niedziela, 1 marca 2015

DZIEŃ 84 - SKAMIENIAŁE CYCUSZKI

Wstaliśmy, zgodnie z planem, przed 8 rano i poszliśmy na śniadanie do hostelu obok dowiedzieć się, które jaskinie są najciekawsze. Na dole w recepcji zagadał do mnie gościu, czy idziemy zwiedzać jaskinię. Chwilę później umówiliśmy się, że jak się czegoś przy śniadaniu dowiemy to można iść razem. Po wypytaniu ludzi w hostelu wybraliśmy dwie jaskinie: Rajską i Ciemną. W hotelu powiedziałem koledze, że mamy plan i mogą się z żoną zabrać.
-skąd w ogóle jesteś? Zapytałem.
-jesteśmy z Polski (ciągle mówiliśmy po angielsku)
-kurde, nie cierpię Polaków, będę musiał cały czas patrzyć czy mam portfel!
Chwila konsternacji, badawcze spojrzenia i przedstawiłem się po Polsku. Miłek może nie wkręcił się jak niektórzy, ale i tak lubię to powtarzać jak spotkam rodaków. Trochę jak Karol Strasburger, zaczynam od żartu :) Miłek i Ewa są z Warszawy, bardzo pozytywni ludzie! Wzięliśmy motory i pojechaliśmy szukać pierwszej jaskini, co nie było takie łatwe. Nikt w okolicy nie mówił po angielsku, a my jak zwykle dopiero na trasie przypomnieliśmy sobie, że mieliśmy pobrać zdjęcie szukanego miejsca i wtedy każdy miejscowy palcem pokaże gdzie jechać. W końcu dotarliśmy do parku, a strażnicy powiedzieli, że Ciemna jaskinia jest tu, a Rajska 5 km dalej. Posłuchaliśmy argumentu Emy, że Ciemna ma uwzględniać wodę i błoto więc zostawimy ją na później, pojechaliśmy kolejne 5km. Od parkingu musieliśmy iść jeszcze około 2km na pieszo. Można też wynająć melexa na górę, ale my się nie zdecydowaliśmy i po drodze zrobiliśmy kilka zdjęć, wspinając się krętą ścieżką. Doszliśmy do jej końca i zobaczyłem szczelinę w skale. Przecisnąłem się, ale to nie było wejście do naszej jaskini, a kapliczka. Oprócz mnie, małego złotego Buddy i drobnych na talerzyku nie było już miejsca dla reszty, poszliśmy szukać dalej. Prawdziwe wejście było niepozorne, ale już sama jaskinia była niesamowita. Drewniane schody i kładka prowadziły przez kilometrowy korytarz najdziwniejszych form skalnych, stalaktytów i stalagmitów. Spędziliśmy tam więcej czasu niż zakładaliśmy, więc do Ciemnej jaskini ruszyliśmy żwawo. Chcemy zobaczyć dziś obie i jutro ruszyć dalej. Na miejscu przewidziano więcej niż się spodziewaliśmy, ale na początek każdy dostał przydział, w postaci kasku, latarki, kamizelki i uprzęży. Kolejny etap to wejście na wieżę i zjazd nad rzeką na linie, później skok do wody i wpłynięcie do jaskini. Na miejscu drewniana kładka, podobna do tej w Rajskiej. Na końcu zejście do wody i przepłynięcie jeziorem do miejsca, gdzie gęsiego ruszyliśmy za naszym przewodnikiem. Szliśmy między wielkimi skałami, między którymi było bardzo wąsko, kawałek dalej zaczęło się błoto. Co chwilę ktoś piszczał i lamentował, że się pobrudzi, nie do wiary. Dotarliśmy do stromego zejścia, gdzie trzeba było usiąść na tyłku i zjechać wprost do czekoladowej rzeki! Błoto było tak gęste, że nie można było zatonąć, leżało się jak na łóżku wodnym. Ktoś zaproponował, żeby na chwilę zgasić latarki i... ktoś zaczął wojnę na błoto :) Wracając przewodnik pokazał nam kawałek skamieniałej ryby, który każdy musiał dokładnie obejrzeć. Kilka metrów dalej zastaliśmy wyrzeźbione w glinie popiersie kobiety, prawdopodobnie praca poprzedniej wycieczki. Przewodnik pokazał na dzieło i z uśmiechem rzekł: A tu wietnamskie cycuszki, też skamieniałe! Na zewnątrz mieliśmy się umyć w jeziorze, tylko porządnie. Nad wszystkim czuwał przewodnik i nawet chodził między wszystkimi i domywał plecy, żeby mu ktoś przypadkiem kamizelek nie pobrudził. Ceny nie podnieśli, czyli mycie pleców było wliczone w 15 dolarów jakie kosztuje bilet. Po wszystkim mieliśmy przepłynąć kajakami na drugi brzeg, a ja z Mariano Italiano dostaliśmy uszkodzony kajak. Na zmianę wiosłowaliśmy i używaliśmy naszych kasków, żeby wylewać nabierającą się szybko wodę, jakoś dopłynęliśmy chociaż na finiszu w wodzie holowaliśmy już nasz pojazd. Pozjeżdżaliśmy jeszcze na linach i poskakaliśmy do jeziora, a na koniec poczęstowano nas wszystkich herbatą lub rumem, do wyboru. Pogoda była świetna, ruszyliśmy do hotelu drugą drogą. Miała być znacznie trudniejsza, ale i piękniejsza, bo wiodła przez sam teren parku narodowego. Ema chwilę później zawrócił, bo stwierdził, że tam miał kilka specjalnych miejsc na swoje zdjęcia i jednak nie chce ich odpuścić. My dokończyliśmy trasę jak zaczęliśmy i nikt nie był zawiedziony, a trasa nie była taka trudna. Krajobrazowo Wietnam jest moim faworytem póki co, chociaż kilka krajów odwiedziłem poza sezonem, co pewnie daje mu przewagę. Kiedy na skrzyżowaniu skręcaliśmy w lewo, znak w prawo pokazywał Laos 40km, ale tam może później. Dojechaliśmy do hotelu, gdzie czekał już Ema i poszliśmy zjeść. Zamówiliśmy (ja omlet z warzywami) i zapytaliśmy ile trzeba czekać. Usłyszeliśmy 10minut, byli byśmy zadowoleni z 20. Nie było żadnego ruchu i już po 20 minutach ... przyszła kobita gotować! 20 minut później ciągle nic na stole, a mnie aż skręca. Równo po godzinie poszedłem podziękować i powiedzieć, że zjem obok, godzina na rozbicie jajek i wrzucenie na patelnie to trochę przesada. Skończyłem na warzywnym Pho i mandarynkach obok. Później jeszcze poszliśmy na piwo, a późnym wieczorem Ewa i Miłek pojechali do HaNoi, a później na Cat Ba, które im poleciłem i mam nadzieję, że się nie zawiedli. Sporo wrażeń i długi dzień sprawiły, że padłem jak dętka po dwóch piwach. Jutro kolejne przygody, z rana ruszamy w trasę!

2 komentarze:

  1. Tak bardzo jestem zadowolona , że tak dużo zwiedzasz i opisujesz. To na pewno są niesamowite przeżycia, których nikt Ci nie skradnie. Zostaną na długo w Twoich myślach , pamięci i podzielisz się tymi wrażeniami po powrocie. Powodzenia.....

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda, tak było , a miejsce cudne.

    OdpowiedzUsuń