czwartek, 5 lutego 2015

DZIEN 70 - BARTOSZ. CZLOWIEK, KTORY ZOSTAL PAPIEZEM

Po przebudzeniu od razu ruszylem przez miasto. Nawet nie lapalem stopa, ale jak zwykle moj wielki plecak i przytroczona do niego wedka przyciagaly uwage. Jeden z przejezdzajacych gosci zaoferowal, ze podrzuci mnie na motorze na koniec miasta. Wiedzialem, ze w Azji sie w ten sposob zarabia, ale gosc powiedzial, ze i tak jedzie w ta strone do pracy i nie chce pieniedzy. Zaczelo sie latwo, wysadzil mnie prawie na koncu miasteczka, a ja przeszedlem nastepne 3km z buta. Wlasnie mijal mnie starszy gosc, nie mowiacy po angielsku, ale z gestow wyczytalem, ze pyta gdzie ide. Powiedzialem, ze na granice, a on zaaferowany zaczal pokazywac, ze to nie w te strone i zatrzymywac przejezdzajace motory. Pomyslalem o skrzyzowaniu, ktore jakis czas temu minalem, pewnie tam popelnilem blad. Gosc zlapal mi stopa i ruszylem ucieszony w druga strone, kiedy jednak minelismy owe skrzyzowanie usmiech zaczal znikac z mojej twarzy. Bylem prawie pewny co sie swieci i mialem racje, gosc zawiozl mnie z powrotem do centrum, na autobus! Nie bede kolejny raz opisywal jak sie czulem, bo to ostatnio sytuacja, ktora powtarza sie ktorys raz i dobrze to znacie. Nic mnie nie wkurza jak czlowiek, ktory probuje mi na sile pomoc. Tym razem jednak zlosc przeszla szybko, przypomnialem sobie, ze gdyby nie wczesniejsze tego typu sytuacje nie poznalbym moich chinskich znajomych (spedzilismy razem tylko dwa dni, a ja ciagle mysle zeby napisac "przyjaciol"). Kawalek za miastem zlapalem pierwszego stopa, potem drugiego, trzeciego... Mimo, ze do przejechania mialem 200 czy 300km to zaliczylem mnostwo podwozek, jako ze droga prowadzila przez gorskie wioski i ludzie raczej poruszali sie od jednej do drugiej, nie robiac wielkich skokow. Ja podziwialem gorski krajobraz i wijaca sie w dole rzeke.
         Jeden ze stopow zaprowadzil mnie do malego miasteczka, ktore musialem przejsc na pieszo. Nie bylo duze wiec poszlo szybko, po drodze zatrzymujac sie na porcje makaronu z miesem i warzywami. Widac bylo, ze nikt nie odwiedza tej malej miesciny, bo chociaz wszedzie w Chinach biala twarz wzbudza sensacje to tu czulem sie jak papiez siedzacy w papamobile i pozdrawiajacy gestem dloni kazdego mijanego przechodnia. Nie bylo tam osoby, ktora szczerze by sie nie usmiechnela, nie pozdrowila w jakis sposob, albo przynajmniej jak dzieci nie wystraszyla sie tego dziwnego przybysza z innej planety :) Za miastem kontynuowalem podroz, a od jednej z rodzin dostalem na droge paczke chrupek i nieznany mi wielki owoc, ktore byly moim prowiantem, az do wieczora. Kiedy z tej pieknej trasy wskoczylem na autostrade, ktorej 80km bylo ostatnim odcinkiem przed granica, po 15minutach zatrzymal sie bus, kobieta jednak chciala pieniedzy, a ja nie chcialem jej placic, wysadzila mnie wiec po 1km, a ja zalowalem troche, ze sie nie targowalem, moglem pewnie dojechac za kilka groszy. Zalowalem jednak tylko dwie minuty, bo zaraz mialem darmowego stopa, wiedzialem juz, ze uda mi sie dzis przekroczyc granice i w ten sposob zakoncze 4 tygodniowa przygode w Chinach :)
        Granice przekroczylem w Hekou, a miasto po stronie Wietnamskiej nazywalo sie Lao Cai, od razu na przywitanie zrobil mnie w ciula gosc wymieniajacy pieniadze, ale wymienialem tylko 60 jankow i na jego kursie stracilem jakies 4zl, jeszcze przezyje. Ten sam gosc proponowal mi, ze zawiezie mnie skuterem na dworzec i pomoze kupic bilet do HaNoi (bylo juz ciemno i nie myslalem o nocnym autostopie w Wietnamie) za 25 dolarow. Nie zgodzilem sie i pomyslalem, ze za taka cene wole spac gdzies w namiocie i pojechac stopem do stolicy nastepnego dnia. Stojac w kolejce do odprawy wcinalem wielki, niezidentyfikowany owoc, ktory dostalem od wczesniej spotkanej rodziny i bylem dzieki temu po raz kolejny wielka atrakcja dla miejscowych pokazujacych mnie palcami i smiejacych sie okrutnie. Zastanawialem sie czy moze powinienem go wczesniej ugotowac czy co?. W pewnej chwili podszedl do mnie mlody Wietnamczyk i powiedzial, ze on zawiezie mnie na dworzec za darmo i zalatwi bilet za 12 dolarow! Spojrzalem na niego podejrzliwie, objalem jednak ramieniem jak starego kumpla i zapytalem: dlaczego jestes takim dobrym czlowiekiem i chcialbys pomoc mi za darmo? Rozesmial sie bo zrozumial, ze nie do konca mu wierze i powiedzial, ze po prostu dzis juz zarobil na glupich turystach i chce zwyczajnie pomoc. Rozwalila mnie ta szczerosc i postanowilem zaryzykowac. 12 dolarow za miejsce lezace w autobusie do stolicy nie wydawalo sie wygorowana cena, pojechalismy  na dworzec i zalatwil mi bilet za 10! Powiedzialem, ze za ta pomoc nalezy mu sie podziekowanie i zapraszam na jakas tania szamke. Zaprowadzil nas do malej knajpki prowadzonej przez dwie sympatyczne wietnamki i zamowilismy ryz, rybe i warzywa, a moj nowy kolezka nauczyl mnie kilkunastu najbardziej potrzebnych slow po wietnamsku i napisal list autostopowicza (taki sam jakim poslugiwalem sie w Chinach) bo byc moze ze stolicy bede jezdzil stopem. Jedzenie bylo pyszne, szczegolnie ryba w kwasnej kapuscie, ktora smakowala prawie tak dobrze jak bigos mojej mamy :) a dziewczyny, ktore prowadzily knajpe poprosily o kilka fotek ze mna. Po duzej sesji jaka odbylismy powiedzialy, ze pierwszy obiad w Wietnamie jest na koszt firmy i ze generalnie witaja w swoim kraju :) Czekajac na autobus wypilismy jeszcze zielona, wietnamska herbate, ktora byla tak gorzka i mocna, ze myslalem, ze juz dzis nie zasne. Cuong, w tym czasie zapalil tyton z bambusowego bonga jakie sa tu bardzo popularne. Przyznam, ze korcilo mnie zeby sprobowac i w ogole ostatnio mam ochote na papierosa, ktorych nie pale juz prawie pol roku, poki co sie trzymam. Podjechal autobus, podziekowalem Cuongowi za pomoc i pozegnalismy sie na dworcu. W autobusie mialem miejsce lezace, ale... eh bylo jeszcze mniejsze niz w Chinach, nie moglem za bardzo lezec, bardziej pol lezec, pol siedziec po turecku. Jak tak dalej pojdzie i miejsca bede sie kurczyc z kazdym kolejnym krajem to, gdzies w Tajlandii autobusem pojada tylko moje buty ;) Przezylem jednak te 4 godziny i nawet troche pospalem w pozycji pomiedzy embrionalna, a kwiatem lotosu, bo za oknem ciemno, wiec nie bylo co podziwiac.
        Wysiadlem, gdzies w HaNoi i od razu do gardla rzucilo mi sie kilku pomocnikow, oferujacych podwozke do centrum. Nie chcialem skorzystac bo w pamieci mialem pomocnikow z Lao Cai i Cuonga, ktory powiedzial, ze "pomocnicy" kroja glupich turystow jak sie da. Mialem ulice i nazwe dzielnicy, gdzie znajdowal sie hostel wiec postanowilem urzadzic sobie nocny spacer po miescie i sam ja odnalezc, po drodze pytajac spotkanych ludzi o kierunek. Z tym nie bylo problemu, jako ze w HaNoi cala dobe mozna spotkac ludzi na ulicy i poza "pomocnikami" jest tez wielu usmiechnietych i przyjaznie nastawionych do przyjezdnych ludzi. Klimat HaNoi noca wydal mi sie bardzo przyjemny i generalnie mialem dobry humor i duze oczekiwania co do nastepnego na mojej drodze kraju. Po 1,5 godzinnym spacerze odnalazlem swoj hostel, zamkniety na glucho wielka metalowa krata :/ na szczescie obok byl inny- CENTRAL BACKPACKERS HOSTEL, ktory okazal sie najlepszym, w jakim mialem okazje przebywac, ale o tym pozniej, teraz pora spac.

1 komentarz: