niedziela, 23 listopada 2014

DZIEŃ 14

.W czwartek nie czułem się najlepiej. Może to przez powietrze w Belgradzie, może przez imprezę poprzedniej nocy, którą zakończyliśmy nad ranem- trudno powiedzieć. Walnąłem się do wyra i miałem nadzieję, że pozbędę się wirusa do popołudnia. O 15:30 umówiłem się z Mają i Milicą, które poznałem poprzedniego wieczora. Nie powiem, że idąc na spotkanie czułem się świetnie, ale liczyłem na wyrozumiałość, dziewczyny też były po imprezie ;) Dzięki ich uprzejmości , w końcu zobaczyłem kawałek miasta, w którym byłem już trzeci dzień! Zamek, stare miasto i najlepsze perełki belgradzkiej architektury w pigułce, bez błądzenia jak typowy turysta (chociaż, kiedy nie mam wsparcia lokalnej społeczności wolę błądzić i zwiedzać spontanicznie, poznając klimat miejsca niż biegać z aparatem między kolejnymi atrakcjami turystycznymi, to z takim wsparciem jest oczywiście najlepiej!). Po starym Belgradzie wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy na drugą stronę rzeki na dzielnicę, gdzie mieszkały dziewczyny. Połaziliśmy po małych uliczkach, pełnych barów, restauracji serwujących ryby i tradycyjnych kafan. Kafana to miejsce, gdzie w lato przy akompaniamencie żywej muzyki tańczą i piją, a może na odwrót bo jak usłyszałem jest to kompletny freestyle taneczny (w sam raz dla takiego wybitnego tancerza jak ja, pomyślałem) :D W drodze do domu zjedliśmy w piekarni (nie wiem czy wspominałem, ale w Serbii mają świetne piekarnie, gdzie za niewiele można bardzo dobrze zjeść- będę tęsknił), a na miejscu dziewczyny dodatkowo zrobiły pieczone ziemniaki w ziołach i poczęstowały tradycyjnym Serbskim trunkiem. Nie żadnym sklepowym gniotem, tylko domowej roboty Rakiją! Byłem ugoszczony tak dobrze, że z żalem opuszczalem Belgrad. Jeżeli kiedyś spotkacie Serbów pamiętajcie, że to nasi przyjaciele, nie tylko dlatego, że dali mi jeść, ale historycznie i kulturowo jesteśmy sobie bliscy.
. Wracając do hostelu myślałem, że dzień się zakończył, ale czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka ;) w centrum pomyślałem, że przed snem warto byłoby coś jeszcze przekąsić. Otwarta burgerownia przyciągnęła mnie jak magnes. Zamówiłem, poczekalem i zacząłem jeść. Burger był niezły chociaż coś bylo w nim oryginalnego, pomyślałem, że to kwestia przypraw. Kiedy zostały mi dosłownie dwa gryzy zapytałem o hasło do wi-fi i zaczęła się ciekawa wymiana zdań, którą przytoczę, ale ocenę pozostawię wam:
-mógłbym dostać hasło do wi-fi?
-jasne: horseburger (koński burger)
-hehe, zabawne :)
-co takiego?
-no wiesz: koński burger
-nasze burgery robimy z koniny, więc nie rozumiem co w tym zabawnego?
-aha...
I tym sposobem pierwszy raz w życiu jadłem mięso konia. Czułem się trochę dziwnie i nie wiedzialem czy to kwestia posiłku, czy sposobu w jaki się dowiedziałem co tak na prawdę jadłem...

1 komentarz:

  1. Zawsze jest ten pierwszy raz. Cieszę się , że świetnie sobie radzisz i nie źle też piszesz...

    OdpowiedzUsuń