środa, 11 marca 2015

DZIEŃ 97,98 - WIETNAM ZDOBYTY

Jeżeli chcecie zobaczyć pływający market w CanTho (największy, w tej części Azji) musicie wstać o 5 rano, bo otwiera się on razem ze wschodzącym słońcem, a zamyka grubo przed południem. Wstałem z pierwszym budzikiem, ogarnąłem się w moment i zszedłem na dół, gdzie czekała już na mnie kobieta, nasz przewodnik. Kiedy zszedł Ema ruszyliśmy na przystań, gdzie stała nasza mała łódka, chwilę później kobieta odpaliła silnik i ruszyliśmy. Wypływając z miasta Mekongiem, mijaliśmy kolejne mosty, w towarzystwie około 10 łódek, z innymi turystami. Kilka kilometrów dalej zobaczyliśmy pierwsze łodzie handlarzy, jedne wypełnione ananasami, inne arbuzami. Obok nas przepłynęła mała łódka-sklep, kupiliśmy trzy kawy i zaczęliśmy się budzić razem ze wstającym słońcem. Wyobrażałem sobie, że na takim targu, można kupić różne rzeczy. No i w zasadzie można, o ile chcecie kupić np. 15kg jednego produktu. Szalony Włoch nie przystał na pomysł wzięcia na spółkę 15kg arbuzów :) Widok i dynamika miejsca są natomiast bardzo ciekawe. Ludzi, którzy przypływają mniejszymi łódkami i kupują produkty, spotkamy później w mieście, gdzie z kolei my możemy kupić mniejsze ilości od nich. Dziesiątki statków z przeróżnymi produktami i jeszcze więcej małych, kupujących lub turystów, chcących, jak my, zobaczyć to przedstawienie. To niby takie normalne, a jednak sama idea, że odbywa się to na rzece Mekong, w takiej skali, pokazuje jak istotny wpływ ma ta rzeka dla rozwoju regionu. Można tu poczuć czysty wietnamski klimat. W pewnym momencie kobieta za sterem obrała małą maczetą ananasa, przekroiła na pół i podała nam do zjedzenia. Sama przybiła do brzegu, a ja wyskoczyłem przycumować łódź. Poszliśmy zobaczyć lokalną fabrykę makaronu, co dla mnie brzmiało jak wypełniacz czasu, żeby wycieczka miała więcej atrakcji w ofercie. Nie powiem jednak, że było to nieciekawe doświadczenie. "Fabryka" to bardziej wiata-garaż, niż fabryka, a w środku cały proces od wyrabiania ciasta, przez obróbkę termiczną i cięcie odbywał się ręcznie, lub przy użyciu tak podstawowych narzędzi jak blacha do podgrzania, czy wiklinowe tarcze, na których makaron się suszył. W fabryce było może 10 pracowników, w tym czasie, ale po materiale dookoła i tempie ich pracy można wywnioskować, że pracowali na pełnych obrotach. Nie jest jednak tajemnicą, że w tym rejonie świata, prawa pracownika to często fikcja i ludzie pracują np. 7 pełnych dni w tygodniu. Po obejrzeniu fabryki wyszliśmy na zewnątrz, gdzie zjadłem 3 placki, jeden kruchy z bananami i dwa świeże z kokosem. Weszliśmy na łódź i popłynęliśmy dalej, na następny market. Ten był trochę mniejszy, ale ze względu na inne produkty i układ łodzi Ema zrobił znowu masę zdjęć. Zamiast wracać prosto do miasta popłynęliśmy wąskimi kanałami między okolicznymi wioskami. Wyszliśmy na spacer po jednej z nich i idąc wzdłuż rzeki spotkaliśmy starszego pana, pracującego przy swej działce. Nie mówił po angielsku, ale ucieszył się, że nas zobaczył i poczęstował owocami. Kawałek dalej małżeństwo zajmowało się ręcznym wyrobem, dużych sit z drewna bambusowego. Byli bardzo otwarci i uśmiechnięci, więc usiadłem obok i pani próbowała mnie nauczyć zrobić jeden. Mimo dobrych chęci, czuję że nie dostałbym tej roboty :) poszliśmy do wioski, gdzie już czekała pani przewodnik. Zrobiła z nami jeszcze rundę po kolorowym ogrodzie, a później popłynęliśmy do miasta. Większość drogi powrotnej przespaliśmy, bo jeszcze tego dnia chcieliśmy ruszyć dalej. W hotelu wrzuciliśmy plecaki na motory i po obiedzie ruszyliśmy w stronę plaż południowego Wietnamu. Do granicy było ponad 200km więc ruszając popołudniu nie chcieliśmy się pchać na granicę po nocy. Postanowiliśmy dojechać do Rach Gia, o którym ktoś na trasie wspomniał, że jest ciekawe, a z którego do granicy mielibyśmy z rana rzut beretem. Niestety problemy z motorem na to nie pozwoliły, Szalonemu Włochowi zaczął spadać łańcuch. 3 razy zatrzymaliśmy się u mechanika i każdy oprócz założenia go robił coś jeszcze, ale łańcuch ciągle spadał. W małym miasteczku znaleźliśmy większy warsztat, gdzie pewnie dostaniemy części, ale już był zamknięty. Zameldowaliśmy się w obskurnym motelu, ale chociaż był obskurny to przynajmniej tani (mniej niż 3,5 dolara za dwójkę). Poszliśmy jeszcze przejść się po miasteczku, a później wróciliśmy spać.


Rano Ema pojechał do warsztatu. Ja pospałem dłużej, a kiedy wstałem, zacząłem się pakować. Gotowy ruszyłem szukać Mariano i zobaczyć jak sytuacja. Jeżeli nie zrobią mu motoru dziś, rozdzielimy się i spotkamy później, bo moja wiza wygasa za dwa dni, on przyjechał tu tydzień później. Okazało się, że akurat skończyli robotę. Poszliśmy na śniadanie, a po nim ruszyliśmy w trasę. Niedaleko granicy zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcia po przejechaniu całego Wietnamu. Syfiasta plaża nie zachęcała, żeby tam zostać i po chwili jechaliśmy dalej. Na granicy był lekki stres. Co z wizą, co z motorami i standardowo, czy będzie tak fajnie jak w poprzednim kraju? Gość na granicy znowu straszył nas, że nie przejedziemy na motorach i jednocześnie zaoferował pomoc w ich przeprowadzeniu. Od razu pomyślałem, że jeżeli nie przepuszczą turysty na motorze, to Wietnamczyka tym badziej. Śmierdziało mi to wałem i powiedziałem, że najpierw sam spróbuję. Z Wietnamu wypuścili nas bez najmniejszych problemów, nikt nawet nie spojrzał na motor. Na granicy Kambodżańskiej było gorzej, okazało się, że Ema ma stare dolary, których tu nie akceptują. Gość twardo stoi przy tym, że wizy nie wystawi. 20 minut mu tłumaczyliśmy, że już opuściliśmy Wietnam i nie możemy się cofnąć i wymienić pieniędzy (które były oryginalne tylko stara seria im w Kambodży nie pasuje). Spytałem w końcu, gdzie mam rozłożyć namiot, a celnik spojrzał na mnie tak, jakby miał zaraz pobiec po termometr i lekarza. Mówię mu ponownie: wyszedłem z Wietnamu, nie mogę wejść do Kambodży, to chyba muszę tu zamieszkać, co? Obudzili się i jeden z nich zdecydował, że pojedzie ze mną na skuterze do kantoru. Wsiedliśmy na różowy skuter i... pierwszy raz byłem w Kambodży, bez wizy, nielegalnie ;) W kantorze jednak to samo, stare dolary! Wróciliśmy na granicę i w końcu pozwolili mi wrócić do Wietnamu (znów bez wizy, bandyta). Pojechałem do najbliższego miasteczka i wybrałem z bankomatu równowartość w Dongach, które zgodzili się przyjąć. Na motory spojrzeli, ale nic nie powiedzieli. Przy płaceniu zażyczyli sobie 35 dolarów, chociaż wiza kosztuje 30, ale nawet nie pytaliśmy. I tak nam zabrakło i musieli w końcu odpuścić. Zapłaciliśmy po 32 dolary i właśnie wjeżdżałem do 15 kraju na mojej drodze, od kiedy 7 listopada wyszedłem z domu. Chciałbym się wybrać na jakiś tygodniowy urlop do Polski :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz