wtorek, 24 marca 2015

DZIEN 99-126 BYLA SOBIE KAMBODZA

28 dni, jakie spedzilem w Kambodzy, zapamietam do konca zycia. Na granicy spotkaly nas pierwsze problemy. Ema, ktory wczesniej zapewnil mnie, ze ma dolary na nasze wizy, podal 100-dolarowy banknot urzednikowi. Niestety okazalo sie, ze chociaz bankot nie byl falszywy, to w Kambodzy akceptuja tylko te z najnowszych serii. Stalismy na granicy w kiepskiej sytuacji. Wyjechalismy z Wietnamu i nie moglismy tam wrocic, nie moglismy tez wjechac do Kambodzy bo nie chcieli zaaceptowac naszych pieniedzy. Po 30 minutach dyskusji zapytalem celnika, gdzie mam rozbic namiot. Spojrzal na mnie zdziwiony i zapytal: jak to? Tak to, a co innego mam teraz zrobic, jezeli nie moge ruszyc sie z granicy? W koncu zrozumial i poprosil kolege, zeby zabral mnie do kantoru . Wsiedlismy na rozowy skuter i wjechalismy do Kambodzy, bez wizy! Niestety pani w kantorze tez nie chiala przyjac banknotu i wrocilismy na granice. W koncu celnik zadzwonil do kolegow po stronie wietnamskiej i poprosil, zeby poscili mnie do najblizszego bankomatu. Pojechalem 8km do najblizszego miasta i wybralem pieniadze w walucie wietnamskiej, znowu wjechalem do kraju bez wizy i tym razem bez eskorty :) Kiedy wrocilem okazalo sie, ze i tak brakuje nam 4 dolarow, ale celnicy przymkneli na to oko (i tak chcieli od nas 35 dolarow, chociaz wiza kosztuje 30,wiec zwyczajnie zgodzili sie na mniejsza lapowke). Ruszylismy przed siebie, podekscytowani wjzadem do kolejnego kraju. Naszym pierwszym przystankiem byl Kampot, miasto, ktore slynie z najlepszego pieprzu na swiecie. Niestety chyba tylko z tego, bo nic specjalnego w miescie nie widzielismy. Nastepnego dnia ruszylismy w strone plazy w SihanoukVille, gdzie mialem spotkac Kerry, kolezanke poznana w HaNoi. Po drodze wjechalismy do parku narodowego Bokor, gdzie zrobilismy duza petle podziwiajac przyrode, widok z gory na morze i stare, nieczynne juz kasyno (kawalek wczesniej mijalismy nowe, a ja sie zastanawialem kto buduje kasyno w parku narodowym).

 Stary kosciol w parku narodowym Bokor
 Nieczynne kasyno
Grupa mlodych mnichow, ktorzy tez tego dnia zwiedzali Bokor

Po objechaniu parku pojechalismy prosto do SihanoukVille, gdzie mielismy problemy ze znalezieniem noclegu w rozsadnej cenie (niewiele bylo tez wolnych miejsc o nierozsadnych cenach). Jakby tego bylo malo zlapalem kapcia i musialem sie natrudzic ze znalezieniem czynnego warsztatu. W koncu wyladowalem u ulicznego "fachowca", bo wszystko bylo zamkniete. Nie dosc, ze policzyl drozej niz normalnie, to jeszcze zle poskladal motor, czego sie oczywiscie wyparl. Mariano Italiano szukal w tym czasie noclegu, niestety nic nie znalazl, nawet drozsze opcje w wiekszosci byly juz zajete. Na szczescie kiedy ja walczylem z kapciem Mariano Italiano poznal Johna, brytyjczyka, ktory wlasnie przeprowadzil sie do Kambodzy, zeby byc blizej syna, ktora od kilku lat mieszkal w Australii. John od kilku dni wynajmowal przyjemne mieszkanko nad morzem i zaproponowal, zebysmy wykorzystali wolny pokoj. Zaprosilismy, wiec go na piwo, pogadalismy, a pozniej udalismy sie do mieszkania. Spedzilismy spokojna noc i zaoszczedzilismy troche kasy.
       Nastepnego dnia znalezlismy tansze spanie i postanowilismy nie naduzywac goscinnosci. Nastepnego dnia Ema plynal na wyspe Koh Rong spotkac znajomego, ja chcialem zostac na miejscu, zeby spotkac Kerry. Poszlismy wiec polezec na plazy i poprobowac lokalnego jedzenia, generalnie pelen relaks i nic ciekawego do opowiedzenia.
       Kiedy sie w koncu rozdzielilismy zaczela sie historia, ktorej z roznych wzgledow na blogu nie zamieszcze. Przez nastepne dwa tygodnie wydarzylo sie tyle, ze moglbym polowe plazy wrazeniami obdzielic. Bylo ciekawie i wesolo, do pewnego czasu, pozniej bylo smutno, zle i niebezpiecznie. Tysiac mysli w glowie, ale akurat na nie mam czas podczas swoich wedrowek i teraz, to juz tylko historia do opowiedzenia. No i wlasnie, w tym rzecz. Jest to historia dla mnie specjalna, bo wywrocila moje plany do gory nogami, ale i tez poukladala pewne sprawy w glowie. Jezeli ktos bylby ciekawy tej historii, niech zostawi mi wiadomosc na mailu (bartosz.wlazly@gmail.com), a za jakis czas dostanie ode mnie mala niespodzianke, o ktorej, poki co tez wiecej nie wspomne.
      Po tych wydarzeniach ruszylem do stolicy Kambodzy- Phnom Penh, ale nie zostalem tam na noc, tylko po objechaniu miasta kontynuowalem podroz do Siem Reap. Mialem tam zobaczyc jedyne miejsce w Kambodzy, ktore od poczatku mnie interesowalo, czyli Angkor. Jest to zespol swiatyn hinduistycznych, wybudowany w XII w. Opisywac go nie bede, ale wrzucam kilka zdjec i sami ocencie, czy warto tam pojechac.

W drodze do Siem Reap: RADIO TAXI CAMBODIA :)
 Mechanik na trasie okazal sie tez chodowca krokodyli
 No i Angkor, ladnie wyglada o wschodzie, o zachodzie podobno
jeszcze ladniej, ale nie zostalem do wieczora

 Jak sie w nocy okaze, to byla ostatnia jazda moim motorem. Po przejechaniu kilku tysiecy kilometrow sprzedalem go za te same pieniadze, za ktore kupilem. Koszt podrozy przez Wietnam i Kambodze to paliwo i naprawy, czyli zdecydowanie taniej niz publiczne srodki transportu.
 Drzewo nie pyta, drzewo rosnie...

 Kojarzycie z jakiego to filmu? Nie ja, ani nie ta pani, chodzi o miejsce :)



Na koniec moj faworyt :)

I tak zakonczyla sie kolejna przygoda. Wieczorem w hostelu poznalem goscia, ktory jechal do Wietnamu. Siedzielismy przy piwku, wcinalismy zajaca i gadalismy o podrozach. Nakrecil sie chlopak na motor i o 1 w nocy dobilismy targu. Zamiast nastepnego dnia probowac przekroczyc granice na motorze, co jest prawdopodobnie nie mozliwe (chociaz slyszalem to juz wczesniej o granicy Wietnamu i Kambodzy), przekroczylem ja autobusem, w ktorym poznalem nowych towarzyszy podrozy, ale o tym nastepnym razem.

środa, 11 marca 2015

DZIEŃ 97,98 - WIETNAM ZDOBYTY

Jeżeli chcecie zobaczyć pływający market w CanTho (największy, w tej części Azji) musicie wstać o 5 rano, bo otwiera się on razem ze wschodzącym słońcem, a zamyka grubo przed południem. Wstałem z pierwszym budzikiem, ogarnąłem się w moment i zszedłem na dół, gdzie czekała już na mnie kobieta, nasz przewodnik. Kiedy zszedł Ema ruszyliśmy na przystań, gdzie stała nasza mała łódka, chwilę później kobieta odpaliła silnik i ruszyliśmy. Wypływając z miasta Mekongiem, mijaliśmy kolejne mosty, w towarzystwie około 10 łódek, z innymi turystami. Kilka kilometrów dalej zobaczyliśmy pierwsze łodzie handlarzy, jedne wypełnione ananasami, inne arbuzami. Obok nas przepłynęła mała łódka-sklep, kupiliśmy trzy kawy i zaczęliśmy się budzić razem ze wstającym słońcem. Wyobrażałem sobie, że na takim targu, można kupić różne rzeczy. No i w zasadzie można, o ile chcecie kupić np. 15kg jednego produktu. Szalony Włoch nie przystał na pomysł wzięcia na spółkę 15kg arbuzów :) Widok i dynamika miejsca są natomiast bardzo ciekawe. Ludzi, którzy przypływają mniejszymi łódkami i kupują produkty, spotkamy później w mieście, gdzie z kolei my możemy kupić mniejsze ilości od nich. Dziesiątki statków z przeróżnymi produktami i jeszcze więcej małych, kupujących lub turystów, chcących, jak my, zobaczyć to przedstawienie. To niby takie normalne, a jednak sama idea, że odbywa się to na rzece Mekong, w takiej skali, pokazuje jak istotny wpływ ma ta rzeka dla rozwoju regionu. Można tu poczuć czysty wietnamski klimat. W pewnym momencie kobieta za sterem obrała małą maczetą ananasa, przekroiła na pół i podała nam do zjedzenia. Sama przybiła do brzegu, a ja wyskoczyłem przycumować łódź. Poszliśmy zobaczyć lokalną fabrykę makaronu, co dla mnie brzmiało jak wypełniacz czasu, żeby wycieczka miała więcej atrakcji w ofercie. Nie powiem jednak, że było to nieciekawe doświadczenie. "Fabryka" to bardziej wiata-garaż, niż fabryka, a w środku cały proces od wyrabiania ciasta, przez obróbkę termiczną i cięcie odbywał się ręcznie, lub przy użyciu tak podstawowych narzędzi jak blacha do podgrzania, czy wiklinowe tarcze, na których makaron się suszył. W fabryce było może 10 pracowników, w tym czasie, ale po materiale dookoła i tempie ich pracy można wywnioskować, że pracowali na pełnych obrotach. Nie jest jednak tajemnicą, że w tym rejonie świata, prawa pracownika to często fikcja i ludzie pracują np. 7 pełnych dni w tygodniu. Po obejrzeniu fabryki wyszliśmy na zewnątrz, gdzie zjadłem 3 placki, jeden kruchy z bananami i dwa świeże z kokosem. Weszliśmy na łódź i popłynęliśmy dalej, na następny market. Ten był trochę mniejszy, ale ze względu na inne produkty i układ łodzi Ema zrobił znowu masę zdjęć. Zamiast wracać prosto do miasta popłynęliśmy wąskimi kanałami między okolicznymi wioskami. Wyszliśmy na spacer po jednej z nich i idąc wzdłuż rzeki spotkaliśmy starszego pana, pracującego przy swej działce. Nie mówił po angielsku, ale ucieszył się, że nas zobaczył i poczęstował owocami. Kawałek dalej małżeństwo zajmowało się ręcznym wyrobem, dużych sit z drewna bambusowego. Byli bardzo otwarci i uśmiechnięci, więc usiadłem obok i pani próbowała mnie nauczyć zrobić jeden. Mimo dobrych chęci, czuję że nie dostałbym tej roboty :) poszliśmy do wioski, gdzie już czekała pani przewodnik. Zrobiła z nami jeszcze rundę po kolorowym ogrodzie, a później popłynęliśmy do miasta. Większość drogi powrotnej przespaliśmy, bo jeszcze tego dnia chcieliśmy ruszyć dalej. W hotelu wrzuciliśmy plecaki na motory i po obiedzie ruszyliśmy w stronę plaż południowego Wietnamu. Do granicy było ponad 200km więc ruszając popołudniu nie chcieliśmy się pchać na granicę po nocy. Postanowiliśmy dojechać do Rach Gia, o którym ktoś na trasie wspomniał, że jest ciekawe, a z którego do granicy mielibyśmy z rana rzut beretem. Niestety problemy z motorem na to nie pozwoliły, Szalonemu Włochowi zaczął spadać łańcuch. 3 razy zatrzymaliśmy się u mechanika i każdy oprócz założenia go robił coś jeszcze, ale łańcuch ciągle spadał. W małym miasteczku znaleźliśmy większy warsztat, gdzie pewnie dostaniemy części, ale już był zamknięty. Zameldowaliśmy się w obskurnym motelu, ale chociaż był obskurny to przynajmniej tani (mniej niż 3,5 dolara za dwójkę). Poszliśmy jeszcze przejść się po miasteczku, a później wróciliśmy spać.


Rano Ema pojechał do warsztatu. Ja pospałem dłużej, a kiedy wstałem, zacząłem się pakować. Gotowy ruszyłem szukać Mariano i zobaczyć jak sytuacja. Jeżeli nie zrobią mu motoru dziś, rozdzielimy się i spotkamy później, bo moja wiza wygasa za dwa dni, on przyjechał tu tydzień później. Okazało się, że akurat skończyli robotę. Poszliśmy na śniadanie, a po nim ruszyliśmy w trasę. Niedaleko granicy zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcia po przejechaniu całego Wietnamu. Syfiasta plaża nie zachęcała, żeby tam zostać i po chwili jechaliśmy dalej. Na granicy był lekki stres. Co z wizą, co z motorami i standardowo, czy będzie tak fajnie jak w poprzednim kraju? Gość na granicy znowu straszył nas, że nie przejedziemy na motorach i jednocześnie zaoferował pomoc w ich przeprowadzeniu. Od razu pomyślałem, że jeżeli nie przepuszczą turysty na motorze, to Wietnamczyka tym badziej. Śmierdziało mi to wałem i powiedziałem, że najpierw sam spróbuję. Z Wietnamu wypuścili nas bez najmniejszych problemów, nikt nawet nie spojrzał na motor. Na granicy Kambodżańskiej było gorzej, okazało się, że Ema ma stare dolary, których tu nie akceptują. Gość twardo stoi przy tym, że wizy nie wystawi. 20 minut mu tłumaczyliśmy, że już opuściliśmy Wietnam i nie możemy się cofnąć i wymienić pieniędzy (które były oryginalne tylko stara seria im w Kambodży nie pasuje). Spytałem w końcu, gdzie mam rozłożyć namiot, a celnik spojrzał na mnie tak, jakby miał zaraz pobiec po termometr i lekarza. Mówię mu ponownie: wyszedłem z Wietnamu, nie mogę wejść do Kambodży, to chyba muszę tu zamieszkać, co? Obudzili się i jeden z nich zdecydował, że pojedzie ze mną na skuterze do kantoru. Wsiedliśmy na różowy skuter i... pierwszy raz byłem w Kambodży, bez wizy, nielegalnie ;) W kantorze jednak to samo, stare dolary! Wróciliśmy na granicę i w końcu pozwolili mi wrócić do Wietnamu (znów bez wizy, bandyta). Pojechałem do najbliższego miasteczka i wybrałem z bankomatu równowartość w Dongach, które zgodzili się przyjąć. Na motory spojrzeli, ale nic nie powiedzieli. Przy płaceniu zażyczyli sobie 35 dolarów, chociaż wiza kosztuje 30, ale nawet nie pytaliśmy. I tak nam zabrakło i musieli w końcu odpuścić. Zapłaciliśmy po 32 dolary i właśnie wjeżdżałem do 15 kraju na mojej drodze, od kiedy 7 listopada wyszedłem z domu. Chciałbym się wybrać na jakiś tygodniowy urlop do Polski :)

DZIEŃ 95,96 - WYSPY DELTY MEKONGU

Z rana nie szło nam pakowanie i zanim skończyliśmy i zjedliśmy śniadanie było po 11. 30 minut straciliśmy na dyskusji z właścicielami hotelu, którzy nagle wymyślili, że cena jaką nam podali i którą od razu zapłaciliśmy, dotyczyła tylko jednego dnia i mamy zapłacić za drugi (niby nie tyle co za numerek, ale czuliśmy, że i tak próbują nas wydymać ;) Byliśmy tym razem nieugięci i nie zapłaciliśmy więcej. Chociaż gość, z którym się dogadywaliśmy nie mówił super po angielsku to już właścicielka, która brała pieniądze radziła sobie bardzo dobrze. W końcu odpuścili, a my ruszyliśmy w trasę, która już nie jest tak oszałamiającą jak wcześniej, ale i tak mijamy kilka bardzo ładnych miejsc. Zatrzymaliśmy się w Ben Tre zjeść obiad i popytać ludzi. Wyspy, których szukaliśmy minęliśmy kilkanaście kilometrów wcześniej i postanowiliśmy tam wrócić. Z Dalat można było wykupić wycieczkę statkiem na cztery wyspy, my dojechaliśmy tam za grosze, a na dwie z nich mogliśmy zjechać z mostu. Pierwsza, na którą zjechaliśmy okazała się dosyć spora i jeździliśmy po niej do zmierzchu. Na jednym końcu zostawiliśmy motory i poszliśmy dalej pieszo, wąską ścieżką. Spotkaliśmy faceta mówiącego po angielsku, zapytaliśmy o wyspy dookoła i o to, czy jest tu faktycznie coś ciekawego do zobaczenia. Gość zaprosił nas na herbatę z miodem, a chwilę później na podwórku pokazał swoje ule. Ostrożnie wyciągnął szufladę pokrytą złotym płynem, na którym siedziały pszczoły. Dmuchając delikatnie w jedno miejsce sprawił, że pszczoły zaczęły rozchodzić się na boki. One są bardzo przyjacielskie, nie bój się. Chwycił mnie za rękę i wepchał mojego palucha w miód... pycha :) Za chwilę przyszła jego żona z herbatą, ale my z Emą, na zmianę, łapaliśmy szufladę z pszczołami i robiliśmy sesję. Kiedy skończyliśmy i siedliśmy do herbaty, mężczyzna powiedział, że zaraz wraca. Po dwóch minutach wrócił z 2-letnim pytonem! Podszedł do mnie i zarzucił mi go jak szal dookoła karku, dostałem gęsiej skóry. Nic się nie bój, on też jest bardzo przyjacielski. Na koniec pozwolił nam przejść się po jego ogrodzie, gdzie hodował orchidee, a także trzymał ptaki w klatkach, prawdziwe zoo. Małżeństwo spytało, czy chcemy kupić coś z ich produktów i chociaż nie wydajemy za dużo kasy to wzięliśmy paczkę suszonych bananów w miodzie. Od innej starszej kobiety kupiliśmy świeże owoce z działki, a później pojechaliśmy szukać noclegu, który w bardzo dobrej cenie wytargowaliśmy na wyspie. Poszliśmy zjeść, ale nie było smacznie i prawie nie ruszyłem swojej porcji, nie byłem jednak mocno głodny. Wróciliśmy do pokoju, gdzie resztę wieczoru pisaliśmy i przygotowywaliśmy sprzęt na następny dzień.


Następnego dnia zostawiliśmy plecaki i pojechaliśmy na most sprawdzić zjazd na drugą wyspę. Udało się na nią zjechać bez problemu i ta nie była taka duża. Objechaliśmy całą w pół godziny, a na koniec odwiedziliśmy Kokosową Świątynie, która jednak szału nie robi, zwykła świątynia, Mariano Italiano nawet rzucił, że wygląda bardziej na stare, opuszczone wesołe miasteczko. Coś w tym jest- pomyślałem, patrząc na dziwaczną konstrukcje z metalu, pomalowanego wieloma kolorami, a kształtem przypominającą rakietę kosmiczną. Zjedliśmy jeszcze obiad na wyspie, bo znaleźliśmy miejsce, gdzie serwują aligatora (dopiero mówiłem, że nie będę więcej eksperymentował) i chociaż był trochę droższy niż nasz przeciętny posiłek wzięliśmy jedną porcję na dwóch, nawet niezły był. Później wróciliśmy po plecaki i ruszyliśmy do CanTho, miasta także leżącego w delcie Mekongu, z którego chcemy zrobić jeszcze ostatnią wycieczkę w Wietnamie. Nie było daleko więc kiedy dojechaliśmy, w mieście było jeszcze jasno. Znaleźliśmy spanie. Ema został pisać, a ja wziąłem motor i poszedłem szukać mechanika, znalazłem tylko nie najlepiej wyglądający warsztat w naszej okolicy, ale postanowiłem spróbować. Gość poprawił mi stopkę od zmiany biegów, za chwilę zrobił porządek ze światłami, podkręcił silnik tak, że przestał przygasać i pokleił połamany kierunek. Mimo początkowych wątpliwości gość uwinął się z robotą w 20minut, nawet z rzeczami, których inni mechanicy nie mogli zrobić. Trochę się obawiałem o cenę, ale gościu powiedział że nic nie chce i że to był drobiazg. Nie mogłem uwierzyć, skoczyłem do sklepu i wróciłem z 4 pakiem piwa. Podziękowałem i wróciłem do hotelu, gdzie właścicielka wciąż chciała mi sprzedać wycieczkę, której szukaliśmy, ale moim zdaniem za drogo. Czekałem na Mariano Italiano, aż się zbierze i pójdziemy na przystań sami wynegocjować cenę za małą łódkę. On jak zwykle zbierał się jak kobieta, ale tym razem podziałało to na naszą korzyść. Właścicielka widząc, że nie damy się przekonać na cenę turystyczną w końcu odpuściła. Ostatecznie zapłaciliśmy po niecałe 10 dolarów i następnego ranka ma nas odebrać przewodnik. Tego dnia łaziliśmy jeszcze po centrum i przystani w CanTho, ale spać poszliśmy wcześnie, 5 rano pobudka!

DZIEŃ 93,94 - OBJAZDOWE SUPERMARKETY SAJGONU

Do HoChiMin mieliśmy niecałe 200km. Wyruszyliśmy wcześnie, bo po drodze chcieliśmy zatrzymać się nad wielopoziomowym wodospadem Pongour, co też zrobiliśmy. Spacer po parku otaczającym wodospad to kopalnia dobrej energii. Udało nam się zrobić trochę dobrych zdjęć, powspinaliśmy się po skałach dookoła i zaliczyliśmy prawie godzinę relaksu na jednej z nich. Tak przy okazji to wybaczcie, że nie zamieszczam długich i pięknych opisów przyrody, ale to chyba ponad moje siły. Żałuje, że nie mogę dokładniej dzielić się tym co widzę, ale jak ktoś jest ciekawy tych miejsc, zapraszam na konto FB, gdzie jest sporo zdjęć z wyprawy (Bartosz Wu ---> obrazek Kung Fu Panda). Z parku pojechaliśmy w stronę Sajgonu, zatrzymując się po drodze na obiad i robienie zdjęć. Od pierwszych metrów wiedziałem, że Sajgon jest ciekawszym miastem niż HaNoi. Wysokie, nowoczesne budynki, mosty, ruchliwe centrum i młodzi ludzie robiący pikniki na chodnikach. Niestety dobre wrażenie zatarło się trochę, kiedy wjechaliśmy na jedno skrzyżowanie na przedmieściach. Młody Wietnamczyk wjechał na motorze na czerwonym świetle, a pod mój motor wjechał uciekając spod innego, nie było czasu na reakcję i zdążyłem tylko położyć motor zeskakując z niego. Mi się nic nie stało, ale połamałem kierunkowskaz i kawałek plastikowej osłony. Oczywiście włączył się we mnie furiat i już barana gotowałem w kotle i obdzierałem ze skóry, w myślach, ale baran się tylko obejrzał, zatrzymywać się nie miał zamiaru. Pojechaliśmy do centrum i zaczęliśmy szukać spania, większość była jednak pełna, albo nie na niskobudżetową kieszeń. W końcu znalazłem hotelik ukryty w podwórku i dogadałem dobrą cenę. Może nawet za dobrą jak na ceny konkurencji? Zawsze jak mamy wątpliwości płacimy z góry, tak też zrobiliśmy i tym razem. Ema został w hotelu pisać swoje rzeczy, a ja ruszyłem do tętniącego życiem centrum. Co chwilę mijali mnie panowie na rowerach, czy skuterach, z grzechotkami w ręku. Jedzie sobie taki i grzechocze, a kiedy ma już twoją uwagę pyta: kokaina, marihuana, dziewczyna na noc, motor? Taki objazdowy supermarket. Najgłośniejsza ulica Sajgonu, ze wszystkimi hostelami i dyskotekami znajdowała się 300m od naszego hotelu. Tam turysta na turyście, ale tu mi to jakoś nie przeszkadza. Spodobała mi się atmosfera tego miasta i myślę, że jeszcze kiedyś tu wrócę. Tego wieczoru zaszedłem do baru, gdzie obejrzałem mecz Manchester United. Dziś już nie pamiętam z kim grali, ale nie wygrali na pewno, bo do hotelu wracałem zrelaksowany, ale nie pocieszony. Siedzieliśmy jeszcze z Emą na balkonie i gadaliśmy dobrą godzinę o pierdołach. W pewnej chwili moją uwagę przykuła tablica hotelowa i ceny na niej. Oprócz ceny za dobę, były też za godzinę, dwie i stawka nocna. Nie wiem, czy rozwiązaliśmy zagadkę poprawnie, ale wyliśmy ze śmiechu, na myśl, że był to hotel na szybki numerek. Jak pościel będzie czysta i nie skasują jak za numerek to mi nie przeszkadza. Powiedziałem mu też, że załatwiłem wycieczkę do tunelów komunistów i musimy być 7:30 gotowi na autobus.




Rano według planu pojechaliśmy na naszą wycieczkę. O tunelach słyszałem już dawno temu i bardzo chciałem je zobaczyć. Oceniając wartość historyczną tego miejsca byłem bardzo zadowolony, co innego jeżeli chodzi o organizację. Zdecydowaliśmy się na wycieczkę, bo polecił nam ją Holender poznany w DaLat. Przystaliśmy na to, bo za 15zl jedzie się ponad godzinę w jedną stronę autobusem, a na miejscu ma się angielsko-języcznego przewodnika. Nie wiedzieliśmy natomiast, że razem z nami, będzie w grupie ponad 60 osób. Pewne rzeczy były trudne do wychwycenia w takiej dużej grupie, innych nie było widać przez las iPhonów skierowanych w stronę danego obiektu, a do wszystkiego jeszcze dzieci biegające i przeszkadzające jak się tylko da. Nie żebym chciał bardzo marudzić, zwyczajnie lubię takie miejsca zwiedzać w spokoju. W każdym razie nie przepuściłem okazji do wejścia do tunelów, dziś wejścia są powiększone, bo przez oryginalne Europejczyk by się nie przecisnął. W środku miejsca jest na szerokość barków, a nisko tak, że trzeba czasem iść na czworaka. Kiedy znika światło można poczuć się klaustrofobicznie, ale idziesz dalej i czujesz się silnie podekscytowany. Myślisz o żołnierzach, którzy pokonywali te same tunele, z bronią. Od razu skojarzyło mi się to z Powstaniem Warszawskim i powstańcami ukrywającymi się przed okupantem. Sporo tam oczywiście propagandy komunistycznej, jak i w całym Wietnamie z resztą. Od wjechania na południe mijamy jeszcze więcej bilbordów z sierpami, młotami i hasłami rządzącej partii. Powiedzieć muszę, że komuna chińska i wietnamska w niczym nie przypomina mi tej naszej, znanej z książek i opowieści, chociażby przez sklepy pełne towarów i pomocną policję (w Chinach). W każdym razie wycieczka do tuneli była bardzo ciekawa i pouczająca.


Po powrocie do miasta zjedliśmy kurczaka z ryżem i warzywami, a później przysiedliśmy do pisania. Jutro chcemy pojechać zobaczyć ostatni przystanek w Wietnamie, deltę Mekongu.

czwartek, 5 marca 2015

DZIEŃ 91,92 - W GÓRACH

Ciemno robi się w Wietnamie po 18, więc po rozłożeniu namiotu nie ma za wiele do roboty. Spać idę bardzo wcześnie, analogicznie wcześniej też wstaje. Tym razem znowu po 6 byłem na trasie. Koło 9 zrobiłem przerwę na śniadanie, a chwilę później na kawę. Jako, że kawiarnia na wsi miała komputery z Internetem i była bardzo tania postanowiłem siąść przy okazji do pracy, załadować na internetowy dysk część zdjęć i filmów. Kiedy skończyłem, zapytałem panią domu, gdzie mogę coś zjeść. Mam dobre wyczucie czasu, bo chociaż nie prowadziła restauracji to akurat nakrywała do stołu, złapała mnie za ramię i zaprowadziła na sofę. Zostałem zaproszony do wspólnego obiadu i od razu obeszły mnie dzieciaki ciekawe skąd jestem, co tu robię, ile mam lat :) mocno się napracowały żeby złożyć ze znanych angielskich słówek jakieś zdania. Ja też nie mogłem pozostać na ich starania obojętny, więc odpaliłem tłumacza w telefonie i nawijałem z młodzieżą cały obiad. Za kawę i Internet płaciłem wcześniej, teraz wstając od stołu, pytam pani domu ile się należy za ten pyszny obiad, ale pokazuje, że nic i zapewnia, że bardzo im miło mnie gościć. Uśmiechnąłem się i zamówiłem kolejną kawę, jeżeli nie mogę się odwdzięczyć, to chociaż będę dobrym klientem. Zeszło mi w tej kawiarni dobre 4 godziny, ale Mariano Italiano wciąż był daleko, pojechałem dalej. Jechałem wolno i nie mogłem się napatrzyć na górski krajobraz. Późnym popołudniem dojeżdżałem do DaLat, z ruchliwej drogi skręcałem w lewo w autostradę, której ostatnie 30km miało mnie doprowadzić na miejsce. 500m dalej zatrzymał mnie patrol policji, a ja już się zastanawiałem ile chcą w łapę. Policjant jednak wciąż machał, chodziło o to, że nie mogę po tej drodze jechać motorem i pokazał mi inną. Droga jednak była tak zdezelowana, że jechałbym nią 3 dni. Przeszedłem się na pieszo i znalazłem miejsce, gdzie teoretycznie, mogę przez jakąś działkę, a później usypaną górkę przejechać i wrócić na autostradę. Było to niecały kilometr za patrolem policji, ale postanowiłem spróbować, może dlatego, że podjazd był na tyle trudny technicznie, że nie spodziewałem się powodzenia. Ruszyłem i od początku trasa próbowała zweryfikować moje umiejętności. Wielkie dziury, wystające kamienie, duże nachylenie terenu, motor w kondycji takiej, że na autostradzie boje się o niego i moje nie-umiejętności. Jakoś sforsowałem podjazd na działkę, ciągle próbując trzymać równowagę, a kiedy miałem pokonać górkę usypaną, ewidentnie do przechodzenia nad ogrodzeniem działkowym, z altany wyszedł chłop i zaczął sapać. O co? Może o wjazd na jego teren, może przejechałem mu po pietruszce, ja już byłem znowu na mojej drodze. Do DaLat minąłem jeszcze trzy patrole policji, a zatrzymał mnie ponownie dopiero ostatni, ale też tylko pokazał, żebym zjechał na drogę dla motorów. Tam już droga była lepsza i do miasta choć po ciemku, dojechałem tego dnia. Emie ta sztuka się nie udała, miał po drodze poważne awarie i napisał, że dojedzie dzień później. Ja zameldowałem się w Backpackers Hostel, u rodziny Wu, super miejsce i świetni ludzie. Poszedłem na miasto zjeść i wybrałem fast food, bo dawno nie jadłem. Skusiłem się na ryżowego burgera, w którym bułka jest ulepiona właśnie z ryżu, a na deser zjadłem 2albo 3 lody. W ogóle to wcinałem ich w DaLat duże ilości, bo lody jak z McDonalds, a kosztowały 50gr! Po kolacji zrobiłem jeszcze rundę po mieście i wróciłem ogarnąć swoje rzeczy. Posiedziałem z ludźmi z hostelu w barze na dachu, ale wcześnie poszedłem spać, bo byłem zmęczony po 3 dniach jazdy.


Następnego dnia miał przyjechać Ema, napisał że jest 150km ode mnie i ruszy po śniadaniu. Ja znam jednak go na tyle dobrze, że kiedy nie było go do 12 ruszyłem na swoją wycieczkę. Pojechałem na Wodospad Słonia, 30km za miastem, świetne miejsce żeby się wyciszyć. Przed wodospadem leżą porozrzucane skały, niektóre tak duże jak autobus, jedna na drugiej. Poskakałem między tymi skałami, poleżałem na jednej z nich w silnym słońcu, a na koniec znalazłem małe przejście między skałami i wszedłem pod wodospad. Piękne miejsce poza tym, że mnóstwo tutaj smieci. W drodze powrotnej jechałem bardzo wolno i podziwiałem widoki. Na przedmieściach DaLat zajechałem na obiad i jadlem tam najlepszą zupę z wieprzowiną w całym Wietnamie. Po obiedzie pojechałem do hostelu, pod wejściem zauważyłem motor Szalonego Włocha. Dobrze, że zdecydowałem jechać sam dzisiaj, bo on dopiero wszedł i czekałbym cały dzień na darmo. Powiedziałem mu, że lepszy wodospad zostawiłem na jutro, w drodze do HoCHiMin, co go ucieszyło. Pojechaliśmy na miasto zrobić rundkę dookoła, wróciliśmy na późny obiad, na który zaprosiła nas rodzina Wu, prowadząca ten hostel. Obiad był smaczny i było sporo jedzenia. Byłem w szoku bo płaciliśmy 4 dolary za pokój ze śniadaniem, a tu jeszcze taki obiad :) Dziś miałem więcej siły, a i ludzie w hostelu dużo ciekawsi niż poprzedniego dnia. Postanowiłem więc dołączyć do imprezy na dachu, która potrwała jeszcze do 2 w nocy. Już jutro powinniśmy być w HoChiMin, według planu mamy tam sprzedać motory i pomyśleć co dalej. Ja jednak lubię swój motor i rozważam pojechanie do Kambodży na nim, zobaczymy...

DZIEŃ 89,90 - MySon ANTYCZNE MIASTO

W dzień trasy standard: pobudka, śniadanie, pakowanie i w trasę. Od DaLat, górskiego miasteczka, które chcemy odwiedzić, dzielą nas 3 dni jazdy, minimum. Najpierw jedziemy jednak do MySon, antycznego miasta, na kilkugodzinną wycieczkę. Nie wykupiliśmy żadnej oficjalnej, ale mimo wszystko trafiliśmy bez większych problemów. Kupiliśmy tylko bilety i zaczęliśmy zwiedzanie od małego muzeum, które znajduje się zaraz przy wejściu na teren ze świątyniami. Tam dowiedziałem się więcej, o historii tego miejsca. Kompleks świątyń leży, w szerokiej na dwa kilometry dolinie, między dwoma górami. Święte miasto królestwa Champy, istniejącego tu między IV, a XIV w. W muzeum przeczytałem też o Kazimierzu Kwiatkowskim, polskim architekcie i konserwatorze zabytków, który poświęcił dużą część swojej zawodowej kariery na renowacji MySon. Co ciekawe był jednym z pierwszych, bo miejsce odnaleźli Francuzi na sam koniec XIXw., przez kilka wieków miejsce było zapomniane i wchłonięte przez dżunglę. Same świątynie robią super wrażenie, chociaż akurat trafiliśmy na dzień, gdzie było mnóstwo turystów i psuło to jednak klimat. Mimo wszystko dobre dwie-trzy godziny spędziliśmy łażąc w mocnym słońcu, między tymi ruinami. Generalnie miejsce kiedy je odnaleziono w XIXw. było w znacznie lepszej kondycji. W czasie wojny Wietnamu ze Stanami Zjednoczonymi, ci pierwsi zebrali w MySon swoje oddziały, a ci drudzy wykonali w tym miejscu serię nalotów dywanowych obracając je w ruinę. Odkrywcy tego miejsca, Francuzi poucinali natomiast głowy rzeźbom i zabrali do Luwru. Mimo wszystko warto zobaczyć to miejsce, bo jego kulturowa wartość jest bardzo wysoka, a historia ciekawa. Spotkaliśmy tam Hiszpana, który przyjechał tam na rowerze z Monachium, a już nie długo wraca w stronę domu inną trasą. Pogadaliśmy z nim pół godziny i ruszyliśmy na trasę, w kierunku HoChiMin Trey. Jechaliśmy akurat w miejscu Wietnamu, gdzie według mnie było największe skupisko Hondy Win, dokładnie takiej jak nasze. W pewnym momencie Ema pojechał prosto, zamiast w lewo i nie usłyszał jak trąbiłem i darłem się na niego. Mój motor trochę nie domaga, więc nie mogłem się zatrzymać w lesie. Pojechałem na następną stację zatankować, ale ta była dopiero za jakieś 30km. Poczekałem tam trochę, ale postanowiłem ruszyć dalej, może Ema jednak znajdzie inną trasę. Dojechałem do HoChiMin Trey i znów mogłem rozkoszować się widokami i spokojem na trasie. Kiedy zaczęło się ściemniać, zacząłem rozglądać się za miejscem na nocleg. Przejeżdżałem akurat przez wioski, gdzie dzieciaki grali w piłkę na wyrównanej czerwonej ziemi. Miałem ochotę dołączyć, ale jak już wspomniałem robiło się ciemno, a ja musiałem rozbić namiot w ustronnym miejscu. Znalazłem takie za wioskami, ładnie osłonięte, że namiotu i motoru nie widać z ulicy. Rozbijałemnamiot na ostatnią chwilę i pod koniec było już tak ciemno, że nie widziałem nic, dlatego szybko zasnąłem. Obudziłem się w nocy za potrzebą i kiedy wyszedłem z namiotu księżyc świecił w pełni, było prawie tak jasno jak w dzień. Chwilę zastanowiłem się, czy nie jechać dalej, ale poszedłem jednak spać. Ruszyłem za to po 6, jak tylko się obudziłem. Krajobraz dookoła zachwycał od rana, słońce nieśmiało już pokazywało się, gdzieś daleko. Jedyny minus to poranny chłód, który na motorze trochę jednak przeszkadzał, ale to tylko na początku. Zatrzymałem się niedługo, bo musiałem odwiedzić mechanika, wyrobiła się stopka od zmiany biegów, której wymiana zajęła 3 minuty i kosztowała 5 dolarów, poszedłem obok na poranną porcje PhoBo. Zjadłem, podładowałem telefon i ruszyłem dalej, było coraz cieplej. Koło południa zatrzymałem się w mieście po dwie kanapki, a później jeszcze na kawę, popisałem z Emą, ale raczej spotkamy się już w DaLat, bo dosyć daleko od siebie jesteśmy. Jakoś na tej trasie wróciłem do jedzenia mięsa (piszę to później, więc dokładnie nie pamiętam, ale byłem wegetarianinem około tygodnia), przeszły mi koszmary, więc chyba najwyższy czas był przeprosić się z kurczakiem. Tego dnia dojechałem nad jezioro, było tam sporo krzaków, więc nikt nie będzie mnie widział z ulicy. Kiedy rozbijałem namiot pojawiła się szóstka młodych chłopaczków, przyszli zrobić ognisko i popływać. Nie mówili po angielsku, ale pomogłem im nazbierać drewna i rozpalić ognisko, nawet chwilę posiedziałem. Mam nadzieję, że docenią pomoc i nie wrócą w nocy z bratem i wujkiem opieprzyć mi namiot. Młodzi jeszcze siedzieli przy ognisku kiedy ja zasnąłem. Jutro duża szansa na dojechanie do DaLat.

środa, 4 marca 2015

DZIEŃ 87,88 - WODNE LATARNIE

Ja jak zwykle obudziłem się pierwszy, tym razem jednak nie ruszaliśmy się w trasę, więc nie musiałem czekać na Mariano Italiano. Ogarnąłem się i poszedłem zjeść śniadanie, gdzie poznałem Johna, zagorzałego kibica Manchesteru United. John ma 8 lat i mówi, że czeka akurat na mamę, która poszła po motor, a kiedy rozmawialiśmy akurat podjechała. Kiedy ją zobaczyłem, byłem tak zszokowany, że zostawia dziecko bez opieki, że byłem gotów ją przełożyć przez kolano i dać kilka mocnych klapsów, co za mama! Linda mieszka z synem w Anglii, akurat wzięła go na wycieczkę przez Wietnam, na motorze! Masz super mamę- powiedziałem do Johna, a on pokiwał tylko głową. Wymieniłem kontakt z Lindą i umówiliśmy się na kolację, ja wróciłem do hotelu. Usiadłem do pisania, kiedy obudził się Ema powiedziałem mu, że może iść sam bo ja już byłem. Koło południa mechanik polecony przez właścicielkę, przyprowadził mój motor. Najdroższa naprawa na trasie kosztowała mnie 25 dolarów, ale gość zrobił kilka rzeczy i jeżeli wszystko będzie ok to będę zadowolony. Pojechaliśmy na plażę, do wioski warzywnej, połaziliśmy między polami ryżowymi (najlepszy widok, zawsze będę je widział myśląc o Wietnamie, to pewne), porobiliśmy trochę dobrych zdjęć, jak np. bawoła taplającego się w błocie, który akurat wstał nas przepędzić. Kawałek dalej wstał inny a Ema uchwycił moment, kiedy z jego pleców startował ptak. Ma łeb do tego, trzeba przyznać. Popołudniu poszliśmy na starówkę, która też jest bardzo klimatyczna, szczególnie w okolicy japońskiego mostu, kiedy wieczorem jest tu mnóstwo ludzi i puszczają do wody małe latarnie ze świeczki i papieru. Kupują je od siedzących na chodniku i chodzących między ludźmi handlarzy, czasem małych dzieci, przebranych w tradycyjne stroje. To już akurat sprytny zabieg marketingowy rodziców, bo wiadomo, że więcej turystów się pochyli nad dzieckiem niż dorosłym. Ale te latarnie widziałem już wieczorem z Lindą, kiedy szliśmy na kolację. Szliśmy akurat wzdłuż rzeki, kiedy za plecami usłyszeliśmy przeraźliwy krzyk. Jakiś małolat nie miał, albo nie chciał/nie umiał użyć hamulców w rowerze i pędził tak, że na prawdę mógł kogoś uszkodzić, a na ulicy był tłok. Nie wiem jakim cudem ale udało mu się nie wpaść ani do rzeki, ani na ludzi, nawet się nie obejrzał. My poszliśmy jeszcze na imprezę, bo Linda następnego dnia wyjeżdżała. Robiła tą trasę co my, tylko w drugą stronę, na północ. Mi też się nie spieszyło, bo jutro zostajemy ostatni dzień w HoiAn.
Na drugi dzień spotkaliśmy się w czwórkę na śniadaniu, po którym pożegnaliśmy Lindę i Johna. Ja z Mariano Italiano dozwiedzaliśmy miasto, na targu kupiłem plecak "North Face". Podróba, wiadomo, ale kosztował ok 60zl, a wyglądał ok. Miałem świadomość, że mogę stargować kilka złotych, ale w rolę wczuł się Szalony Włoch i zbił cenę do niecałych 30! Good Job!
Nic wielkiego się już nie wydarzyło. Zwykły leniwy dzień. Jutro ruszamy dalej, do DaLat z przystankiem w bardzo ciekawym miejscu.

DZIEŃ 85,86 - STOLICA IMPERIUM VS STOLICA JEDZENIA

Wstaliśmy wcześnie i poszliśmy do hostelu na śniadanie. Na następny przystanek na naszej drodze wybraliśmy Hue, byłą stolicę imperium. Od tego miasta dzieliło nas mniej niż 200km więc trasa spokojnie do zrobienia w dzień i faktycznie popołudniu byliśmy na miejscu. Z HoChiMin Trey (bliżej granicy z Laosem) musieliśmy przeskoczyć na krajową 1 (biegnącą równolegle, wzdłuż wybrzeża), gdzie szybko przekonaliśmy jak dobrego wyboru dokonaliśmy jeżeli chodzi o drogę. Główna autostrada w kraju jest dziurawa jak ser, a ciężarówki, które wcześniej mijaliśmy raz na godzinę, teraz jadą z nami cały czas. Do ruchu się jednak szybko przyzwyczaiłem (Ema jeździ na motorze od 16 roku życia, więc nie musiał), a i z moją jazdą było lepiej. Na przedmieściach zatrzymaliśmy się i zjedliśmy po talerzu zupy warzywnej, a później pojechaliśmy szukać noclegu. Zapytaliśmy ile kosztuje pokój w hostelu, po czym chodziliśmy i negocjowaliśmy po hotelach cenę jeszcze niższą. Zazwyczaj, kiedy lóżko w 8osobowym pokoju kosztuje 5dolarów, my płacimy 7-8 za dwuosobowy pokój w hotelu. Tak było i tym razem, a po zameldowaniu pojechaliśmy na miasto. Zakazane miasto, z czasów imperium zamykali kiedy pod nie podjechaliśmy, więc ustaliliśmy, że wrócimy jutro. Pod bramą poznałem jednak dziewczynę, która pracuje w agencji turystycznej i trochę mi podpowiedziała. Pogadaliśmy tak dobre pół godziny, po czym zawołałem Eme, robiącego akurat zdjęcia wzdłuż murów. Koleżanka miała tego dnia plany, więc podziękowałem i obiecałem, że jeżeli zostaniemy w mieście to skorzystamy z usług jej agencji i pojedziemy razem coś zobaczyć. Nie do końca szczerze, bo ja mógłbym zapłacić agencji za wycieczkę tylko, jeżeli zorganizowanie jej samemu byłoby niemożliwe, nieopłacalne, albo czułbym presję czasu. Pojechaliśmy zrobić rundę po mieście i zatrzymaliśmy się w rejonie restauracji zjeść coś. Przechodziliśmy koło jednej z nich, kiedy usłyszeliśmy spory hałas, zrobiony jak się okazało dla nas, przez świeżo upieczonych studentów. Zaproszeni, usiedliśmy do stołu z 20 młodymi Wietnamczykami, zaczęła się uczta. Chociaż nie wielu z nich znało jakiekolwiek słowa po angielsku, to zaraz znalazł się wodzirej (też nie mówił po angielsku) , który usiadł z nami i polewał piwo do szklanki za każdym razem, kiedy je opróżnialiśmy. Właściciel restauracji donosił lodu, bo młodziaki choć pili szybko i dużo, to właśnie piwo z lodem, a każdą kolejkę zerowali po toaście jak w naszych stronach zwykło się robić z czymś mocniejszym. Zamówiliśmy też jedzenie, Ema żabie udka, ja duże frytki, bo i tak byłem ciągle tuczony przez koleżankę siedzącą obok. W pewnym momencie zapytaliśmy o rachunek, do właściciela podbiegł jeden z młodych i zaczął mu coś mówić, po czym wpisał na rachunku 12 dolarów, zamiast dwóch. Zapytałem za co ta cena, ale dokładnie nie mógł wytłumaczyć. Młody ciągle się przyjaźnie uśmiecha i mówi tylko swoje "no English", a ja mu mówię, że przy stole rozumiał jak do niego mówiłem, teraz już się śmieje szeroko. Nawet bym im dołożył do tego piwa, ale mieliśmy ze sobą tylko drobne na obiad. Dałem młodemu pstryczka w nos i powiedziałem, że jak się kogoś zaprasza, to nie ładnie później wystawiać rachunek. Nikt nie był natrętny, a sam młody, kiedy zrozumiał co się stało, zrobił minę, w stylu "aaa nie zaszkodziło spróbować" :) Tym obiadem, tak się "najedliśmy", że motory oczywiście prowadziliśmy przez całe miasto. Plan był taki, że jutro po śniadaniu obejrzymy miasto, a popołudniu ruszymy, w kierunku HoiAn.


Rano wszystko szło zgodnie z planem, na śniadanie naleśniki z owocami i kawa, później Zakazane miasto. Ema twierdzi, że dużo autentyczniejsze i ciekawsze, niż pekińskie. Ja w Pekinie ominąłem tą atrakcję tnąc koszty, ale wierze, bo wszystkie chińskie atrakcje to turystyczne wydmuszki, gdzie ciężko poczuć klimat i historię miejsca. Tutaj było inaczej, dosyć tłoczno, ale wciąż za starymi i obdrapanymi murami kryła się ciekawa historia i człowiek chodzi tam podekscytowany. Makiety antycznego miasta, film z wieloma informacjami i grafikami tłumaczący historię tego miejsca i kilkadziesiąt budynków po rozrzucanych na sporym terenie, od pałacu do szkoły dla książąt. Można się zgubić! Spędziliśmy tam kilka godzin, a wyjeżdżając z miasta zatrzymaliśmy się jeszcze przy dużej pagodzie. Bardzo ciekawe miejsce nad samą rzeką. Znajduje się tam oprócz świątyni, także pewien błękitny samochód. Dokładnie tym autem, 11 czerwca 1963 roku jeden z mnichów, pojechał do Sajgonu zaprotestować przeciwko komunistycznym represjom wobec ludzi różnych wyznań. Jego protest był bardzo szokujący i polegał na zatrzymaniu auta na dużym skrzyżowaniu, wyjściu z niego, przybraniu pozycji lotosu i oblaniu się benzyną. Co później chyba się domyślacie, przyjemnie nie było. Generalnie panuje tu bardzo relaksująca atmosfera i przejście do świątyni (trzeba zdjąć buty) i po parku dodaje dobrej energii.
 Zjedliśmy jeszcze obok, w jak się okazało kiepskiej jadłodajni (mój makaron z warzywami okazał się makaronem z zupy instant, wymieszanym z gotowanym szpinakiem- chyba) i ruszyliśmy w trasę. Do tej pory wszystko, jak już wspomniałem, zgodnie z planem, a tu nagle jeb! deszcz. Jechało się bardzo niedobrze, dużo wolniej i nie wygodnie, a w pewnym momencie rozdzieliliśmy się z Mariano Italiano, a że ja nie mam wietnamskiej sim-card, to muszę czekać do miasta i złapać go na fejsie czy coś. Czekałem na niego dwa razy, ale już w końcu zbaraniałem i nie byłem pewny czy jest za mną, czy przed. Pojechałem dalej, mimo kiepskiej pogody krajobraz zachwycał. Kiedy pracownik autostrady skierował mnie na boczną drogę byłem trochę zły, ale to bzdura, odczuwam ten głupi dyskomfort, kiedy coś zaplanuje, a ktoś mi mówi, że nie mogę i mi plany zmienia. Droga okazała się jednak dużo bardziej spektakularna niż autostrada, więc dobrze chłop zrobił, że mnie tu przysłał (everything is good for something). Jechałem sobie serpentynami w górach, wjeżdżając coraz wyżej, a później zjeżdżając, gdzieś po drugiej stronie gór, bardzo często widząc morze w dole. Już zjeżdżając dogoniłem szalonego Włocha, a 30 minut później tego żałowałem, bo pomylił drogi, przez co nadrobiliśmy 30km i ostatnią godzinę jechaliśmy po ciemku (ale spoko, każdemu się zdarza).
W końcu dojechaliśmy i okazało się, że wszystkie noclegi są obłożone i dwa, trzy razy droższe niż wczesniej. Nie poddawaliśmy się pytając wszędzie i znaleźliśmy ostatecznie jeden z najtańszych noclegów na trasie, 5 dolarów za pokój podwójny. Niedogodnością było jedne duże wyro i prysznic 3 piętra niżej, ale jak człowiek pośpi w namiocie, trochę pomarznie, to takie niewygody są nieodczuwalne, a ulga dla budżetu duża. Długo się nie zastanawialiśmy i po zameldowaniu poszliśmy jeść. Jak juz wcześniej słyszałem, tak i, w końcu się przekonałem, dlaczego HoiAn nazywane jest stolicą wietnamskiego jedzenia. Jedzenie uliczne jest bardzo pyszne i tanie, a jak pójdzie się do na prawdę dobrej restauracji, to i tak posiłek, z górnej półki kosztuje około 5 dolarów. My znaleźliśmy restauracje Basil, która została moją główną jadłodajnią przez 3 noce jakie byliśmy w HoiAn. Mówię, że jedzenie jest tu takie dobre, ale ciągle nie mogę jeść mięsa, a poprzedniej nocy miałem nawet koszmar, że wielki pies czy wilk atakuje kogoś z moich znajomych i ja muszę z tym psem walczyć, siedzi jednak w głowie. Piłem tu za to trochę piwa, bo tu za dolara można wypić ich 7! Świeże piwko, prosto z beczki, może nie najmocniejsze, ale do obiadu jak znalazł. Obiad był już późno wieczorny, więc po nim wróciliśmy i każdy zajął się pisaniem. Jutro coś pozwiedzamy.

niedziela, 1 marca 2015

DZIEŃ 84 - SKAMIENIAŁE CYCUSZKI

Wstaliśmy, zgodnie z planem, przed 8 rano i poszliśmy na śniadanie do hostelu obok dowiedzieć się, które jaskinie są najciekawsze. Na dole w recepcji zagadał do mnie gościu, czy idziemy zwiedzać jaskinię. Chwilę później umówiliśmy się, że jak się czegoś przy śniadaniu dowiemy to można iść razem. Po wypytaniu ludzi w hostelu wybraliśmy dwie jaskinie: Rajską i Ciemną. W hotelu powiedziałem koledze, że mamy plan i mogą się z żoną zabrać.
-skąd w ogóle jesteś? Zapytałem.
-jesteśmy z Polski (ciągle mówiliśmy po angielsku)
-kurde, nie cierpię Polaków, będę musiał cały czas patrzyć czy mam portfel!
Chwila konsternacji, badawcze spojrzenia i przedstawiłem się po Polsku. Miłek może nie wkręcił się jak niektórzy, ale i tak lubię to powtarzać jak spotkam rodaków. Trochę jak Karol Strasburger, zaczynam od żartu :) Miłek i Ewa są z Warszawy, bardzo pozytywni ludzie! Wzięliśmy motory i pojechaliśmy szukać pierwszej jaskini, co nie było takie łatwe. Nikt w okolicy nie mówił po angielsku, a my jak zwykle dopiero na trasie przypomnieliśmy sobie, że mieliśmy pobrać zdjęcie szukanego miejsca i wtedy każdy miejscowy palcem pokaże gdzie jechać. W końcu dotarliśmy do parku, a strażnicy powiedzieli, że Ciemna jaskinia jest tu, a Rajska 5 km dalej. Posłuchaliśmy argumentu Emy, że Ciemna ma uwzględniać wodę i błoto więc zostawimy ją na później, pojechaliśmy kolejne 5km. Od parkingu musieliśmy iść jeszcze około 2km na pieszo. Można też wynająć melexa na górę, ale my się nie zdecydowaliśmy i po drodze zrobiliśmy kilka zdjęć, wspinając się krętą ścieżką. Doszliśmy do jej końca i zobaczyłem szczelinę w skale. Przecisnąłem się, ale to nie było wejście do naszej jaskini, a kapliczka. Oprócz mnie, małego złotego Buddy i drobnych na talerzyku nie było już miejsca dla reszty, poszliśmy szukać dalej. Prawdziwe wejście było niepozorne, ale już sama jaskinia była niesamowita. Drewniane schody i kładka prowadziły przez kilometrowy korytarz najdziwniejszych form skalnych, stalaktytów i stalagmitów. Spędziliśmy tam więcej czasu niż zakładaliśmy, więc do Ciemnej jaskini ruszyliśmy żwawo. Chcemy zobaczyć dziś obie i jutro ruszyć dalej. Na miejscu przewidziano więcej niż się spodziewaliśmy, ale na początek każdy dostał przydział, w postaci kasku, latarki, kamizelki i uprzęży. Kolejny etap to wejście na wieżę i zjazd nad rzeką na linie, później skok do wody i wpłynięcie do jaskini. Na miejscu drewniana kładka, podobna do tej w Rajskiej. Na końcu zejście do wody i przepłynięcie jeziorem do miejsca, gdzie gęsiego ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Szliśmy między wielkimi skałami, między którymi było bardzo wąsko, kawałek dalej zaczęło się błoto. Co chwilę ktoś piszczał i lamentował, że się pobrudzi, nie do wiary. Dotarliśmy do stromego zejścia, gdzie trzeba było usiąść na tyłku i zjechać wprost do czekoladowej rzeki! Błoto było tak gęste, że nie można było zatonąć, leżało się jak na łóżku wodnym. Ktoś zaproponował, żeby na chwilę zgasić latarki i... ktoś zaczął wojnę na błoto :) Wracając przewodnik pokazał nam kawałek skamieniałej ryby, który każdy musiał dokładnie obejrzeć. Kilka metrów dalej zastaliśmy wyrzeźbione w glinie popiersie kobiety, prawdopodobnie praca poprzedniej wycieczki. Przewodnik pokazał na dzieło i z uśmiechem rzekł: A tu wietnamskie cycuszki, też skamieniałe! Na zewnątrz mieliśmy się umyć w jeziorze, tylko porządnie. Nad wszystkim czuwał przewodnik i nawet chodził między wszystkimi i domywał plecy, żeby mu ktoś przypadkiem kamizelek nie pobrudził. Ceny nie podnieśli, czyli mycie pleców było wliczone w 15 dolarów jakie kosztuje bilet. Po wszystkim mieliśmy przepłynąć kajakami na drugi brzeg, a ja z Mariano Italiano dostaliśmy uszkodzony kajak. Na zmianę wiosłowaliśmy i używaliśmy naszych kasków, żeby wylewać nabierającą się szybko wodę, jakoś dopłynęliśmy chociaż na finiszu w wodzie holowaliśmy już nasz pojazd. Pozjeżdżaliśmy jeszcze na linach i poskakaliśmy do jeziora, a na koniec poczęstowano nas wszystkich herbatą lub rumem, do wyboru. Pogoda była świetna, ruszyliśmy do hotelu drugą drogą. Miała być znacznie trudniejsza, ale i piękniejsza, bo wiodła przez sam teren parku narodowego. Ema chwilę później zawrócił, bo stwierdził, że tam miał kilka specjalnych miejsc na swoje zdjęcia i jednak nie chce ich odpuścić. My dokończyliśmy trasę jak zaczęliśmy i nikt nie był zawiedziony, a trasa nie była taka trudna. Krajobrazowo Wietnam jest moim faworytem póki co, chociaż kilka krajów odwiedziłem poza sezonem, co pewnie daje mu przewagę. Kiedy na skrzyżowaniu skręcaliśmy w lewo, znak w prawo pokazywał Laos 40km, ale tam może później. Dojechaliśmy do hotelu, gdzie czekał już Ema i poszliśmy zjeść. Zamówiliśmy (ja omlet z warzywami) i zapytaliśmy ile trzeba czekać. Usłyszeliśmy 10minut, byli byśmy zadowoleni z 20. Nie było żadnego ruchu i już po 20 minutach ... przyszła kobita gotować! 20 minut później ciągle nic na stole, a mnie aż skręca. Równo po godzinie poszedłem podziękować i powiedzieć, że zjem obok, godzina na rozbicie jajek i wrzucenie na patelnie to trochę przesada. Skończyłem na warzywnym Pho i mandarynkach obok. Później jeszcze poszliśmy na piwo, a późnym wieczorem Ewa i Miłek pojechali do HaNoi, a później na Cat Ba, które im poleciłem i mam nadzieję, że się nie zawiedli. Sporo wrażeń i długi dzień sprawiły, że padłem jak dętka po dwóch piwach. Jutro kolejne przygody, z rana ruszamy w trasę!

DZIEŃ 82,83 - DOBRE ZŁEGO POCZĄTKI

Dzień zaczął się dobrze. Obudzeni rano, głodni po ciastkowej kolacji, wcześnie ruszyliśmy. Zatrzymaliśmy się po drodze w małym miasteczku, gdzie musiałem wydać 12 dolarów na nowy łańcuch i wymianę. Tam też zjedliśmy po standardowym ostatnio talerzu Pho Bo, czyli wietnamskiej zupy z makaronem i wołowiną. Jak jedziemy cały dzień to jem talerz rano, drugi w przerwie obiadowej i trzeci wieczorem i to wystarcza. Dopiero jak gdzieś osiadam to zaczynam jeść więcej. Wszędzie Pho Bo się różni, ale zazwyczaj bardzo dobrze smakuje, daje węgle w makaronie (dużo), białko w wołowinie (bardzo dobre, ale mało), uzupełnia płyny i jeszcze dostajemy często talerz warzyw i zieloną wietnamską herbatę, wszystko za ok. 3zl. Ruszyliśmy kiedy naprawili nasze motory (Emie naprawiali światła) i humory ciągle dopisywały. Droga nie była spektakularna, a nawet czasem zamieniała się w ruchliwą przebiegającą przez kolejne małe miasteczko, ale zaczynała mieć już przebłyski górskiego terenu i do Ho Chi Min Trey było coraz bliżej. Dojechaliśmy do wioski Xa Phu Thanh, która wyróżniała się tym, że prawie każde gospodarstwo zajmowało się wyrobem i handlem wielkimi rzeźbionymi kamieniami (wielkości np. średniego słonia) oraz tym, że tu wjechaliśmy na drogę prowadzącą ze stolicy na południe. Bardzo dobra droga, może nie równa jak stół, ale spodziewałem się mniej od drugiej drogi z północy na południe, po krajowej 1. Ruch w mieście duży, ale poza miastem nie ma problemu, samochodów bardzo niewiele, jak już to autobusy i ciężarówki. Ich kierowcy są akurat najniebezpieczniejsi, trzeba na nich uważać na drodze. Najważniejszą zaletą tej drogi jest jednak widok. Od samego wjazdu po obu stronach drogi rosły góry, bardzo podobne do tych, które wychodzą spod powierzchni wody w zatoce Ha Long, pokryte gęsto ciemnozieloną roślinnością. Kark boli od odwracania się to w lewo, to w prawo, ale jednocześnie mózg dostaje wiadro dopaminy, gęba sama się cieszy, żebym tylko nie dostał szczękościsku. Jestem 200m przed patrolem policji i widzę jak machają na Mariano Italiano. Kolega zwalnia, więc i ja przyhamowałem. Widzę ewidentnie, że mi też pokazuje żebym zjechał i byłem już gotów to zrobić. Nagle widzę jak szalony Włoch dodaje gazu, więc długo nie myśląc, rura za nim. W razie czego powiem, że nie wiedziałem, że to o mnie chodzi. Patrzę w lusterko, ale nawet się nie ruszyli, nie do wiary. PROSZĘ Was tylko, nie róbcie tego w innych krajach, tu zwyczajnie przyjezdni mogą więcej. Jechaliśmy, w tej pięknej scenerii, aż zaczęło się ściemniać. Ema powiedział, że jak drugi raz na mnie machali, to myślał, że mu jednak kazał jechać! Nie do wiary na ile on sobie pozwala i zawsze mu uchodzi płazem. Ustaliliśmy, że za 20km w Tan Ky zatrzymamy się na nocleg. Ema jechał kawałek przede mną, do miasteczka zostało 5 km, a mi skończyło się paliwo. Jako, że Ema nic nie zauważył zostałem sam. Udało mi się jednak zatrzymać gościa, który nie dość, że mówił po angielsku to jeszcze obiecał, że przywiezie mi litr paliwa za dolara. W międzyczasie wrócił Ema, śmiał się, że gościu wziął dolara i uciekł, ale gość nie zawiódł, wrócił z litrem benzyny i resztą. Zapierał się, że nic nie chce, chociaż wrócił do miasta, z którego kierował się w drugą stronę. Później pojechał jeszcze raz z nami jako tłumacz i znalazł najtańszy hotel w małej mieścinie, w której akurat targować nie chcieli, ale on wytargował w końcu dobrą cenę i wciąż nic za to nie chciał. Powiedzieliśmy, że musi z nami chociaż zjeść obiad, na co przystał. Kiedy zapytał co chcemy zjeść, Ema wypalił swoje nadużywane "something particular" (coś szczególnego), rozumiesz coś, z tego regionu. Padło pytanie wieczoru: "Dlaczego nie spróbujecie psa"? Konsternacja, wizerunek pupila na talerzu kontra próba nie obrażenia dobrego człowieka, który dopiero sporo nam pomógł i właśnie oferuje tradycyjny kulturowo posiłek. Kilka dni temu, kiedy dowiedzieliśmy się, że na Cat Ba jest kocia restauracja (nie taka, do której na obiad chodzą koty) zgodnie twierdziliśmy, że to nieodpowiednie eksperymentowanie. Tego dnia, natłok wrażeń, cała sytuacja i brak czasu na reakcję spowodowały, że niemrawy opór przeszedł w jakieś "no ok, czemu nie". Odwrotu już nie było, ruszyliśmy za gościem, skręciliśmy w mniejszą uliczkę i weszliśmy do restauracji, zwykłej jak wszystkie inne. Sanepid w żadnej nigdy nie był i nie będzie, ale nie ma co narzekać, bez tragedii. Zamiast drzwi wielka dziura w frontowej ścianie, którą na noc zasuwa się kratą. Są i dwa psy, pupile właścicieli biegające przed tą restauracją jak i przed innymi, tyle że tu to jest nie na miejscu. O ile można tak powiedzieć, coraz natrętniejsze myśli, o tym, że my tu jesteśmy nie na miejscu. Bardzo miła rodzinka siedzi przy stole i je kolacje, pani domu wstaje i słucha zamówienia składanego po wietnamsku. Na stół pani podaje tradycyjny, wietnamski napitek, najjaśniejszy element wieczoru. My tylko po Pho Bo na śniadanie, kiedy pani podała ryż i makaron nakładamy pełne michy. Chwilę później talerz z "szynką" i "gulasz". Przepraszałem, że tam poszedłem i chciałem zniknąć. Sam zapach był okropny, a my z michami węgli pokazaliśmy, że jesteśmy głodni. Spróbowałem trochę, bo to już za daleko zaszło, dwa psy właścicieli przyszły popatrzeć się w talerze. Paliliśmy głupa, na szczęście gospodarz wcinał za dwóch, ale niestety nie za trzech. Zaczął dopytywać czemu nie zjemy więcej mięsa, powiedzieliśmy historię zup Pho Bo, że w podróży się żołądek kurczy i oczy by tylko jadły, ale nie ma miejsca :/ Na to nasz kolega mówi, że powinniśmy poprosić o zapakowanie na później, bo inaczej pani domu poczuje się urażona. Tak też uczyniliśmy, a kiedy przekładała upadł jej kawałek mięsa na podłogę. Chwila konsternacji w wykonaniu naszym, brak namysłu psa stojącego obok i kawałek zniknął, poza mną i Mariano Italiano nikt się nie wzruszył. W końcu zgodziliśmy się, że nasz nowy kolega zabierze nas na kawę po obiedzie, aby tylko już wyjść. Na kawie, w hotelu, na łóżku i w łazience, wszędzie chodził za mną smród z psiej restauracji. To było zdecydowanie najgorsze doświadczenie, związane z jedzeniem, w całym moim życiu. A jak ktoś by się bał, że dostanie psinę zamiast wieprzowiny to się nie bójcie, psina jest droższa, więc raczej omyłkowo nie dostaniecie. W każdym razie nie warto. Niedługo po powrocie poszliśmy spać.
. Rano ruszyliśmy na trasę, a przy pierwszej okazji zjechaliśmy na śniadanie i zamówiliśmy po talerzu PhoBo. Nie szło mi jednak za dobrze, a każdy gryz wołowiny przeżuwałem, mając w pamięci wczorajszą kolację. Nie zwykłem wyrzucać jedzenia (wczoraj to zrobiliśmy z zapakowanym na wynos, ale i tak by się zepsuło) więc skończyłem, ale już pomyślałem o diecie wegetariańskiej. Kto mnie zna nie uwierzy, ale w tym momencie stałem się wegetarianinem, a na myśl o mięsie łapał mnie odruch wymiotny. Wiele razy tego dnia widziałem psy patrzące na mnie z wyrzutem i ryłem się coraz bardziej. Popołudniu wjechaliśmy do parku narodowego Phong Nha, gdzie kilka lat temu odkryto największą jaskinię na świecie. Póki co jej eksploracja to koszt ok 3000 dolarów, więc jeszcze nie przyjemność na dziś, ale inne są tańsze, a jak się okazało też niesamowite. Zanim jednak dojechaliśmy na miejsce zatrzymałem się, bo nie widziałem Emy, pewnie robi gdzieś zdjęcia. Stojąc na poboczu widziałem machającą do mnie grupę ludzi, podjechałem. Zbliżając się powoli myślałem, że w ręku trzymają królika, myliłem się. Najstarszy z gości trzymał za nogi martwego szczeniaka. Chcieli mi go sprzedać za 7zl! Za chwilę przyjechał Ema i tylko mu pokazałem, żeby się nie zatrzymywał. Wsiadłem na motor i ruszyłem za nim. Zaczęło się ściemniać, a my od kilkudziesięciu kilometrów nie mijaliśmy hotelu. Zapadł w końcu zmrok, a Ema wciąż miał problem ze światłami. Na miejsce dojechaliśmy późno, znaleźliśmy tanie spanie i poszliśmy na kolacje. Pierwszego dnia jako wegetarianin jadłem naleśniki z owocami i zupę warzywną, a kiedy kładłem się spać bałem się czy nie wyczerpałem arsenału wegetariańskich potraw i czy będę mógł popróbować zróżnicowanego jedzenia w najbliższych dniach. Jutro podjedziemy zwiedzać jaskinie.