niedziela, 16 listopada 2014

DZIEN 8

Nie wiem czy pisalem to juz wystarczająca ilosc razy, ale Budapeszt jest moim nowym ulubionym miastem. Złożyło się na to wiele rzeczy, poza niezwykłą architekturą, o której pisałem już wcześniej, także mili, ale konkretni ludzie oraz przepyszna zupa gulaszowa i leczo. Znawcą wina nie jestem, ale lampka czerwonego, słodkiego Tokaja do obiadu poprawiła mi zarówno humor jak i apetyt. Koleżanki, studentki mieszkające na stale w East Side Hostel i jednocześnie pracujące na recepcji także postarały się aby mój pobyt byl udany, za co pięknie dziękuję, z nimi nie moglem zginąć w Budapeszcie. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy i pobyt w tym mieście także :( Spakowałem się więc z samego rana i ruszyłem na drugą stronę rzeki (nie wpław, metrem :) ). Po przygotowaniu napisu TRANSILVANIA i namalowaniu, moimi dłońmi bez odrobiny malarskiego talentu, dwóch wampirów zacząłem łapać stopa. Po około pól godziny zatrzymał się jakiś dobry człowiek, niestety na pytanie czy jedzie do Rumunii rzucił mi obłąkane spojrzenie. -Czy mówi pan po angielsku? Zapytałem i po chwili wiedzialem, że to ja z naszej dwójki jestem bardziej obłąkany. Gość rozumiał, tylko ja pomyliłem zjazdy i zamiast na wschodnim stałem jak barania dupa na południowym :/ -Gdybyś jechał do Bośni i Hercegowiny mógłbym... -Mógłbym się zabrać? Przerwałem trochę niegrzecznie. -Ale chwilę temu chciałeś jechać do Rumunii? -Ale chwilę temu ta droga tam prowadziła. Dodałem szczerząc zęby. Nie do końca mnie rozumiał, ale nie on pierwszy trudno :) Jechałem teraz do kraju, do którego wcześniej nawet się nie wybierałem, ale szczerze się z tego faktu cieszyłem, przygoda. Po drodze usłyszałem niewiarygodną historię o tym jak to gościu dzięki pracy w firmie międzynarodowej i częstym podróżą założył dwie rodziny, z których żadna nie wie o drugiej. Mówil o tym jak o kanapce z pasztetem, którą zjadł poprzedniego poranka na śniadanie. Nie podejmę się tu oceny moralnej, pozostawię ją wam. 1,5 godziny za Budapesztem dopadla go karma i auto służbowe, którym jechaliśmy padło trupem pośrodku niczego. Gość miał czekać do poniedziałku w hoteliku na auto zastępcze, a ja nie miałem zamiaru mu towarzyszyć. Wciąż uśmiechnięty postanowilem wsiąść do pociągu do najlepszego miasta w moim świecie, które ciągle bylo rzut beretem. Stacja, do której doszedłem po 20 minutach była zamknięta, postanowiłem że spróbuję zapłacić kartą w pociągu. Tam zrobilo się jeszcze ciekawiej jako że konduktor nie znal słowa po angielsku, a ja przez dwa dni nauczyłem się 3 kompletnie w tej sytuacji niepotrzebnych po węgiersku. Z pomocą przyszla mi piękna studentka stomatologii, która nie dość że tłumaczyła to kiedy konduktor poprosił mnie o opuszczenie pociągu dołożyła mi brakujące 300forintów. Niby 5 złotych niecałe, ale gdyby nie mój anioł musiałbym biwakowac na kompletnym zadupcewie. Kolejną godzinę, aż do jej stacji rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, wymieniliśmy kontakt na fejsie i obiecałem jej kartkę z któregokolwiek kraju wybierze. Ja natomiast pojechałem dalej do miasta, które najwyraźniej odwzajemnilo moje uczucia i nie chciało puścić w dalszą podróż :) jutro postaram się mu uciec po raz kolejny...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz