środa, 21 stycznia 2015

DZIEN 43 STARY NIEZNAJOMY

  W nocy spałem nieźle, a na miejscu byliśmy o 5 rano czasu kazachskiego (wiec chociaż nieźle to nie za dużo), a 7 rano czasu chińskiego. Chociaż Chiny są tak wielkim krajem to obowiązuje na całym terytorium czas pekiński, przez co, w Urumqi dopiero po 8 zaczęło się rozjaśniać. Klimat zimy na końcu świata to pierwsze o czym pomyślałem. Od razu po wyjściu z autobusu zderzyłem się czołowo ze srogim mrozem, a zdążyłem już w swej podróży zgubić i czapkę i rękawiczki. Pierwsze czego zacząłem szukać to toaleta, ale że pojęcia nie miałem jak o nią po chińsku zapytać, a poruszenie tego tematu na migi wymagałoby raczej nienajodpowiedniejszych gestów z mojej strony pomaszerowałem do budynku dworca. Tam tez nigdzie nie było napisu choć trochę toaletę przypominającego. Na szczęście było otwarte wifi (czego jak się później okaże nie uświadczę w chinach zbyt często) i mogłem przetłumaczyć i nauczyć się sam pierwszego chińskiego słówka (od wczorajszego wieczoru zapomniałem tych, których nauczył mnie kazach z autobusu). Dumny poszedłem zapytać gościa sprawdzającego bilety, a ten pokazał mi, że toaleta znajduje się w hali, tuz za jego plecami, niestety bez biletu nie mogę tam wejść! Byłem gotowy wsiąść w pierwszy lepszy autobus i od razu wyjechać z Chin. Beznadziejna zima, wszędzie tylko szlaczki, żadne slowo nie przypomina choćby, w małym stopniu żadnego słowa, które jest mi znane, przez co nie mogę nawet skorzystać z łazienki. Niby głupia sprawa, ale pisze o niej bo pierwsze moje zderzenie z Chinami było jak walka gimnastyczki artystycznej z Wladimirem Kliczko, a nawet nie byłem uzbrojony we wstążkę! Wyszedłem na ulicę i szukałem dalej, chciałem po prostu skorzystać z jednego z drzew, ale Chińczycy są wszędzie! Nie ma takiego miejsca, gdzie pójdziesz i ich nie będzie, albo będzie ich niewielu, oni zawsze się przelewają. Łaziłem więc sobie całkiem wyalienowany kolejnymi ulicami, kierując się w stronę pracy mojego hosta, odpowiadając co chwilę na kolejne "hello", które na zawsze pozostanie dla mnie definicją chińskiego angielskiego (ale o tym później). Gdzieś w parku, do którego zaszedłem licząc, że z rana będzie pusty, załapałem się na rundkę tańca połączonego z tai-chi, w wykonaniu starszych pań i kolejnymi "helołami". Trochę poprawilo mi humor, chociaż nie rozwiązało problemu. W końcu minąłem pierwszy, otwarty lokal i zamówiłem śniadanie. Skorzystałem z łazienki, a później wsunąłem porcję 10 pierożków z mięsem nazywanych tam mante :) humor był juz trochę poprawiony więc poszedłem na spotkanie Xinga, który akurat zaczynał pracę. Okazał się mega w porządku, młodym gościem, który pracował w sklepie z częściami samochodowymi. Pracę kończył o 18, ale pozwolił rzucić mój ciężki plecak u siebie w sklepie, zaopatrzył w wodę i podstawowe informacje na temat miasta. Pożegnałem się i ruszyłem szukać dowodów na to, że Chiny jednak nie są takie złe. Kilka metrów dalej gość ciężko i głośno zebrał do ust wszystko co miał w nosie i plunął wszystkim na chodnik. Wiedziałem, że to robią i że nic na to nie poradzę, a mimo to wryło mnie w ziemie. Przeczytać o czymś w książce, a zobaczyć coś takiego na własne oczy to dwie różne rzeczy. Minie jeszcze tydzień zanim spokojnie przejdę obok takiego charchacza i niewzruszony pójdę dalej. Póki co trafiłem na targ i chociaż nigdy nie lubiłem zakupów to w podróży lubię pójść na lokalny targ bo wiele może on powiedzieć o ludziach danego regionu. Co kupują, co i jak próbują Ci wcisnąć, co jedzą, w co grają, jak się ze sobą komunikują? Serio duży targ w nowym mieście to mój plac zabaw. Przy okazji kupiłem też szalik i rękawiczki, cieszyłem się kiedy z 25zl stargowałem na 20, a później okazało się, że i tak przepłaciłem, no ale z tym mogę akurat żyć. Po targu skoczyłem jeszcze na tradycyjny makaron do muzułmańskiej knajpy. Robią go oni na oczach klienta sprawnie wywijając nim nad głową i przed sobą, ciekawe widowisko, a jedzenie pierwsza klasa :) poza targiem i jedzeniem, nic godnego większej uwagi nie znalazłem i kiedy zbliżała się 18 poszedłem do sklepu Xinga. Później wraz z nim i jego dziewczyną odwiedziliśmy jego kolegę, Rosjanina, który przyjeżdża do Chin robić interesy przez Internet. Wypiliśmy po piwku, pojedliśmy przekąski, w tym pierwszy raz spróbowałem pysznego chleba w kształcie słonecznika, często obsypanego różnego rodzaju ziarnem. Trochę tego wieczoru pogadaliśmy, dostałem kilka wskazówek na temat Chin oraz dowiedziałem się dlaczego w mieście jest tyle policji. Otóż przy granicy kazachsko-chińskiej mieszka ludność Ujgurów, która chciałaby posiadać własne państwo i z tego tytułu separatyści nawołują do zabijania chińczyków. Zdarza się to niestety dość często, a separatyści płacą 1000zl za życie chińczyka, bieda wśród ludzi sprawia, że to wystarczy. 3 dni przed moim przyjazdem jedna osoba zginęła z ręki nożownika w autobusie. Sprawca nie zdołał uciec, bo rząd chiński ustalil nagrodę 100000zl za złapanie Ujgura usiłującego zabić. Wcześniej każdy uciekał, teraz każdy chce złapać narażając swoje życie, taki biznes się tu wytworzył! Przez to też wejście na każdy dworzec, przystanek miejskiego autobusu, czy do supermarketu usiane są wykrywaczami metalu. Po tej i wielu innych historiach rozeszliśmy się po pokojach odpocząć, jutro jadę do stolicy. Trochę z mieszanymi uczuciami bo Chiny przywitały mnie w sposób, w jaki wita się kogoś obcego, z pięknym uśmiechem witryn i tysięcy neonów, ale chłodno i z dystansem, przez co nie były mi szczególnie bliskie. Było tego dnia też kilka pozytywnych aspektów, ale Chiny to póki co mój Stary Nieznajomy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz