub wypic herbate razem. Po sniadaniu wyszedlem na zwiedanie i w pierwszej kolejnosci pojechalem obejrzec mala pagode, ktora znajdowala sie w parku. Co dziwne, mozna bylo za okazaniem paszportu lub dowodu otrzymac bilet za darmo! Nie mam pojecia co takiego stalo sie w Xi'an ale bylo to calkiem niechinskie. Sam park, jak i pagoda to miejsce dobre na relaksujacy spacer, a po nim (tez za darmo) obejrzalem wystawe w muzeum, ktore znajduje sie na terenie parku. Po wyjsciu z muzeum miasta pojechalem do muzeum prowincji, ale tam bilety byly drogie, a kolejki jak po mieso za komuny, ktorych nie pamietam, wiec od razu poszedlem do nastepnego punktu wycieczki- duzej pagody. O ile mala byla w ciekawym miejscu i nie bylo wokol niej wielu turystow, to duza i jej okolice bardziej przypominala Disneyland niz miejsce kultu w religii buddyjskiej. Otoczona wielkim murem (oczywiscie po to, zeby nikt nie zobaczyl jej bez kupienia biletu) i marketami, fast foodami i wszelkiej masci znienawidzonymi do bolu sklepami z pamiatkami. Nie zatrzymalem sie kolo tego miejsca nawet na chwile i spacerowalem dalej w kierunku parku, ktory znalazlem na mapie. Chcialem poprostu usiasc i odpoczac, ale na miejscu okazalo sie, ze wejscie do parku tez jest obiletowane. Normalnie odechcialo mi sie zwiedzania Chin, jak mozna biletowac wstep do parku? Czy Chinczycy chodza tam od swieta, czy za kazdym razem kupuja bilet? Czy park to atrakcja turystyczna? Zrezygnowany zaczalem kierowac sie w strone hostelu, ale przed soba mialem kawal drogi. Sluchawki na uszach i dobra muzyka zawsze pomagaja w takiej sytuacji. Zatrzymalem sie nie w parku, ale na malym skwerku otoczonym drzewami, zdjalem buty i chwile odpoczalem gapiac sie na fontanne i przechodzacych ludzi. Pozniej zjadlem jeszcze pikantna zupe z kurczakiem i dreptalem dalej. Kiedy dotarlem, w koncu do hostelu bylem wykonczony, padlem na sofe, a jedna z dziewczyn poczestowala mnie jogurtem. Popralem brudne rzeczy, popisalem ze znajomymi, troche pogadalem na skype. Dzien dobiegal konca, a ja mialem sie klasc kiedy znalazlem kompana mowiacego po angielsku. Dostalem zaproszenie do stolu, gdzie dwoch kolezkow rozpijalo butelke chinskiego wina. Kolega, ktory zaprosil mnie do stolu byl handlowcem, jezdzil po calych Chinach i handlowal, czym sie dalo, glownie ciuchami. Pogadalismy o robocie, interesach i zwyklym zyciu konczac Bajdziu i wcinajac orzeszki. Nie dosc, ze placilem za sofe 2,5zl to jeszcze mialem tu juz sniadanie, jogurt i biesiade na wieczor, serio nie wiem kto pisal glupoty na temat Enoki Youth Hostel w Xi'an, ale jest to swietne miejsce. Pomyslalem, ze nastepnego dnia ja przyjde z chinskim winem, zeby za to przyjecie podziekowac. W miedzyczasie w pokoju zebralo sie wiecej osob (praktycznie sami Chinczycy) i wypytywali o moja podroz, moj kolega na biezaco wszystko tlumaczyl i atmosfera zrobila sie naprawde ciekawa. Skonczylismy gadac pozno i padlem jak kawka.
    Rano po przebudzeniu siegnalem po telefon, zeby sprawdzic godzine. Odkladajac telefon znalazlem niespodzianke. Ktos kto siedzial z nami wczoraj przy stole zostawil mi bardzo mily list. Nie wiem czy powinienem sie tym chwalic, ale poslodzone bylo bardzo mocno, na temat tego jak swietny uzytek robie ze swojego zycia i jaka inspiracja moga byc proste rzeczy, ktore akurat robie. Nie powiem, ego sie strasznie tym listem zajaralo i mialem dobry humor na reszte dnia zapewniony. Nie dowiedzialem sie jednak kto ten list zostawil. Zaczalem sie zbierac do wyjscia i zdecydowalem pojechac na koniec miasta zobaczyc monument na poczatku Jedwabnego Szlaku, ktorym do Azji podrozowal Marco Polo. Jak zwykle zapytalem o pomoc z autobusami wlasciciela hostelu, ktory chetnie szukal dla mnie polaczen i cierpliwie je tlumaczyl. Tym razem jednak uparl sie, zebym nie jechal tam gdzie chcialem:
-Ale tam nic nie ma!
-Spoko, chce sie tam przejechac
-Ale tam jest tylko ten monument i nic poza tym
-Ale ja wlasnie ten monument jade obejrzec
-Ale...
-Sprawdzisz mi ten autobus?
Ciezko bylo mu zrozumiec, ale w koncu sprawdzil mi polaczenia i pojechalem ogladac miejsce, w ktorym nie ma nic do ogladania :) Na miejscu obejrzalem sobie okolo 30 metrowy monument i zastanawialem sie, czy to faktycznie w to miejsce przybyl kiedys Marco Polo ze swym ojcem i wujem? W ostatnich dniach sporo na ten temat czytalem i cieszylem sie, ze tu przyjechalem. Wracajac przez park minalem dwoch starszych gosci. Jeden smagal powietrze batem zakonczony metalowym "czyms" wydajac glosny dzwiek, a drugi, dziadek mozna powiedziec, gimnastykowal sie podnoszac noge na wysokosc glowy. Chociazby dla tych obrazkow warto bylo sie ruszyc z hostelu. Dalej kilku Chinczykow uprawialo hazard przy malym stoliku rzucajac karty i pieniadze z sila, jakby chcieli zlamac owy stolik, tez typowy obrazek, ktory czesto w Chinach widywalem. W drodze powrotnej kupilem jeszcze Bajdziu i bylem gotowy podziekowac ludziom w hostelu za mile przyjecie. Kiedy wszedlem w salonie bylo kilka osob, m.in. wlasciciel, dwoch kolezkow ktorym pomoglem skonczyc wczorajsze Bajdziu, 3 dziewczyny, ktore w Xi'an pracowaly i mieszkaly w hostelu na stale i dwie nowe osoby. Kiedy wyciagnalem butelke na twarzach pojawily sie usmiechy i zostalem zaproszony do stolu, na ktorym juz lezala kaczka po pekinsku i warzywa. W koncu sprobuje slynnej pekinskiej kaczki :) rozpoczelismy biesiade, a ja zaczalem gadac z jednym z nowych, ktory mowil z wyraznym brytyjskim akcentem. Okazalo sie, ze przez jakis czas mieszkal na wyspach, ale totalna bombe odpalil kiedy powiedzial, ze gral w tym czasie dla Manchesteru United! Dla nie wtajemniczonych musze zaznaczyc, ze kibicuje tej druzynie od prawie 15 lat i nie zdarza sie czesto zebym nie obejrzal meczu, a tu gosc mi mowi, ze gral dla nich i to jeszcze tonem jakby mowil: lubie ziemniaki! Nie chcialem wierzyc, ale po chwili ogladalem zdjecia Wanga z druzyna mlodziezowa i z zawodnikami, ktorych ja moge ogladac w telewizji. Pobieglem do plecaka i wyciagnalem koszulke meczowa, zeby sie pochwalic, na co Wang zaproponowal, ze jezeli chce to moze wyslac ja do Willa Kaen'a, a ten poprosi kilka osob z druzyny o podpisy i wysle ja spowrotem. Szczeka upadla mi na ziemie i musialem ja pozniej dluzszy czas zbierac, ale nie moglem uwierzyc. Oddalem mu ja nawet sie nie zastanawiajac i jezeli wszystko sie ulozy to w ciagu miesiaca, czy dwoch powinna do mnie wrocic podpisana :) Przy okazji dowiedzialem sie, ze Wang nie jest gosciem hostelu, a przyszedl porozmawiac z wlascicielem na temat wykupienia tego miejsca. Kiedy dowiedzial sie, ze podrozuje od 3 miesiecy i odwiedzilem sporo miejsc jak to zasypal mnie pytaniami na temat tego co sadze, co mozna zmienic, a co trzeba i czy generalnie warto? Nagle stalem sie znawca tematu, ale nie udajac madrzejszego niz jestem staralem sie podzielic wiedza jaka posiadalem. Pogadalismy jeszcze troche, wymienilismy kontakt i Wang zmyl sie do domu, pochodzi z Xi'an i w tym miescie mieszka. My z reszta ludzi dokonczylismy Bajdziu, a drugi z nowych, ktory po angielsku znal moze 10 slow przy uzyciu tlumacza zapytal czy moglby sie ze mna zabrac do Chengdu skoro jade przez to miasto do Kunming z rana. Chociaz przeczuwalem, ze to kiepski pomysl zgodzilem sie. Kladac sie spac powiedzialem mu tylko, zeby nastawil sobie budzik na 6 i o 7 najpozniej wychodzimy. Jutro kolejny etap!

DZIEN 55,56 MROZNY CAMPING

Z rana zebrałem rzeczy i ruszyłem za mury. Stopa złapałem w 5minut i wręcz nie mogłem się nadziwić jak łatwo mi to przychodzi, w kraju, w którym problemem jest jakiekolwiek porozumiewanie się, zamówienie obiadu, czy zakup biletu autobusowego. Dwoma stopami pokonałem duży fragment trasy do Xi'an aż w końcu na jednej ze stacji coś poszło nie tak, nie dogadałem się z młodym kolesiem i zawiózł mnie do miasta pod budynek dworca :/ w perspektywie miałem poddać się i jechać autobusem, albo stracić mnóstwo czasu na wydostanie się z powrotem na autostradę. Poddawać się jeszcze nie chciałem więc próbowałem łapać, ale nie było to miejsce do tego stworzone, w końcu dwie kobitki zgodzily się mi pomóc i przewiozły przez całe miasto, prawie na przedmieścia. Przeszedłem jeszcze ze 3 km, ale robiło się już ciemno, na stopa były małe szanse, a nie chciałem i tak przyjeżdżać do Xi'an w środku nocy. Jako że dzień był ciepły postanowiłem rozbić namiot i ruszyć z rana, było to jedno z najgorszych miejsc na kemping, ciągle w mieście tylko nieźle ukryte w krzakach. Jedząc na kolacje gotowane jajka, ogórki i chleb, które dostałem jako wyprawkę od dwóch kobitek zobaczyłem w oddali całkiem niezłe fajerwerki, których nie widziałem poprzedniej sylwestrowej nocy. Miły akcent nawet mimo, że Chińczycy nie obchodzą w tym samym czasie nowego roku. Zgodnie z ich księżycowym kalendarzem będą ciężko imprezować przez dwa tygodnie z apogeum w Nowy Chiński Rok, który tym razem wypada 18 lutego. Chciałbym w tym wziąć udział, ale moja wiza straci ważność miesiąc wcześniej. Fajerwerki, które widziałem z namiotu były ostatnią miłą rzeczą tej nocy, zaraz po nich przyszedł mróz! Zacząłem żałować pomysłu z namiotem bo w nocy temperatura spadła poniżej -10 stopni. Zarzuciłem więcej ciuchów, upchałem ogrzewacze, które kupiłem na takie okazje, w skarpety i rękawiczki, opatuliłem się śpiworem, ale i tak do rana czułem, że walczę o swoje życie. Kiedy w końcu zaczęło się rozjaśniać wyskoczyłem się poruszać i zwinąć szybko moje graty. Wychodząc na ulicę moje palce u nóg ciągle były zamarznięte, a ja obawiałem się odmrożeń. Na szczęście po 15minutowym spacerze krążenie zaczęło wracać, a ja złapałem kolejnego stopa. Zabrała mnie rodzinka, 4 osoby i pełen bagażnik, ale jakoś mnie wcisnęli, jechali też do samego Xi'an. Po drodze podziwiałem widoki, a w przerwie na toaletę narysowałem żołnierza w zbroi i napisałem liczbę 8000 tysięcy po czym pokazałem kierowcy. Mimo kompletnego braku talentu z mojej strony, od razu wiedział że chodzi o terakotową armię i obiecał wysadzić mnie przy odpowiednim zjeździe bo muzeum jest kawałek przed miastem. Czyli jednak zobaczę to wielkie dzieło, które podczas naszych rozmów tak zachwalała April, z którą znamy się z pekińskiej gwiazdki. Od zjazdu też poradziłem sobie łatwo i już kolo godziny 11 byłem pod kasami, ku mojemu rozczarowaniu parkingi były pełne, a ja zacząłem dostawać wysypki na widok tłumów turystów. W kasie kolejne rozczarowanie, bilet za 60zl, podszedłem więc z kolejką studentów i nie patrząc w oczy kasjerce rzuciłem 30zl na bilet ulgowy, który na szczęście bez pytań mi sprzedała. Zostawiłem plecak w darmowej przechowalni, po czym ruszyłem zadowolony do wejścia. Na bramce strażnik zapytał mnie niestety o legitymację, chwila niepewności i do głowy przyszedł mi pomysl. Zaczalem mowic do goscia kompletne glupoty po polsku. Gosc przeszedl z chinskiego na angielski, ale ja ciagle udawalemm, ze nie rozumiem. Probowal, pokazywal, az zrezygnowany kazal mi przejsc dalej, udalo sie :) samo muzeum robi niesamowite wrazenie i bardzo mi sie podobalo, jedyne co przeszkadzalo to te tlumy. O samej wystawie opowiadalem w jednym z wczesniejszych wpisow wiec nie bede sie powtarzal. Powiem jedynie, ze sie nie zawiodlem.
     W drodze powrotnej znowu zlapalem stopa w 5minut i juz mnie to nawet przestalo dziwic. Dwoch gosci, ktorzy akurat byli w pracy postanowilo, ze nadrobia kawalek i zawioza mnie pod sam hostel. O sam nocleg powaznie sie obawialem, bo mial byc to moj najtanszy hostel w zyciu, za miejsce na sofie w salonie mialem zaplacic 5 yuanow czyli 2,5zl :) Na poczatek poszedlem jednak cos zjesc bo bylo juz popoludnie, a ja wciaz bez sniadania! Wciagnalem wiec nosem wielka porcje ryzu z warzywami i zupe, a pozniej zaczalem szukac mojego noclegu. Udalo sie po jakiejs godzinie, chociaz do przejscia mialem 5 minut bo miejsce wogole nie bylo oznaczone, a znajdowalo sie w budynklu mieszkalnym, w prywatnym mieszkaniu. W koncu jednak dotarlem i musze powiedziec, ze warunki byly nienajgorsze, a biorac pod uwage cene bylo luksusowo. Nie potwierdzily sie kiepskie opinie, ktore znalazlem w internecie, a pisane przez turystow, ktorzy chcieliby 5 gwiazdek i to najlepiej za darmo, Boze jak ja ich szczerze nie cierpie :) Tego dnia chcialem lyknac aspirynke i szybciej sie polozyc bo po poprzedniej nocy czulem, ze cos mnie bierze. Zanim sie jednak polozylem chcialem zobaczyc chociaz kawalek miasta, wybralem sie wiec do muzulmanskiej dzielnicy, ktora jest jednym, wielkim targiem z jedzeniem. Nauczony rozczarowaniem z Pekinu nie liczylem na wiele, ale na miejscu wiedzialem, ze dobrze trafilem. Pelno jedzenia, zapachow, makaronu przygotowanego przed klientem, slodyczy, swiatel i glodnych ludzi. Spedzilem tam dobre 3 godziny i pojadlem makaronu i wolowiny na nastepne kilka dni. Do hostelu wrocilem na pieszo i byl to calkiem dlugi spacer. Szybko zasnalem i liczylem, ze do rana wroce do formy.

DZIEN 53,54 NOWY ROK, NOWE WYZWANIA

Poprzedni wieczór poświęciłem na pakowanie i przygotowanie do stopowania, Wang napisał mi list po chińsku, w którym kierowcy mogli znaleźć kilka informacji na temat tego co robię, skąd się wziąłem i czego od nich chcę. Wychodząc rano na przystanek byłem lekko zdenerwowany, niepewny tego czego się po chińskim autostopie spodziewać, ale i podekscytowany nowym wyzwaniem. Przesiadając się na autobus, który miał mnie wywieźć za miasto pożegnałem się z naszym gospodarzem i podziękowałem za wielką gościnę, serio nie mogliśmy liczyć na połowę tego co zastaliśmy. Po pół godziny byłem na przedmieściach, stanąłem w najlepszym możliwym miejscu do łapania, zapytałem gościa handlującego duperelami przy drodze, gdzie mogę kupić wodę pokazując na pustą manierkę. Gość wziął ją ode mnie i po chwili przyniósł pełną gorącej wody. Odstawiłem ją do wystygnięcia i zabrałem się za szycie porwanego plecaka. Kiedy skończyłem wystawiłem kciuka i po 5 minutach miałem swojego pierwszego stopa w Chinach. Bardzo pozytywna babeczka podrzuciła mnie jakieś 100km i jeszcze próbowała złapać dla mnie następnego stopa, wskakując prawie że pod kola wszystkim przejeżdżającym przez bramki na autostradzie. Miłe, ale jak dla mnie trochę perwa i głupio później jechać takim wymuszonym stopem, całe szczęście jej się spieszyło i po chwili się ze mną pożegnała :) ja po 15 minutach siedziałem już w kolejnym aucie. Cieszyłem się bo im dalej jechaliśmy na południe tym bardziej czuć było wiosnę. Gość jechał do Taiyuan, skąd miałem już tylko 100km do Pingyao, antycznego miasta, które miało być pierwszym przystankiem po Datong. W Taiyuan mój kierowca zapytał czy dołączę do niego i jego żony na obiad, byłem już głodny więc uznałem to za dobry pomysł. Jego żona musiała zostać jednak dłużej w pracy i odebraliśmy ją dopiero później. W trójkę ruszyliśmy przez miasto i myślałem, gdzie mnie wyrzucą. Jako że nie mówili po angielsku nie udało mi się wyciągnąć tej informacji. Możliwe, że myśleli, że bez chińskiego sobie nie poradzę sam i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu zawieźli mnie do Pingyao, pod same mury miasta! Niesamowite, po wielkim obiedzie na który zostałem zaproszony nadrobili 200km tylko po to, żeby mi pomóc, po czym pożegnali się i wrócili do Taiyuan. Ja ruszyłem na obchód starego miasta. Wszystko wyglądało ciekawie, stare mury, wieże wewnątrz, sklepiki i małe uliczki. Całe szczęście, że trafiłem tu poza sezonem bo nawet teraz widać, że to kolejna turystyczna wydmuszka jak większość chińskich zabytków. Przeraża mnie liczba sklepów z pamiątkami, które działają na mnie jak płachta na byka, generalnie mam silne uczulenie na turystów i trzymam się od nich z daleka. Zameldowałem się w małym hostelu, szczęśliwie w dzielonym pokoju było bardzo zimno i przeniesiono mnie, w tej samej cenie do podwójnego pokoju, z łazienką, który miałem na wyłączność. Poszedłem na długi spacer po mieście i gdzieś pod koniec wracając do hostelu poznałem Kayle, Chinkę pracującą w motoryzacji, która przyjechała w 30osobowej grupie na firmową wycieczkę. Wszyscy szli akurat na piwko więc zdecydowałem dołączyć, skończyło się na długiej imprezie w chińskiej dyskotece. Następnego dnia był sylwester, ale cała grupa wracała rano na południe. Miałem więc sylwestra dzień wcześniej i postanowiłem nie szukać na siłę imprezy 31. Wybawiłem się w ostatnich dniach wystarczająco i zdecydowałem zrobić sobie tego wieczora podsumowanie zeszłego roku, który był dla mnie bardzo udany: skończyłem studia, rzuciłem palenie, przeszedłem Orlą Perć w Tatrach, spędziłem świetne dwa tygodnie z rodziną i znajomymi w Szwecji, gdzie pojeździłem na snowboardzie, a wracając spóźniłem się na samolot, dzięki czemu do Polski wróciłem na stopa, odwiedzając po drodze Kopenhagę. Ten rok był pełen pozytywnych emocji bo również świętowaliśmy na weselu naszych przyjaciół Łukasza i Joasi. Siedziałem więc wieczorem w hotelu, po raz kolejny szyjąc mój plecak i życząc sobie tak udanego lub może jeszcze bardziej udanego roku 2015 :) Przed północą położyłem się spać, sylwestra przespałem, a z rana chciałem ruszyć dalej.

DZIEN 50, 51,52 PROBLEMY Z PASZPORTEM

Rano pobudka i problemy dziewcząt z ogarnięciem się na czas. Wszyscy gotowi tylko szalone 18stki z niespakowanymi plecakami wciąż gadające i żartujące. Kiedy w końcu wymeldowaliśmy się i ruszaliśmy mieliśmy sporą obsuwę. Modliłem się w metrze żebyśmy zdążyli na pociąg, ale z każdą kolejną stacją byłem coraz pewniejszy, że jednak się spóźnimy. Na dworzec wbiegliśmy minutę przed odjazdem pociągu, ale zanim znaleźliśmy wejście na peron pociąg odjechał. Byłem trochę zły na dziewczyny za tą obsuwę, ale starałem się tego nie okazywać, jakoś wymienimy bilety i poprostu dziś nic nie zwiedzimy. Problemy dopiero jednak się miały zacząć. Georgie zauważyła, że zgubiła paszport i zaczęliśmy chodzić po całym dworcu i okolicach szukając go. Zeszliśmy też na stację metra, a Georgie nawet przejrzała nagrania kamer razem z ochroną, wszystko na nic, w perspektywie mieliśmy wizytę w ambasadzie i płacenie za nowy paszport. Morale podupadło, dziewczyny już miały zostać w Pekinie kiedy po ponad godzinnych poszukiwaniach Georgi znalazła zgubę... w swoim plecaku! W jej stronę poleciały papierki i kilka ciepłych słów na temat stanu jej głowy. Na szczęście humory się poprawily i poszliśmy zmienić bilety. W kolejnym pociągu miejsca siedzące były wykupione więc dziewczyny dopłaciły do leżących, a my wzięliśmy stojące i mieliśmy w planach siedzieć na ich łóżkach. Przy wejściu do pociągu niestety wskazano nam wagony, w których nasze stanie ma mieć miejsce. W środku niesamowity tłok jakby miejsca stojące były nielimitowane, dzięki dziewczyny za wasz nieogar poranny. Ema przypomniał sobie, że dziewczyny mają jego aparat i po prostu zaczął przepychać się w tłumie i wykłócać z personelem, że musi przejść. Szalony Włoch, jemu wszystko się upiecze. Więc zostaliśmy z Pierrem sami i mieliśmy pokutować nieswoje grzechy stojąc przez następne 6 godzin. Po pół godziny zdecydowaliśmy się powtórzyć numer Emy, ale nie wpuścili nas nawet do następnego wagonu. Usiedliśmy więc w barowym i zamówiliśmy kurczaka z ryżem, którego zamierzaliśmy jeść przez całą podróż. Nie udało się, po słabym kurczaku, w którym było więcej kości niż mięsa posiedzieliśmy może godzinę i powiedziano nam, że wagon ma przerwę w pracy i nikt nie może w nim zostać. Wróciliśmy do naszego zatłoczonego wagonu i przestaliśmy jeszcze kolejne pół godziny zanim zwolniły się miejsca. Do końca trasy już siedzieliśmy i nawet udało się zdrzemnąć. W Datong mieliśmy zagadkę jak odnaleźć mieszkanie naszego hosta więc poszliśmy do policjantów zapytać czy dadzą nam zadzwonić, Wang podał im numer autobusu i nazwę przystanku, gdzie mamy wysiąść, a oni zapisali nam to na kartce. W autobusie znaleźliśmy dobrą duszę, która miała nam pomóc. Na miejscu wyszła z nami, zadzwoniła do Wanga i po krótkiej rozmowie zaprowadziła pod jego klatkę, gdzie Wang już czekał. Poszliśmy razem do sklepu zrobić zakupy bo chcieliśmy przygotować wspólny obiad. W sklepie kobieta położyła brudny karton na ziemi, na nim mrożonego kurczaka, a potem tasakiem dzieliła porcje :) ciekawy obrazek, ale mięsa nam się odechciało. Postawiliśmy na wegetariańskie spaghetti, które złe nie było, ale ze zrozumiałych powodów szalu dla mnie nie robiło. Nasz gospodarz zapytał czy chcemy spróbować chińskiego wina, po czym polał po szklance. Po pierwszym dużym łyku myślałem, że zacznę ziać ogniem, chińskie wino okazało się 45% wódką, nazywaną Bajdziu. Siedzieliśmy dość długo rozmawiając o Datong, tym czym się zajmujemy, śpiewając (to akurat nie ja) i przygotowując się do porannej wycieczki do wiszących świątyń.
Rano ruszyliśmy z wytycznymi Wanga do wiszących świątyń podczas gdy on został w domu odpoczywać po poprzednim wieczorze. Ja który śmiałem się z Georgi i jej paszportu najgłośniej zgubiłem rozpisane autobusy i przystanki do świątyń 10minut po wyjściu z domu. Na szczęście z cząstkowymi informacjami, które pamiętałem i naszym chińskim tłumaczem (Georgi) daliśmy radę. Wiszące świątynie były ciekawym miejscem, wybudowane z drewna, na zboczu góry, można podziwiać piękny krajobraz ze środka. Niestety jak każde ciekawe miejsce w Chinach otoczone jest płotem i dziś to tylko pusta, turystyczna atrakcja bez duszy. Sama główna świątynia choć piękna, to nie jest warta podróży z Pekinu dla pół godzinnego spaceru. Daliśmy się namówić lokalnym kierowcą i znacznie przepłacając pojechaliśmy dalej w góry na dwugodzinny spacer między całym kompleksem świątyń położonym znacznie wyżej. To było juz dużo ciekawsze i pomimo, że tańsze to uważam to za punkt obowiązkowy, po którym główną świątynię można sobie darować. Kierowcy dokładnie jednak wiedzą jak wyciągać kasę z turystów i wiozą Cie najpierw tu, a później składają kolejną ofertę widząc nie do końca zadowolone miny. Wydaliśmy więc więcej niż powinniśmy, ale spacer po górach, w otoczeniu starych i dopieszczonych, w każdym detalu świątyń był bardzo ciekawy, tak jak i widok ze szczytu. W drodze powrotnej Pierre grał z dziewczynami w grę nastolatków, a ja i Mariano Italiano spaliśmy prawie całą drogę. W domu czekała na nas pyszna zupa, którą przygotował Wang i bułki na parze, a po obiedzie razem z Pierrem zeszliśmy do sklepu po butelkę Bajdziu. Tego dnia pograliśmy jeszcze w karty, ale położyliśmy się wcześnie, bo rano mieliśmy wyjść razem, Wang do pracy, a my na zwiedzanie grot z rzeźbami Buddy w Yungan. Dziewczyny po raz kolejny dały popis prędkości w zbieraniu się do wyjścia i nasz gospodarz stał z rana niecierpliwie w drzwiach, czekając i patrząc co chwila na zegarek. Kiedy w końcu wyszliśmy i złapaliśmy autobus dziewczyny wpadły na pomysł, żeby pospieszyć się ze zwiedzaniem i zdążyć na pociąg do Szanghaju o 13. Wzięły więc klucze od Wanga i obiecały podrzucić mu klucze do pracy i chociaż od początku mówiłem, że nie mają szans się wyrobić i nie potrzebnie zawracają gospodarzowi gitarę to one wiedziały lepiej. Nie żebym chciał strasznie narzekać, bardzo je lubię i utrzymujemy kontakt nawet po tych wspólnych wycieczkach, ale taki brak zorganizowania powoduje, że wolę podróżować sam, a z ludźmi spędzać czas kiedy już dotrę w nowe miejsce. Nie zdecydowałem się więc dołączyć do pociągu do Szanghaju, zamiast tego miałem w końcu spróbować autostopa w Chinach. Byłem już generalnie zmęczony dużymi miastami, a Wang przygotował dla mnie list po chińsku i zapewnił, że to co chcę zrobić jest wykonalne. Póki co mieliśmy jeszcze jeden przystanek do zwiedzenia. Panie w kasie prawie dały się przekonać na sprzedanie nam biletów studenckich, choć legitymacje miały tylko dziewczyny, ale gość za ich plecami był nieugięty. Przez swoje krzywe i żółte zęby cedził jedynie"student card" i nic do niego nie docierało. Pierre powiedział, że we Francji nazywają takich ludzi "mała władza" bo mają małą władzę, ale bardzo lubią jej używać. W końcu zapłaciliśmy po 50zl :/ i liczyliśmy, że groty będą tego warte. Zdecydowanie były! Liczba grot i figur Buddy w nich się znajdujących była nieprawdopodobna. Ogrom niektórych rzeźb jak i talent twórców był godny podziwu. Spacerowaliśmy tam dość długo, a po jakimś czasie dziewczyny zrozumiały, że pojadą dopiero wieczornym pociągiem. W drodze z grot zajechaliśmy na duży obiad do kluskowej restauracji i poprawiliśmy deserem w postaci słodkich bułek, których kupiłem za 3zl całą siatkę na ulicznym stoisku. Przed pojechaniem do domu zostawiliśmy Wangowi klucze w pracy i jeszcze pospacerowaliśmy po Datong. W okolicy murów miasta zastaliśmy sesję zdjęciową pary młodej, która poprosiła nas do zdjęcia. Kilka fotek poważnych, kilka wygiętych i w momencie skoku, a odchodząc o fotkę poprosił sam fotograf. Przekazał aparat panu młodemu, a kiedy panna młoda zapytała czy też ma być na zdjęciu fotograf rzucił tylko krótkie "nie" :D Wracając do domu Georgia kupiła duże pudło sztucznych ogni, które mieliśmy odpalić wieczorem z okazji jej urodzin. W domu ostatni obiad z Wangiem, pakowanie i wyszliśmy razem z butelką Bajdziu przed blok. Były fajerwerki, toasty i 100lat w 5 językach, a w czasie strzelania podjechał radiowóz. Georgia jednak to tak mila i grzeczna dziewczyna, że policjanci nie mogli nic jej zrobić i tylko złożyli życzenia. Po wszystkim pożegnaliśmy się i cała 5 odjechała taksówką na dworzec. Mam nadzieje, że sylwester w Szanghaju się uda, a my zobaczymy się ponownie wkrótce. Jutro autostop!

niedziela, 25 stycznia 2015

DZIEN 49 WYPRAWA NA MUR

Z rana ciężko było wstać i rozmyślałem czy nie pospać dłużej i w dzień pójść na jakiś inny mur :) ostatecznie zwlokłem się i zszedłem do baru, gdzie czekając na dziewczyny wypiłem kawę z Karrenem, Irlandczykiem pracującym jako nauczyciel angielskiego w Chinach. On z kolei czekał na Annie, swoją siostrę, razem opuszczali tego dnia Pekin. Kiedy w barze byliśmy już w komplecie pożegnaliśmy się z irlandczykami i ruszyliśmy na metro. Żeby dojechać na Wielki Mur musieliśmy po metrze wsiąść w autobus, a po godzinie jazdy jeszcze dogadać się z kierowcą prywatnego auta, bo do muru ciągle mieliśmy kawał drogi. Przebiegli Chińczycy wszystkie atrakcje, nie dość, że biletują, to jeszcze mają za miastem, które reklamują jako te, w którym atrakcja się znajduje, więc poza biletem trzeba jeszcze wydać na dojazd. Na miejscu próbowaliśmy negocjować cenę za 4 bilety, ale bez skutecznie, próba przejścia bez biletu także zakończyła się niepowodzeniem i zostaliśmy zawróceni. Michelle zrobiła w pewnym momencie oczy jak kot ze Shreka, a nawet próbowała się rozpłakać, wszystko na nic. Lubię jej grę mimo wszystko, mogłaby zostać aktorką, a póki co tylko przypomina mi, że nastolatka nawet z dowodem to szalony rodzaj człowieka. W końcu kupiliśmy bilety i ruszyliśmy na szlak, od samego początku byliśmy zachwyceni widokiem. Mur to budowla wielka, z czego każdy zdawał sobie sprawę, ale dopiero na miejscu uświadomiliśmy sobie jego ogrom. Wybraliśmy też do przejścia bardzo ciekawy etap z niesamowitym, górskim krajobrazem dookoła. Całości muru przejść nie da rady, bo w wielu miejscach się już rozsypuje i do zwiedzania odrestaurowane są tylko jego fragmenty. Po długim spacerze wzdłuż muru, baliśmy się, że na rozwidleniu poszliśmy w złą stronę bo zbliżała się godzina spotkania z naszym kierowcą, a my wciąż nie widzieliśmy zejścia na parking. Zapytaliśmy napotkaną grupę i dowiedzieliśmy się, że oni umówieni są na parkingu po przeciwnej stronie, więc chyba faktycznie się pomyliliśmy. Mieliśmy do rozwidlenia kawał drogi i w perspektywie spóźnienie na spotkanie z kierowcą. Postanowiliśmy pokonać jeszcze ostatnie podejście i wtedy zdecydować. Na miejscu doszliśmy do wniosku, że chyba jednak idziemy dobrze i kontynuowaliśmy spacer. Dobrze bo jak się okazało to napotkana grupa się pomyliła i gdybyśmy ich posłuchali dwie grupy pobłądziłyby, a tak mogliśmy się z nich pośmiać ;) doszliśmy do miejsca, gdzie strażnicy kazali zejść z muru i potwierdzili, że idziemy w dobrym kierunku. W drodze powrotnej spaliśmy więc zleciała calkiem szybko, a w mieście dziewczyny poprosiły mnie, żebym pokazał im targ żywności. Poszliśmy, ale ja tego dnia nic dziwnego nie próbowałem (chyba, że liczyć rekina) i zajadałem się tylko naleśnikami. Spędziliśmy na targu dobrą godzinę po czym ruszyliśmy w stronę hostelu. Zdecydowaliśmy się iść pieszo, ale pod koniec dziewczyny zdecydowały się podjechać jeden przystanek autobusem. Usiadły sobie na krawężniku, a ja poszedłem kupić wodę. Przechodząc obok sklepów zagadał do mnie gość w samochodzie:
-daleko jedziecie?
-jeden przystanek, do hostelu.
-chodźcie ze mną, podwiozę was.
-dzięki, mamy tylko 4 juany na autobus.
-ok wystarczy!
Zawołałem więc dziewczyny i podjechaliśmy jedną czy dwie przecznice. Zamiast jednak pod hostel, gościu skręcił w małą i ciemną uliczkę, tłumacząc że musimy tylko przejść między garażami. Była to prawda, ale szybko wyczułem intencje nowego "przyjaciela" i udając, że szukam portfela rozpiąłem kieszonkę z gazem. Kiedy wręczyłem pieniądze za podrzucenie rozpoczął się cyrk, gość zaczął drzeć japę, że to za mało, a kiedy powiedziałem, że na tyle się zgodził usłyszałem tylko "no English". Próbowałem uświadomić go, że całkiem dobrze mówił po angielsku kiedy negocjował cenę, ale nie chciał uwierzyć. Odwrócił się do dziewczyn i próbował je zastraszyć żeby wyciągnąć pieniądze od nich. Pierwsza część mu się udała, dziewczyny siedziały spanikowane i nie mogły się wręcz ruszyć. Kiedy idiota zaczął machać rękoma przed twarzami dziewczyn, złapałem go za ręce i kazałem dziewczynom wysiąść. Kiedy to zrobiły sam chciałem dołączyć do nich na zewnątrz, ale musiałem się szarpać z gościem, który chwycił mnie za ramię i nie chciał puścić. Kiedy w końcu byłem na zewnątrz wyskoczył za mną, otworzył drzwi auta z tyłu, a ja oczami wyobraźni widziałem jak sięga po bejsbola albo nóż. Sięgał co prawda po 4 juany z podłogi, żeby rzucić nam je w twarz jeszcze raz, ale to wystarczyło, żeby sparaliżować dziewczyny, w pewnym momencie jedna z nich zaczęła sięgać do torebki, więc stanąłem między nimi, a kierowcą-kretynem i kazałem biec w stronę hostelu. Posłuchały i pozostał za nimi tylko kurz, a ja byłem gotowy, żeby obić chama. Niestety znikąd pojawiła się stara Chinka z psem i nie mogłem wymierzyć sprawiedliwości. Gdyby zadzwoniła po policje jako turysta byłbym na straconej pozycji, a przynajmniej miałbym spore kłopoty z opuszczeniem rano Pekinu. Gość jednak nie ustępował więc wyciągnąłem gaz i powiedziałem, że ma trzy sekundy na grzeczny powrót do auta. Nie posłuchał więc kolejne 40minut spędził płacząc na ziemi. Ja dogoniłem dziewczyny i razem wróciliśmy do hostelu. Tam zebraliśmy pieniądze i Georgie, Ema i Pierre poszli kupić bilety na poranny pociąg. Dzień pełen wrażeń dobiegł końca, o 7 rano jedziemy do Datong.

DZIEN 48 DZIWNA ŻYWNOŚĆ

To był jeden z cięższych poranków w podróży. Chociaż byłem bardzo zadowolony po poprzednim wieczorze to z rana nie miałem energii, żeby zejść na normalne śniadanie. Leżałem jak zwiędnięta roślina i poruszałem tylko okiem szukając, niestety bez skutku, jakiejś butelki wody. Wstałem dopiero koło 12, a na śniadanie zamówiłem herbatę :) jedyną osobą, w hostelowej restauracji była April, ale ona cały poprzedni wieczór piła tylko herbatę. Usiedliśmy razem i rozmawialiśmy godzinę, głównie na temat Chin, a kiedy mój żołądek wrócił do życia wyszliśmy na śniadanie. Ja zjadłem sycące mante, czyli pierożki z mięsem, a April zaczęła skakać jak dziecko, kiedy zobaczyła piekarnie i mogła zjeść wielką, słodką bułkę. Wracając wzięliśmy jeszcze po ciepłym soku śliwkowym i cieszyliśmy się przyjemnym słońcem w ten mroźny, grudniowy dzień. Po śniadaniu wróciliśmy do hostelu, bo April musiała zabrać rzeczy, tego dnia jechała do Xi'an oglądać Terakotową Armię, czyli rzeźby około 8000 żołnierzy naturalnych rozmiarów, wykonane z polecenia jednego z chińskich władców i zakopane razem z nim po jego śmierci. Historia ta nie była opisana w żadnych księgach, więc nie była powszechnie znana, aż do roku 1976, kiedy to farmer kopiąc studnie na swoim polu natknął się na jedną z figur. Co ciekawe figury były wykonane przez różnych artystów i podobno nie ma wśród nich dwóch identycznych. Widziałem kiedyś dokument na ten temat, niestety, tym razem do Xi'an się nie wybierałem. Kiedy żegnałem się z April w restauracji siedział już Ema i opowiedział mi o ciekawym miejscu niedaleko Pekinu. Miasto nazywało się Datong, a niedaleko, w górach znajdywały się Wiszące Świątynie wybudowane na zboczach. Zdjęcia zrobiły na mnie duże wrażenie więc zaczęliśmy rozmawiać na temat wycieczki do Datong. Ja byłem już umówiony na jutro, z 3 dziewczynami z Australii na Wielki Mur, ale po tym mogłem jechać do Datong. Ema powiedział, że mu to pasuje i zaczął szukać połączeń, a ja wrzuciłem zapytanie na couchsurfing, czy ktoś w mieście mógłby przenocować dwóch wariatów jadących dookoła świata i planujących przystanek w Datong. Odpowiedź od Wanga przyszła w niecałe pół godziny i mieliśmy darmowy nocleg. Nie minął kwadrans, kiedy do restauracji przyszedł Pierre, powiedzieliśmy mu o naszych planach i niemal natychmiast zapytał czy może dołączyć. Pomyślałem, że to będzie ciekawy wypad, martwiłem się tylko co powiedzieć Wangowi, który zgodził sie przenocować dwójkę ludzi. Zanim cokolwiek wymyśliłem przyszły dziewczyny z Australii i też podłapały pomysł, była nas już 6 :) cieszyłem się, że taką grupą opuścimy Pekin, ale musiałem powiadomić naszego hosta, że jednak wybierzemy hostel bo nasza grupa się nieoczekiwanie powiększyła. Wang odpisał, że jeżeli mamy materace, śpiwory i nic przeciwko spaniu na podłodze to możemy wpaść wszyscy! Nie mogłem uwierzyć, że chce przenocować 6 nieznajomych, ale humory nam dopisywały. Dziewczyny zapytały czy chcemy dołączyć do zakupów w centrum handlowym, a my, kiedy już przestaliśmy się śmiać z tego pomysłu zebraliśmy się do Świątyni Nieba. Organizacja nie szła tego dnia najlepiej więc będąc już prawie w parku chłopy zorientowali się, za 5 minut zamkną świątynię, a co lepsze dzień lub dwa wcześniej zrobili to samo! Nie wyciągnęli wniosków i teraz mieli po raz kolejny obserwować zamykające się przed nosem drzwi. Po przejściu krótkiego spaceru i dojściu na miejsce tak właśnie się stało. Można było zwiedzać jeszcze przez pół godziny, ale straciliśmy szansę zakupu biletu, bo kasę zamykali kiedy ją mijaliśmy. Szkoda, bo drugi raz tu nie przyjadę. Ruszyliśmy na około muru i przy kolejnym wejściu podeszliśmy do bramek, żeby rzucić okiem, chociaż z daleka. Jakiś baran wykłócał się z dziewczynami sprawdzającymi bilety i próbował wejść bez biletu, co później zresztą zrobił. Dzięki temu, że my nie robiliśmy scen i nawet kręciliśmy z niedowierzaniem głową na znak solidarności z nimi, dziewczyny pozwoliły nam wejść na trochę bez biletu. Pierwszy i ostatni raz w Chinach ktoś pozwolił nam wejść bez biletu, a te są wszędzie. Wiadomo, że płaci się w muzeum, czy parku narodowym, ale tam każda góra, czy jezioro są otoczone płotem i gdzieś na pewno ustawiona jest budka z panią kasującą za wejście. W środku chodziliśmy, aż kazali nam opuścić teren zamykając, bo świątynia jest położona w ładnym parku (do którego kupić trzeba bilet, zanim kupi się bilet do świątyni) i sama też jest przyjemnym miejscem na spacer, tym bardziej, że akurat zachodziło słońce i wszystko nabrało ciepłych kolorów. Po wyjściu pojechaliśmy szukać ulicznego targu z jedzeniem i popróbować różnych, dziwnych wynalazków. Oczekiwałem małych straganów z ulicznym jedzeniem, wciśniętych pomiędzy stare budynki, ale rozczarował mnie widok, który zastaliśmy. Nowe namioty, ustawione na długości 200-300m, wszystko urządzone identycznie i wyeksponowane na ulicy tuż przed kolorowymi i wielkimi biurowcami. Jedzenie też nie było jakimś specjałem tylko maszynką do wyciągania pieniędzy z głupich turystów, niestety tego dnia też nimi byliśmy. Jedliśmy oprócz zwykłych naleśników z warzywami, czy owoców w karmelu też takie rarytasy jak wąż czy robaki. Nie chciałem przesadzać z tymi wynalazkami, a można było zjeść też skorpiona, psa, pająka i wiele innych. Dla mnie na ten dzień wrażeń starczyło, po powrocie do hostelu siedzieliśmy jeszcze przy piwku w barze i spać znowu poszedłem późno. Następnego dnia miałem jechać na chiński mur.



sobota, 24 stycznia 2015

DZIEN 47 ŚWIĘTA W PEKINIE

Biesiada dnia poprzedniego nie należała do najmocniejszych, ale wstać rano i tak było ciężko. Moi rosyjscy przyjaciele zdecydowali skorzystać z zaproszenia na couchsurfingu i opuścić Leo hostel, mi było tam dobrze, a że rezerwowałem wcześniej nie kosztowało mnie to wiele. Wymusiłem tylko na nich obietnicę, że przyjdą na wieczorną imprezę. Kiedy wyszli zapoznałem Ema, zabawnego Włocha, którego akcent i ekspresja nie raz doprowadzały mnie do łez i Pierre'a, Francuza, który rzucił pracę w banku, by przez jakiś czas podróżować. Obaj poznali się w pociągu z Mongolii, przez którą podróżowali do Chin. Dzień zleciał na gadaniu, jedzeniu i przygotowaniach do wieczornej imprezy. Popołudniu gadałem na Skype z wszystkimi, których mogłem tam dorwać i znowu udzielił mi się nostalgiczny nastrój, myślałem, że czeka nas krótka kolacja, w małym gronie, piwko i do spania. Wieczorem jednak zaczęło zbierać się coraz więcej osób, a ostatecznie do stołu zasiadło blisko 30 ludzi z różnych części świata! Na początek przemowa powitalna w wykonaniu personelu, w języku chińskim i angielskim i rozdawanie czapek świętego Mikołaja. Kilka osób próbowało stawiać opór, ale kiedy padło hasło: darmowe piwo dla każdego w czapce opory znikły. W tym czasie dołączyli do nas Anton i Olga rzucając po sali zakupione wcześniej cukierki. Na stole pojawiło się jedzenie, różne chińskie potrawy, bardzo smaczne, chociaż tego dnia bardzo chciałem zjeść bigos i śledzia w śmietanie :) Mimo wszystko organizacja była dobra, jedzenie wszystkim smakowało i przy wybornych humorach stół został wysprzątany. Po kolacji przyszła kolej na różne chińskie gry, które miały być niewypałem bo nie za dobrze były tłumaczone ich zasady, ale koniec końców było sporo śmiechu. W międzyczasie uciekłem na górę i wygrałem z Antonem dwa piwa w bilarda. Kiedy zeszliśmy na dół blok gier dobiegał końca, a coraz większa ilość alkoholu opuszczającego bar przełożyła się na śpiewy i tańce. Pijąc piwo z Antonem poznaliśmy parę z Shanghaju, która chociaż do zabawy nie dołączyła, to była nią wręcz zafascynowana. Wychodząc i żegnając się z nami, powiedzieli że w barze mamy opłacone 20 piw. Mogliśmy z Antonem ululać się tym i leżeć w żłobie udając szopkę, ale szybko postanowiliśmy podzielić się prezentem. Anton wrzucił skrzynkę na stół, a ja otwierałem piwka i podawałem kolejnym osobom. Aplauz jaki dostaliśmy przy tej akcji był niewiarygodny, poczułem się jakbym wyszedł na murawę wielkiego klubu, w dniu debiutu i strzelił gola. To była dobra noc, po tej kolejce śpiewy i tańce przybrały na sile i trwały do 5 rano dla najbardziej wytrwałych. Myślałem, że to będą smutne święta, ale większość ludzi tam była w takiej samej sytuacji. Ema, Pierre, Anton i Olga w podobnie długich podróżach co ja. Shannon, Georgi i Michelle z Australii, które przyjechały na 5 tygodniowy objazd po Chinach, w przerwie przed studiami. Annie z Irlandii, która przyjechała odwiedzić brata, nauczyciela języka angielskiego w Chinach i April, Amerykanka wykonująca tam, ten sam zawód. To tylko część, z którą utrzymujemy kontakt, ale inni tego dnia byli tak samo ważni i wszyscy razem zrobiliśmy kawał dobrej roboty, żeby nie była to smutna noc, z dala od rodziny i przyjaciół. Gwiazdka udała się wybornie.

piątek, 23 stycznia 2015

DZIEN 46 POCZĄTKI W STOLICY

Z rana dotarliśmy do stolicy, centrum wyglądało imponująco, a chociaż tu też była zima to jednak nie tak straszna jak w Urumqi. Wyglądało to lepiej niż na zachodzie Chin, ale dalej ciężko było znaleźć kogoś mówiącego po angielsku. Przeszedłem kładką nad ruchliwą ulicą przed budynkiem dworca i przechodziłem koło sklepów, kiedy zobaczyłem parę, o typowo niechińskich rysach twarzy, więc od razu zagadałem. Anton i Olga okazali się rosyjskim małżeństwem podróżującym w podobny jak ja sposób, czyli głównie autostopem, czasem korzystając z pociągów. Zdecydowali się dołączyć do mojego taniego hostelu. Chodząc po Pekinie, łącząc ich łamany angielski, z moim jeszcze bardziej łamanym rosyjskim lepiej się poznawaliśmy. Okazało się, że ruszyli z Rosji dwa dni wcześniej, niż ja z Polski, a do Pekinu przyjechali tym samym pociągiem, z Urumqi, siedząc dwa wagony dalej! Hostel, który ja zarezerwowałem już wcześniej (Leo Hostel) robił bardzo dobre wrażenie, od samego początku, personel jest tam bardzo przyjazny i mają ciekawą restaurację i bar na dole, chociaż na kieszeń nisko budżetowców zdecydowanie za wysokie ceny. Najtańszym pokojem była sypialnia 12-osobowa, a jako, że wykryliśmy usterkę ogrzewania to nie zmieniając ceny umieszczono nas w sypialni 6-osobowej. Ogarnęliśmy się i poszliśmy szukać jedzenia, dziewczyna z recepcji zapisała nam nazwę taniej knajpy i dobrego makaronu, więc miało być łatwo. Po pół godziny błądzenia w małych uliczkach, będąc odsyłanym raz w jedną, raz w drugą stronę zrezygnowaliśmy. Chcieliśmy zaspokoić coraz większy głód gdziekolwiek, ale to też nie było takie proste. Kobieta, która przywitała nas w jednej z jadłodajni nie mogła domyślić się czego nam trzeba. Kiedy po dobrych 5 minutach machania rękami zrozumiała, że chcemy makaron, przyszła cięższa próba, czyli jak wytłumaczyć, że chcemy mięso. Zacząłem gdakać, ale kury po chińsku gdakają, bądź też gdaczą inaczej niż po polsku, bo kobieta nie wiedziała co mam na myśli. Kiedy dodałem ruchy skrzydełkami, moi rosyjscy znajomi leżeli na podłodze ze śmiechu, ale kobieta zrozumiała! Poszła do kuchni i po chwili wróciła uśmiechnięta, ściskając w ręku pomidora :/ co poszło nie tak? Poddałem się i wyszliśmy szukać gdzie indziej. Zjedliśmy, w końcu w miejscu z angielskim menu i z rozsądnymi cenami makaron z wołowiną. Przeżyłem nawet fakt, że trzy maleńkie skrawki wołowiny były tam jedynie ozdobą, bo zupy i makaronu było od groma i zaspokoiłem głód :) Później łaziliśmy jeszcze w okolicach zakazanego miasta i wróciliśmy do hostelu. Tam przy piwku poznaliśmy kolejnych ludzi, zaczęło robić się międzynarodowo i wesoło. Dowiedzieliśmy się, że personel organizuje imprezę gwiazdkową i można dołączyć za 15zl, co większość z nas miała w planach zrobić. Pierwszy dzień w Pekinie okazał się znacznie lepszy, niż ten w Urumqi i już nie chciałem z Chin uciekać. Po biesiadzie położyłem się spać, jutro urodziny Jezusa, trzeba się zregenerować :)

DZIEN 44,45 O CHIŃCZYKU, KTÓRY JEŹDZIŁ KOLEJĄ

. Z rana zaspałem bo moj telefon padł w nocy i Xing musiał czekać chwilę będąc już gotowym do pracy, aż się ogarnę. Na wyjściu dostałem od niego bardzo praktyczny prezent, jak się później okaże ratujący mi nieraz tyłek w podróży. Był to tak zwany bank energii, który po naładowaniu wystarczył na 3 krotne naładowanie mojej Nokii lub wielokrotne ładowanie kamerki gopro-podobnej, której bateria była największym minusem. Od tej chwili mogłem jej w końcu zacząć używać, czego efekty będzie można za jakiś czas zobaczyć na blogu.
. Xing odwiózł mnie na dworzec, a jego dziewczyna napisała mi po drodze po chińsku zapytanie o bilet do Pekinu (najtańszy, na twardym miejscu siedzącym, 40 godzin żywego chińskiego folkloru) i simcard z Internetem. Pod budynkiem dworca pożegnałem się, a później poszedłem kupić bilet. Z moim listem było to wiele łatwiejsze chociaż i tak nie bylo się bez cyrku. Na skanerze strażnik zobaczył coś niebezpiecznego i kazał mi otworzyć plecak. Starannie zacząłem odwiązywać wszystkie troczki i odpinać kolejne elementy, po czym zostałem poproszony o otwarcie kosmetyczki. Musiałem wyrzucić do śmietnika spray chłodzący na stłuczenia i spray na komary, żebym przypadkiem nikogo nimi nie zabił, dziś niestety nie zarobię tysiaka :/  przy okienku czekałem długo bo jak wszędzie było mnóstwo chińczyków, a kiedy doszedłem do kasy nastąpiła wymiana kasjerek. Tuż przed moim nosem pani odwróciła kartkę w okienku, zaczęła wyłączać programy, komputer, zbierać pieniądze, a następna pani przygotowywać stanowisko pracy dla siebie. Przez te wszystkie pierdoły pierwszy pociąg pojechał beze mnie, ja dostałem bilet na 17. Poszedłem jeszcze zjeść zupę z makaronem i wołowiną, skorzystałem z Internetu (bo sam sim-card z Internetem nikt nie chciał mi sprzedać bez chińskiego dowodu), a później udałem się juz na halę odjazdów. Tam jak wszędzie tłumy, na peron wejść można tylko z biletem, kilka minut przed odjazdem pociągu. Kiedy przyszła nasza kolej, tłum zaczął napierać i pędzić do pociągu, chociaż każdy miał w nim dokładnie przypisane miejsce, nawet jeżeli stojące to wiedział dokladnie, w którym wagonie ma stać. Rozsiadłem się wreszcie, po tym jak znalazłem miejsce na swoje torby (co łatwe nie jest biorąc pod uwagę objętość przeciętnego bagażu w Chinach, chyba po to tak się spieszyli) i czekałem na seans za oknem. Chiny okazały się krajobrazowo dużo ciekawsze i znacznie bardziej różnorodne niż Kazachstan, całe szczęście bo o ile tam mogłem sobie pogadać to tu mogłem o tym tylko pomarzyć :) patrzyłem tak sobie póki się nie ściemniło, a później poszedłem spać. Z rana dalej ciekawe widoki, ale wciąż z nikim nie mogłem pogadać. Znudzony po pewnym czasie sięgnąłem na górną półkę po swój plecak. Nagle jak stado wiewiórek, które wyczuły orzechy otoczyła mnie pokaźna grupa chińczyków. Część wyglądała wyprostowana jak kij od szczotki zza swoich siedzeń, a część stała w przejściu obserwując mnie próbującego rozpiąć plecak. Trochę mi to zajęło jako że plecak już solidnie dobity wiąże na różne możliwe sposoby, ale tłum nie malał, przytakując mi z uznaniem kiedy podnosiłem wzrok, conajmniej jakbym wynosił ludzi z płonącego budynku. Zostałem bohaterem w nieswoim domu. Wiedziałem, że bardzo się rozczarują kiedy w końcu zobaczą po co tak długo męczyłem się z plecakiem, ale nie przejmowałem się tym. Przeczesałem wszystkie kieszenie i pod koniec wyciągnąłem długopis i zeszyt! Zamiast rozczarowania na twarzach otaczających mnie ludzi jeszcze większa intryga. Zacząłem pisać historie poprzednich dni, bo chiński internet łączy Chiny z Chinami, a nie ze światem, w związku z czym nie mogłem korzystać z wielu blokowanych stron, jak youtube, facebook, google, gmail, czy przede wszystkim mój blog :/ Nie mogąc z nikim dokoła pogadać pisanie przychodziło mi bardzo łatwo, więc szybko zapełniałem kolejne kartki, a tuzin chińskich oczu z otwartymi ustami podziwiał kosmitę piszącego w języku marsjańskim. Jeden z nich stracił zainteresowanie na chwilę bo akurat musiał charchnąć na podłogę, ale za to inny prawie kładł głowę na moim zeszycie :) Później do wagonu weszła drobna chinka, prowadząc konduktora, który upychał rzeczy na górnej półce i robiła mu aferę o zrobienie dziury, w wielkiej, czarnej, plastikowej torbie, która była jej torbą podróżną. Torba ( worek na śmieci?) była o wiele za duża, jak na jakiekolwiek miejsce, więc nic dziwnego, że gdzieś się przedarła, ale drobna Chinka nie spuszczała z tonu. Po raz kolejny miejsce akcji otoczył tłum wiewiórek, w ogóle Chińczycy są strasznie ciekawscy, a ciekawi ich każda pierdoła i potrafią nastawiać ucha, albo zaglądać Ci przez ramię bez cienia zażenowania. Po pewnym czasie obok mnie stało 4 konduktorów, drobna Chinka i przynajmniej tuzin gapiów. W takiej atmosferze upłynął dzień, a j kładąc się spać zacząłem rozmyślać nad porannym przybyciem do Pekinu. Myślałem szczególnie, o pierwszej gwiazdce poza domem, no może oprócz tej w Anglii, kiedy pracowałem tam kilka lat temu, ale wtedy byłem u jednego z najbliższych przyjaciół, z jego rodzinką, a tu miałem być sam na drugim końcu świata. Idąc spać trochę mi się zatęskniło.

środa, 21 stycznia 2015

DZIEN 43 STARY NIEZNAJOMY

  W nocy spałem nieźle, a na miejscu byliśmy o 5 rano czasu kazachskiego (wiec chociaż nieźle to nie za dużo), a 7 rano czasu chińskiego. Chociaż Chiny są tak wielkim krajem to obowiązuje na całym terytorium czas pekiński, przez co, w Urumqi dopiero po 8 zaczęło się rozjaśniać. Klimat zimy na końcu świata to pierwsze o czym pomyślałem. Od razu po wyjściu z autobusu zderzyłem się czołowo ze srogim mrozem, a zdążyłem już w swej podróży zgubić i czapkę i rękawiczki. Pierwsze czego zacząłem szukać to toaleta, ale że pojęcia nie miałem jak o nią po chińsku zapytać, a poruszenie tego tematu na migi wymagałoby raczej nienajodpowiedniejszych gestów z mojej strony pomaszerowałem do budynku dworca. Tam tez nigdzie nie było napisu choć trochę toaletę przypominającego. Na szczęście było otwarte wifi (czego jak się później okaże nie uświadczę w chinach zbyt często) i mogłem przetłumaczyć i nauczyć się sam pierwszego chińskiego słówka (od wczorajszego wieczoru zapomniałem tych, których nauczył mnie kazach z autobusu). Dumny poszedłem zapytać gościa sprawdzającego bilety, a ten pokazał mi, że toaleta znajduje się w hali, tuz za jego plecami, niestety bez biletu nie mogę tam wejść! Byłem gotowy wsiąść w pierwszy lepszy autobus i od razu wyjechać z Chin. Beznadziejna zima, wszędzie tylko szlaczki, żadne slowo nie przypomina choćby, w małym stopniu żadnego słowa, które jest mi znane, przez co nie mogę nawet skorzystać z łazienki. Niby głupia sprawa, ale pisze o niej bo pierwsze moje zderzenie z Chinami było jak walka gimnastyczki artystycznej z Wladimirem Kliczko, a nawet nie byłem uzbrojony we wstążkę! Wyszedłem na ulicę i szukałem dalej, chciałem po prostu skorzystać z jednego z drzew, ale Chińczycy są wszędzie! Nie ma takiego miejsca, gdzie pójdziesz i ich nie będzie, albo będzie ich niewielu, oni zawsze się przelewają. Łaziłem więc sobie całkiem wyalienowany kolejnymi ulicami, kierując się w stronę pracy mojego hosta, odpowiadając co chwilę na kolejne "hello", które na zawsze pozostanie dla mnie definicją chińskiego angielskiego (ale o tym później). Gdzieś w parku, do którego zaszedłem licząc, że z rana będzie pusty, załapałem się na rundkę tańca połączonego z tai-chi, w wykonaniu starszych pań i kolejnymi "helołami". Trochę poprawilo mi humor, chociaż nie rozwiązało problemu. W końcu minąłem pierwszy, otwarty lokal i zamówiłem śniadanie. Skorzystałem z łazienki, a później wsunąłem porcję 10 pierożków z mięsem nazywanych tam mante :) humor był juz trochę poprawiony więc poszedłem na spotkanie Xinga, który akurat zaczynał pracę. Okazał się mega w porządku, młodym gościem, który pracował w sklepie z częściami samochodowymi. Pracę kończył o 18, ale pozwolił rzucić mój ciężki plecak u siebie w sklepie, zaopatrzył w wodę i podstawowe informacje na temat miasta. Pożegnałem się i ruszyłem szukać dowodów na to, że Chiny jednak nie są takie złe. Kilka metrów dalej gość ciężko i głośno zebrał do ust wszystko co miał w nosie i plunął wszystkim na chodnik. Wiedziałem, że to robią i że nic na to nie poradzę, a mimo to wryło mnie w ziemie. Przeczytać o czymś w książce, a zobaczyć coś takiego na własne oczy to dwie różne rzeczy. Minie jeszcze tydzień zanim spokojnie przejdę obok takiego charchacza i niewzruszony pójdę dalej. Póki co trafiłem na targ i chociaż nigdy nie lubiłem zakupów to w podróży lubię pójść na lokalny targ bo wiele może on powiedzieć o ludziach danego regionu. Co kupują, co i jak próbują Ci wcisnąć, co jedzą, w co grają, jak się ze sobą komunikują? Serio duży targ w nowym mieście to mój plac zabaw. Przy okazji kupiłem też szalik i rękawiczki, cieszyłem się kiedy z 25zl stargowałem na 20, a później okazało się, że i tak przepłaciłem, no ale z tym mogę akurat żyć. Po targu skoczyłem jeszcze na tradycyjny makaron do muzułmańskiej knajpy. Robią go oni na oczach klienta sprawnie wywijając nim nad głową i przed sobą, ciekawe widowisko, a jedzenie pierwsza klasa :) poza targiem i jedzeniem, nic godnego większej uwagi nie znalazłem i kiedy zbliżała się 18 poszedłem do sklepu Xinga. Później wraz z nim i jego dziewczyną odwiedziliśmy jego kolegę, Rosjanina, który przyjeżdża do Chin robić interesy przez Internet. Wypiliśmy po piwku, pojedliśmy przekąski, w tym pierwszy raz spróbowałem pysznego chleba w kształcie słonecznika, często obsypanego różnego rodzaju ziarnem. Trochę tego wieczoru pogadaliśmy, dostałem kilka wskazówek na temat Chin oraz dowiedziałem się dlaczego w mieście jest tyle policji. Otóż przy granicy kazachsko-chińskiej mieszka ludność Ujgurów, która chciałaby posiadać własne państwo i z tego tytułu separatyści nawołują do zabijania chińczyków. Zdarza się to niestety dość często, a separatyści płacą 1000zl za życie chińczyka, bieda wśród ludzi sprawia, że to wystarczy. 3 dni przed moim przyjazdem jedna osoba zginęła z ręki nożownika w autobusie. Sprawca nie zdołał uciec, bo rząd chiński ustalil nagrodę 100000zl za złapanie Ujgura usiłującego zabić. Wcześniej każdy uciekał, teraz każdy chce złapać narażając swoje życie, taki biznes się tu wytworzył! Przez to też wejście na każdy dworzec, przystanek miejskiego autobusu, czy do supermarketu usiane są wykrywaczami metalu. Po tej i wielu innych historiach rozeszliśmy się po pokojach odpocząć, jutro jadę do stolicy. Trochę z mieszanymi uczuciami bo Chiny przywitały mnie w sposób, w jaki wita się kogoś obcego, z pięknym uśmiechem witryn i tysięcy neonów, ale chłodno i z dystansem, przez co nie były mi szczególnie bliskie. Było tego dnia też kilka pozytywnych aspektów, ale Chiny to póki co mój Stary Nieznajomy.

sobota, 17 stycznia 2015

DZIEN 42 - KONIEC KAZACHSKIEJ PRZYGODY I REJS W NIEZNANE

   Rano pobudka, Anastasya zaczela robic sniadanie, a ja jak zwykle pakowac sie na ostatnia chwile. W miedzyczasie wstal tez Alex zjedlismy ostatni, wspolny omlet (przynajmniej tej zimy). Pozniej taksowka na dworzec, gadanie przez prawie godzine bo autobus musial sie spoznic i zachwyty nad samym autobusem, kiedy w koncu sie pojawil. Wygladal imponujaco, ale jako, ze byl chinski spodziewalismy sie klopotow. Te zaczely sie jeszcze na dworcu, gdzie kierowca 30 minut walczyl z drzwiami, ktorych "za Chiny" nie mogl otworzyc. Pozniej prawie godzina postoju zaraz za dworcem i lozka w rozmiarze S-asian. Nie ma co narzekac, 24 godziny wytrzymam w lezacym przykucu, tzw pozycji embrionalnej ;) tym bardziej ze za oknem ciekawy film: gory, kaniony, rzeki i wiejski folklor. W koncu i sama granica, ktora okazala sie najpilniej strzezona z dotychczas przeze mnie widzianych. 6 roznych straznikow sprawdzalo nasze paszporty, obszar przygraniczny ciagnal sie kilometrami i uslany byl gesto drutem kolczastym i samo przejscie granicy zajelo dobre dwie-trzy godziny. Nigdzie nie bylo lazienki (no dobra byla, ale nie czynna), ani miejsca zeby naladowac telefon, ani jadlodajni czy chociazby sklepu. Kiedy w koncu oddano nam paszporty nasz autobus ciagle trzepano. Kazach poznany w autobusie powiedzial, ze to zajmie jeszcze dobra godzine i mozemy przejsc sie 15minut do miasta, zjesc cos, a kierowca po nas zajedzie pod knajpe. Znal sie troche bo jezdzil raz na trzy miesiace po ciuchy, ktorymi handlowal w Almatach. Poradzil co zjesc, gdzie, za ile wymienic pieniadze i nauczyl pierwszych kilku slow po chinsku. Po posilku do autobusu i spac, a rano male (4mln), przygraniczne (700km od granicy) chinskie miasto Urumqi, w ktorym mialem juz zorganizowany nocleg przez couchsurfing.

DZIEN 38, 39, 40, 41 - NIEKONCZACA SIE POMOC Z AKTAU

   Kolejne wiadomosci od Sulu, ktora chciala obietnicy, ze koniecznie odezwe sie do jej kolezanki. Miala na mnie czekac na dworcu o 6 rano! Odpisalem, zeby sie nie wyglupiala, ze znajde swoj hostel i odezwe sie do niej popoludniu, ale odpowiedzi juz nie dostalem. Wychodzac z pociagu zobaczylem swoj komitet powitalny w postaci Anastasyi i Alexa, ktorzy wydawali sie szczesliwi, ze moga o tej godzinie pomarznac na dworcu i odebrac nieznajomego goscia :) Przed budynkiem dworca poznalem tez Melsa, ktory odpalil auto i zabral nas na przejazdzke po miescie. Opowiedzieli mi troszke o ciekawszych miejscach po drodze, a na koncu Mels zostawil nasza trojke pod apartamentowcem, w ktorym mieszka Alex. Tam wzialem upragniony prysznic po 3 dobach w pociagu, po ktorym zabrali mnie na wytworne sniadanie z grzankami, krewetkami i gotowanymi warzywami do dobrej knajpy. Calkiem dobra odmiana po gotowanym, baranim lbie :)
    Przy sniadaniu lepiej sie poznalismy. Anastasya jest projektantka mebli, a Alex architektem. Studiowali na tej samej uczelni, a pozniej, w odstepie 1 roku przeprowadzili sie do Almaty. Prawdziwa bomba spadla na mnie dopiero po sniadaniu, kiedy w trakcie rozmowy okazalo sie, ze z Sulu znaja sie krocej niz ja! Po tym jak ja pojechalem na dworzec w Aktau, ona poszla do domu i wyszukala mi pomoc na couchsurfing.org, gdzie sam mialem konto, ale bardzo rzadko z niego korzystalem. Mimo wszystko od poczatku bardzo dobrze sie dogadywalismy i zamiast do hostelu wrocilismy do mieszkania, gdzie w trojke zostalismy do piatkowego poranka. Mam na mysli spanie i wspolne gotowanie, bo oczywiscie z domu wychodzilismy. Poznalem byla kazachska stolice, w dzien niepodleglosci Kazachstanu poszlismy na tradycyjny targ, a jednego dnia zrobilismy tez mega przyjemna wycieczke w gory. Zdarzylo nam sie kilka razy pojechac metrem, ale glownie korzystalismy z platnego, miejskiego stopa. Za 3 do 8zl mozna tam w trzy osoby jezdzic po calym miescie. Bycie taksowkarzem to popularne hobby w Almatach i wielu ludzi jezdzi tak calymi dniami. Lapiesz okazje w centrum i negocjujesz cene, to takie proste :) Czasem korzystalismy tez z uslug Melsa (jego imie zapamietalem dopiero, kiedy ktos zauwazyl, ze to dobry skrot od: Marks, Engels, Lenin, Stalin), ktory jak sie okazalo byl kierowca Anastasyi. Powiedziala mi, ze w Kazachstanie auta sa tak drogie, ze poki co bardziej oplaca sie jej miec kierowce niz kupic swoje.
   W ostatni dzien tego milego pobytu uswiadomilem sobie, ze gotujemy co dzien domowe obiadki, a ani razu nie jadlem kazachskiego jedzenia z nowymi znajomymi. Alex tego dnia musial popracowac i zostal w domu, a ja z Anastasya pojechalismy do kazachskiej knajpy na tradycyjna potrawe, ktora kiedys jadlo sie rekoma i dlatego tez nazywa sie ona "piec palcow". Potrawa okazala sie wielkim polmiskiem miesa z roznych czesci konia (tak to juz drugi raz) podanego z kluskami i warzywami, oraz bulionem na tym miesie. Chociaz nie jestem wielbicielem serwowania konia jako dania na obiad to musze przyznac, ze nie samkowalo zle. Srednio za to smakowal Kumuz, ktorym popijalismy, a bylo to nic innego jak sfermentowane mleko klaczy, troche taki alkoholowy kefir. Nie smakowal mi ten Kumuz najlepiej, ale za to apetyt po nim mialem taki, ze przez nastepne dwa dni niczym nie moglem sie najesc (stary, dobry ja). Po tej uczcie wrocilismy po Alexa, ktory akurat skonczyl robote i chcial wyskoczyc na burgera do miasta. Jego burger zamienil sie w nasze Sushi, wymiane pozostalych mi Tenge na dolary i zakupy na droge do Chin. Wieczorem jeszcze pakowanie, gadanie do pozna, wymiana zdjec i spac. Jutro kolejny przystanek...

piątek, 16 stycznia 2015

DZIEN 36,37 - BARANIA GLOWA

   Rano obudzilem sie lekko nie swoj. Ciezko powiedziec, czy to przez zmiane strefy czasowej, czy moze inne powietrze. Nie bylo jednak najgorzej. Wszystkim dopisywaly humory i nawet maly grubasek nie byl juz tak wojowniczy. Wczorajsza biesiada pomogla nawet moim towarzyszom zapamietac moje imie. Nie czesto poza Polska zdarza sie, ze ktos nie dosc, ze wymowi, to jeszcze zapamieta "Bartosz". Nie Bart, nie Borsz, a dokladnie jak mnie rodzice nazwali :) Smiali sie tylko, tak jak i my z okreslenia "PAN". Czy powinnismy mowic pan Bartosz?
   Kolo poludnia nastapila wymiana pasazerow. Moi koledzy wysiedli, a na ich miejsca pojawili sie nastepni. Ja odpoczywalem po poprzednim dniu i kiedy na wiekszych stacjach lapalem zasieg pisalem z rodzina i znajomymi. Na jednej ze stacji odczytalem wiadomosc od Sulu z Aktau. W Almatach bedzie na mnie czekac ktos z jej znajomych i w jakis sposob mi pomoc na miejscu. Pewnie zaprowadzic do hostelu i moze napic sie kawy i pogadac o miescie. Pozniej dostalem nawet zdjecie jej kolezanki i numer telefonu, zebysmy na pewno odnalezli sie na stacji. Ciagle bylem w ciezkim szoku, ze dostaje taka pomoc od dziewczyny, ktora po prostu zapytalem na ulicy o numer autobusu na dworzec :)
   Kiedy skonczylem pisac i kontynuowalem gapienie sie w okno, moi sasiedzi zaprosili mnie na dol. Przywitalem sie, a najstarszy powiedzial, ze czas na posilek. Podziekowalem, ale o wykreceniu sie nie bylo mowy. No coz, pobrobujemy kazachskich specjalow. Na stol powedrowal talerz, na nim "cos" w reklamowce i miska. Starszy gosc powoli otworzyl reklamowke, a tajemnicze "cos" okazalo sie... gotowana, barania glowa! Polozyl wiec chlop na talerz gotowany, barani leb, po czym nozykiem odkroil sprawnie wszystkie kaski, takie jak uszy, nos, policzki, nawet oczy wydlubal i wszystko wrzucil do miski obok :) Nawet normalna baranina nie jest dla mnie przysmakiem, ale to bylo za wiele! Probowalem sie wykrecic i nawet rzucilem najbardziej nieracjonalne zdanie w odniesieniu do mojej osoby, czyli "jestem wegetarianinem" :) nawet problemy zoladkowe nie byly tu jednak usprawiedliwieniem, bo koledzy zmarszczyli czola i zaczeli wygladac na obrazonych. Pokazywali palcem na miske i powtarzali sprobuj, to pyszne. Zaczalem rozgladac sie za najmniej odrazajacym kawalkiem, z tej odrazajacej miski i udajac, ze smakuje niezle przezulem 3 kawalki (oka nie tknalem). Po tej uczcie rozlupali czaszke i kazdy wsunal po lyzeczce mozgu! Nie bylo to najlepsze danie w moim zyciu, ale przed wyjazdem obiecywalem sobie probowac roznych tego typu specjalow, wiec nie ma co plakac. Nowe doswiadczenie, a jednoczesnie zjednalem sobie nowych towarzyszy podrozy. Dwa baranie lby na jednym ogniu, moznaby powiedziec :) Mialem wiec do kogo otworzyc gebe, a nastepnego dnia step zaczal przechodzic w gory, wiec i seans za oknem stal sie ciekawszy. Najatrakcyjniejsza stacja postojowa byl Baykonur, gdzie od czasu Zwiazku Radzieckiego wysyla sie ludzi w kosmos, takie radzieckie NASA. Nie powiem, ze cos widzialem bo przejezdzalismy tam w nocy, ale bylem! Jakbym wysiadl i tak mialem nie wielkie szanse na autostopa na ksiezyc, wiec pojechalem dalej :)

DZIEN 35 - KAZACHSKA BIESIADA

Poprzedniej nocy nie przespalem nawet minuty, ale w perspektywie mialem 3 dni jazdy pociagiem i lezace miejsce, wiec nie bylo paniki :) Wszystko za ok 150zl! W pociagu szkoda bylo mi jednak czasu na spanie. Bylem pierwszy raz poza Europa (niby od czasu przeplyniecia promem Bosforu, ale prawdziwa Azja centralna zaczyna sie tutaj), wiec chcialem spac jedynie w nocy, a w dzien gapic sie w okno. Zdaje sobie sprawe, ze nie brzmi to ekscytujaco, ale od kiedy pamietam lubilem jezdzic w nowe miejsca i zwyczajnie czulem sie w nich dobrze. Przyjemnoscia bylo odkrywanie nowych miejsc, kazdej pieknej budowli, kazdego kawalka natury i nawet kazdego pola, na ktorym przyslowiowy pies szczeka swoja przyslowiowa dupa ;)
   Kiedy w koncu ruszylismy wkleilem twarz w okno pociagu, po okolo 2 godzinach patrzenia na niekonczacy sie step, dalem sie zahipnotyzowac i zasnalem. Po przebudzeniu mialem wrazenie, ze nic nie przegapilem, za oknem ciagle step. Dopiero pozniej przekonam sie, ze tak wyglada wiekszosc Kazachstanu, a widok za oknem nie zmieni sie przez dwa pierwsze dni!
   Nie znaczy to jednak, ze sama podroz nie byla ciekawa. Chwile po przebudzeniu, sasiedzi z dolu "kurnika" jak nazywalem nasze prycze w pociagu, zaprosili mnie na herbate. Siegnalem po herbatniki i usiadlem z czterema towarzyszami podrozy na dolnej pryczy, ktora kazachowie traktowali jako siedzenie (nie wielu ludzi jechalo ze mna 3500km przez 3 dni, raczej co kilka godzin nastepowala wymiana i nawet kiedy na dolnej pryczy spal ktos obcy, nikt sie nie krepowal siadac u niego w nogach). Po herbacie bylismy juz dobrze zaznajomieni, znalismy swoje imiona (ktorych teraz w Chinach juz nie pamietam), zawody i cele podrozy, wiec po herbacie zostalem na wodeczke. Zapytali o kraje, w ktorych bylem wczesniej, jak jezdzi sie tam autostopem i jak to wyglada w Kazachstanie. Zanim jeszcze im odpowiedzialem zaczeli sie smiac, wiedzieli, ze tu jest z tym ciezko :) 90% ludzi, ktorzy sie zatrzymaja pyta ile dasz? Mimo wszystko daleki jestem od powiedzenia, ze autostop jest w Kazachstanie niemozliwy, bo jezdzilem juz tak w miejscach, ktore za takie uchodzily. Skandynawia pozwolila mi raz lapac w jednym miejscu 9 godzin i spac 2 na siedzaco w toalecie pobliskiej stacji benzynowej kiedy juz zasypialem na stojaco, ale w koncu stopa zlapalem i do domu dotarlem. Wszystko wiec zalezy od posiadanego czasu :) W Kazachstanie postawilem na pociag i byl to strzal w 10! Zaden z powodow, dla ktorych jezdzi sie stopem tym razem nie mial zastosowania:
1) autem jezdzi sie szybciej niz pociagiem. Moj pociag jechal 3 doby, a biorac pod uwage, ze zlapanie stopa przez faceta, w nocy jest prawie niemozliwe i to, ze 90% ludzi pyta o pieniadze nawet w dzien ciezko byloby dotrzec szybciej stopem
2) stopem jest taniej. Jedzenie w Kazachstanie jest drogie, a moj pociag kosztowal 150zl. Jadac dluzej niz pociagiem pewnie wydalbym wiecej na jedzenie.
3) Mozliwosc podziwiania natury, poznanie nowych ludzi. Jak juz wczesniej pisalem kazachska natura to prawie sam step, a podziwianie go podczas mroznej zimy i spanie w tym czasie w namiocie to watpliwa przyjemnosc, a ludzi poznalem dosyc dobrze w pociagu :)
Koniec koncow uwazam, ze ten pociag byl najlepszym rozwiazaniem.
      Wracajac do naszej wodeczki, mielismy swojego wodzireja, ktory na stol postawil obok flaszki duzy kubek, sztuk 1 i talerz z marynowana cebulka, sztuk 1. Wodzirej lal po 1/3 kubka, a kolejka szla bardzo szybko. Zapojki nie bylo, na zagryzke kawalek cebulki i w ten sposob wszyscy szybko podlapali biesiadne humory. W pewnym momencie cwaniaczek, ktory probowal mi sprzedac scieme, o tym, ze w Kazachstanie mozna miec 4 zony, powiedzial do malego, wasatego grubaska, ze wyglada jak Chinczyk. Stary wkurzyl sie nie na zarty i rzucil sie na kolege z piesciami, a reszta musiala go uspokoic i przytrzymac. Dopiero obalony na lozko zasnal nieprzytomny. My sie jeszcze posmialismy, chwile popilismy i tez niedlugo zakonczylismy dzien.