niedziela, 1 lutego 2015

DZIEŃ 66 - WSZYSTKO DO NAS WRACA 2

Dzień zaczął się idealnie. Wstałem wcześnie na kawę, wyspany i uśmiechnięty po miłym weekendzie w górach. Ludzie w hostelu, którzy zazwyczaj spali do 11 wstali mnie pożegnać, a po wyjściu na zewnątrz przywitało mnie czyste, błękitne niebo, słońce i temperatura bliska 0 stopni, w której przemaszerowałem przez miasto. Chociaż byłem ponad 20km od góry, którą wczoraj obserwowałem z jej podnóża, to dopiero dziś mogłem ją podziwiać w pełnej okazałości. Pierwszy dzień ładnej pogody, z okazji mojego wyjazdu. Dziś zdecydowałbym się wejść na górę, ale będąc już na końcu miasta nie miałem zamiaru po raz drugi przedzierać się do pod bramę parku narodowego. Zacząłem łapać stopa, niestety po 5 minutach dostałem bagaż w postaci Chińczyka, który nie mówił po angielsku, ale uśmiechnięty proponował gestami, że możemy łapać razem (skąd ja to znam?). Uciekłem w cholerę machając na pożegnanie. Poczekałem, aż koleżka złapał podwózkę, po czym sam znalazłem transport na 200km, do znanego mi Dali. W tą pogodę górskie drogi jeszcze bardziej mnie hipnotyzowały, uwielbiam góry od czasu obozów sportowych w szkole średniej. Żałowałem tylko, że nie pojadę do Shangri La, chociaż kilka osób powiedziało mi, że to już nie jest tak miłe i spokojne miejsce od kiedy wybudowali autostradę do tej miejscowości. Moja "ukochana" turystyka, która potrafi zniszczyć każde ciekawe miejsce i zrobić z niego pusty, napompowany balon. Dodatkowo kierowca, z którym akurat jechałem powiedział, że Shangri La nazywała się inaczej kilka lat temu, a nazwę zmieniła właśnie po to, żeby przyciągnąć naiwnych turystów. Shangri La to fikcyjne miejsce stworzone na potrzebę książki Jamesa Hiltona Zaginiony horyzont i miało być idealną doliną ukrytą pośród gór, gdzie ludzie żyją długo i szczęśliwie. Od czasu wydania książki w 1933 roku wiele miejscowości uzurpowało sobie prawo do tej nazwy. Po tej historii zupełnie mi przeszła chęć jechania tam i byłem pewny, że znajdę swoje Shangri La jeszcze nie raz, gdzieś w świecie.
. Tak sobie przyjemnie ten dzień leciał, aż zjechaliśmy przed Dali z autostrady. Mówię, że tu wysiądę, ale kierowca powiedział, że to jeszcze nie tutaj, myślałem, że wyrzuci mnie po drugiej stronie miasta, na kolejnym zjeździe z autostrady. Niestety, kierowca miał misję, żeby udzielić mi pomocy, o którą go nie prosiłem i zawiózł mnie w samo centrum obok dworca. Ciężko mi było się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć, ale udało się. Wysiliłem się na delikatny uśmiech i podziękowałem. Zacząłem dreptać w kierunku wyjścia z miasta po drodze klnąc jak szewc i przybierając taką minę, że Chińczycy zwykle krzyczący za mną "hello" z każdej strony zacinali się na "h...". Nie mogłem uwierzyć. Skoro jedziesz baranie i widzisz gościa na końcu miasta łapiącego stopa, który pyta się o podwózkę do Kunming, to co zmienia się po tym, kiedy zawieziesz go do połowy? Dlaczego nagle ma chcieć jechać autobusem? Czy z Tobą jest wszystko ok? Szczerze przyznam, że nie potrafiłem zachować w tej sytuacji spokoju, bo wiedziałem już, że tracąc dwie godziny na wyjście z miasta nie wyrobię się dziś do ambasady. Nie myslalem wtedy, że jeżeli odbiorę paszport następnego dnia też nikomu się krzywda nie stanie. Gotowało się we mnie, mój plecak był cięższy, pogoda gorsza, a buty mniej wygodne. Po wyjściu z miasta też nie lepiej, 1,5godziny łapania bez skutku. Nic dziwnego, sam bym nie zabrał gościa z moją miną w tej chwili. W końcu jednak się udało i dwóch gości się zatrzymało, i nawet jechali do samego Kunming! Niestety tym razem opowieść, o tym ile objechałem Chin za darmo zamiast uśmiechu połączonego z podziwem wywołała pytanie o pieniądze i zapłatę. Kiedy powiedziałem, że nie mam powiedzieli, że jednak nie jadą do Kunming. Chociaż też mnie trochę wkurzyli to i tak mniej niż poprzednik bo wysadzili mnie przynajmniej w dużo lepszym miejscu. Po 10minutach zatrzymała się ciężarówka z młodym małżeństwem. Jechali do samego Kunming i zgodzili się mnie zabrać, babeczka wskoczyła na wyrko ustępując mi miejsca na fotelu. Odetchnąłem bo wiedziałem, że dotrę dziś do miasta, chociaż paszport odbiorę dopiero jutro. Jechaliśmy tak sobie skubiąc słonecznik kiedy nagle trafiliśmy na korek. Nie był to powolnie przesuwający się korek tylko zator, jak ustaliśmy tak nie ruszyliśmy przez następne kilka minut. Coś musiało się stać, powiedziałem, że pójdę to sprawdzić. Korek ciągnął się dobry kilometr, a na jego końcu dosłownie mnie zamurowało: auto, w którym siedziałem przed godziną, a z którego wysiadłem bo nie miałem pieniędzy stało mocno uszkodzone. Wgniecenia na dachu i bokach wskazywały, że auto dachowało. Nigdzie nie widziałem kierowcy i pasażera, nie życzyłem im źle i mam nadzieję, że nic poważnego się im nie stało. W ciężkim szoku wracałem do ciężarówki, ale zamiast w niej usiadłem na poboczu. Zdjąłem buty, żeby dać odpocząć nogom i zamyśliłem się trochę. Policja puściła auta po dobrej godzinie, a ja ze względu na braki językowe nie potrafiłem wytłumaczyć parze z ciężarówki dlaczego jestem taki przygaszony. Gapiłem się w szybę, aż do Anning, w którym postój miała para. Anning to już praktycznie Kunming, wskoczyłem w autobus za 3,5zl do miasta bo na łapanie stopa nie miałem ochoty. Autobus niestety jechał na dworzec na drugim końcu miasta niż ambasada i mój hostel więc jeszcze dobre 2 godziny włóczyłem się pieszo i jeździłem autobusem miejskim zanim dotarłem na miejsce. Piszę tego posta długo po tych wydarzeniach i szczerze nie pamiętam czy coś się jeszcze szczególnego wydarzyło, ani jak poszedłem spać. Pamiętam bardzo dokładnie co poczułem widząc rozbite auto, z którego chwilę wcześniej wysiadłem. Znowu pomyślałem, że wszystko dzieje się po coś i nerwy w niczym nie pomagają, ale pewnie i tak będę mądry do następnej okazji, przy której się zagotuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz